tekst i zdjęcia: Wojciech  

                   Dąbrowski  ©

Wyprawa pod Angel - najwyższy wodospad świata
Wdb13.JPG (5594 bytes)

       

   Doskonale pamiętam tabelę najwyższych wodospadów z mojego szkolnego atlasu… Na pierwszym miejscu figurowała tam magiczna nazwa „Angel" i kraj - Wenezuela. Pojawiał się jednak już wówczas jeden problem - wędrując palcem po niezbyt dokładnej mapie nie mogłem na niej odnaleźć Angela. Później, gdy mapy były już lepsze dziwiłem się, że wodospad jest tak bardzo oddalony od jakichkolwiek miejscowości. Minęło sporo lat.   Podczas samotnych podróży z plecakiem szczęśliwy los pozwolił mi oglądać kolejno Niagarę, Iguassu i Wodospady Wiktorii - wszystkie były wspaniałe i wzbudzały podziw. Nigdy jednak nie zapomniałem o najwyższym z najwyższych: o Angelu, oczekując jedynie na sposobność...

           Szansa zobaczenia Angela powstała dopiero jesienią 1995 roku. Przekraczając granicę Wenezueli wiedziałem już, że punktem wyjściowym dla wypraw do Najwyższego Wodospadu jest maleńka, zagubiona w dżungli osada Canaima. Pozostawało pytanie: jak do niej dotrzeć? Canaima leży w centrum Wyżyny Gujańskiej, nie prowadzą do niej żadne drogi. Można tam ewentualnie dopłynąć rzeką, ale decyzja taka oznacza konieczność wynajęcia na kilka dni łodzi z załogą i sprzętu biwakowego - rzadko kto wybiera takie rozwiązanie. Pozostaje droga lotnicza, która również jest dosyć kosztowna i dlatego przez wiele lat Angel znajdował się poza zasięgiem możliwości trampów przemierzających kontynenty z plecakami na grzbiecie i przysłowiowym grosikiem w kieszeni. Sytuację pogarszał jeszcze fakt, że do niedawna jedyną bazą  noclegową w Canaimie był   luksusowy i bardzo drogi ośrodek linii lotniczych Avensa.
Wdb18.jpg (7088 bytes)

Canaima

Samoloty do Canaimy startują z Ciudad Bolivar - stolicy jednej z wenezuelskich prowincji, położonej nad wielką rzeką Orinoco. Każda z tutejszych agencji turystycznych gotowa jest zorganizować kilkudniową wyprawę do wodospadu, zapewniając transport lotniczy i rzeczny, przewodnika, wyżywienie, ba, nawet dowóz na lotnisko. Tyle tylko, że po doliczeniu sporej marży koszt takiej imprezy przekracza znacznie 200 dolarów... Jak ominąć pośredników i obniżyć koszty?

Na małym terminalu lotniczym w Ciudad Bolivar znaleźć można kantory nie tylko wielkiej Avensy, ale także kilku małych przedsiebiorstw lotniczych, nawet takich, których całym majątkiem jest jeden połatany samolocik. Latają oni przede wszystkim do górniczych

osad rozrzuconych na całym obszarze wyżyny. Osad, które zawdzięczają swe istnienie występującemu tu złotu i diamentom. Od dwóch lat mali operatorzy wożą też coraz więcej turystów zafascynowanych pięknem niezwykłych krajobrazów tego regionu. -Oczywiście, że możemy jutro polecieć do Canaimy, zorganizujemy również państwu dalszą drogę do wodospadu! -Łódź do wodospadu mam już zarezerwowaną, chodzi mi tylko o przelot!- blefuję. Dziewczyna z Aero Servicio Caicara nie jest zbyt zadowolona, ale zgadza się sprzedać bilety. Za przelot w jedną stronę płaci się 10.000 boliwarów (około 32 dolarów). - Jeżeli przed wylądowaniem w Canaimie chcecie polecieć nad wodospad trzeba dopłacić jeszcze po 5500, to dodatkowy odcinek lotu na południe!

                Gdy wczesnym rankiem zjawiamy sie na lotnisku okazuje się, że przygotowana do lotu mała „cessna" nie ma osobnego przedziału na bagaż i spore plecaki pięciorga pasażerów wtłoczyć trzeba w wąską przestrzeń miedzy siedzeniami i drzwiami kabiny. Siedzimy ściśnięci jak przysłowiowe sardynki, nie ma mowy o jakiejkolwiek zmianie pozycji - całe szczęście, że to tylko godzina lotu!  I tak dobrze, że nie kazali nam dopłacać za przekroczenie normatywnej wagi bagażu - oficjalnie każdy może zabrać do „cessny" tylko 10 kilogramów...      Gdy samolocik nie bez wysiłku nabiera wysokości zapominamy szybko o niewygodach, pochłonięci obserwacją pejzażu, który roztacza sie pod skrzydłami. Najpierw szerokie Orinoco, potem wielkie rozlewiska rzeki Caroni, wreszcie wyżyna pokryta gęstym, zielonym kobiercem dżungli, pocięta pajęczyną ciemnych rzek i strumieni z wyrastającymi z niej na wysokość kilkuset metrów tepuis.  Tepuis to góry charakterystyczne wyłącznie dla Wyżyny Gujańskiej. Ich niezwykłą urode można porównywać chyba tylko z ambami, które widziałem kiedyś w Etiopii. Wyróżniają je strome, najczęściej pionowe ściany i płasko ścięte wierzchołki. Tepuis są  różnego kształtu i wielkości, niektóre przypominają samotne baszty, a inne - majestatyczne zamczyska. Woda deszczowa zgromadzona na płaskich, pokrytych dżunglą wierzchołkach tych największych tepuis spada w wielu miejscach z ich stromych, wysokich ścian tworząc malownicze wodospady.

Skąd wzięły się tepuis? Na Wyżynie Gujańskiej jest dużo opadów. W ciągu wielu stuleci spływająca w kierunku oceanu woda wypłukała warstwy miękkich piaskowców pozostawiając malownicze ostańce. Największy wśród nich to Auyan Tepui - w języku miejscowych Indian Piekielna lub Diabelska Góra.  To właśnie z jego ściany spada Salto Angel - najwyższy wodospad świata. Gdy pilot z trudem przekrzykując ryk silnika awionetki oznajmia nam, że zbliżamy się właśnie do Auyan Tepui rzedną nam miny - to chyba właśnie czart skrył za obłokami znaczną część Piekielnej Góry. Widzimy już, że nasze szanse na zobaczenie wodospadu z lotu ptaka maleją. I rzeczywiście - gdy zbliżamy się do zakrętu, za którym powinien otworzyć się widok na Angel okazuje sie, że wnętrze Diabelskiego Kanionu w całości wypełniają białe chmury. Zawracamy. -To jak loteria - krzyczy pilot - startując z Ciudad Bolivar nigdy nie mam pewności, czy widoczność przy wodospadzie jest dobra.  Nie ma tu żadnego obserwatorium, a sytuacja pogodowa potrafi zmieniać się całkowicie w ciągu kwadransa!

Wdb17.jpg (4548 bytes)

Canaima, nad którą wkrótce nadlatujemy okazuje się miejscem o wyjątkowej urodzie. Rzeka Carrao zbliżając się do tego miejsca rozlewa sie szeroko przed skalnym progiem w szereg odnóg, by następnie spaść z niego z hukiem w kilku wodospadach. Poniżej wodospadów brunatne wody rzeki tworzą spore jezioro, z żółtą, piaszczystą  plażą - przy plaży, wśród palm i tropikalnych krzewów leży Canaima.   Zaskakuje w tym odludziu istnienie pasa startowego długiego na tyle, że może przyjmować nawet małe pasażerskie odrzutowce. Dla naszej „cessny" pół  długości  tego pasa to aż  nadto.

-Witamy w Parku Narodowym Canaima! Bilet wstępu do parku wykupicie państwo przy wejściu do terminalu - kosztuje 2000 boliwarów!  Budowla dumnie nazywana terminalem okazuje się wiatą bez ścian nakrytą   palmową strzechą, mieszczącą poczekalnie dla pasażerów, bar i kantorek Avensy. W poczekalni przy stolikach urzędują przedstawiciele kilku konkurujących agencji organizujących rejsy pod Angel.  Wiemy już, że za taką  ekspedycję najtaniej bierze zatrudniająca Indian agencja Karamacoto Tours. Nie ma problemu; za 25.000 boliwarów od osoby chętnie dołączą nas do grupy wyruszającej jeszcze dziś o 13.00. -Wieczorem dotrzecie do naszego campu na Wyspie Orchidei, stamtąd jutro rano wyruszycie łodziami dalej - pod wodospad. Trzeciego dnia koło południa powinniście powrócić na lotnisko! Posiłki i usługi przewodnika wkalkulowane są w naszą cenę... Kwota jest spora jak na kieszeń trampa, ale indiańskie pirogi są jedyną szansą dotarcia pod Angel - w dżungli nie ma żadnych ścieżek prowadzących w kierunku wodospadu, a nad licznymi rzekami i strumieniami nikt nie zbudował kładek ani mostów.

Dwie godziny, które pozostały do wyruszenia na trasę wykorzystujemy na spacer po osadzie i kąpiel w jeziorze. Jest tu nawet mini - posterunek policji z wystawioną na pożytek turystów kolekcją wężów spotykanych w otaczającej nas dżungli. W pobliżu lotniska znajdujemy spory sklep z pamiątkami i podstawowymi artykułami spożywczymi, ceny tych ostatnich są dość wygórowane, nic dziwnego - prawie wszystko dowozi sie tu drogą lotniczą. Tylko kąpiel we wspaniałej scenerii jeziora nic nie kosztuje.  Pływam w ciepłej, przejrzystej wodzie, której brunatny odcień pochodzi od zawartego w niej naturalnego barwnika - taniny, powstającego przy rozkładzie roślin. Po drugiej stronie jeziora huczą szerokie, ustawione przez naturę w efektownym rzędzie wodospady. Kapiel w takiej scenerii to wielka frajda!  Trzeba tylko uważać, bo już kilkanaście metrów od brzegu występuje silny prąd, który łatwo zniesie nieuważnego pływaka w stronę następnej kaskady wodnej - Salto Ara.    -Wszyscy obowiązkowo ubierają kamizelki ratunkowe! - pokrzykuje nasza przewodniczka, korpulentna Veronica, gdy gramolimy sie do długiej pirogi.

Canaim2.JPG (23161 bytes)

  Niezbyt zadowoleni jesteśmy z tych kamizelek, bo krępują ruchy, ale trudno - podobno są one niezbędne biorąc pod uwagę liczne bystrza, które mamy pokonywać na trasie. Zawył na wysokich obrotach motor łodzi i w kilka minut później suniemy już wzdłuż skalnej ściany, z której spadają setki ton spienionej wody. -Salto Ucaima! Salto Golondrina! Salto Hacha! - wykrzykuje Veronica. Próbujemy z rozhuśtanej łodzi zrobić możliwie dobre zdjęcia, pracowicie wycierając obiektywy zraszanych wodnym pyłem aparatów.

Wdb16.jpg (4004 bytes) Sapo

Pierwszy etap rejsu okazuje się bardzo krótki. Wysadzają nas po drugiej stronie jeziora, na brzegu dużej wyspy. Trzeba przejść przez nią na przełaj jeszcze około kilometra, by znaleźć się przy wodospadzie Sapo. Na poprzednie wodospady patrzyliśmy z pewnej odległości, tu wał spienionej wody jest dosłownie o krok. Mało tego; Veronica wyjaśnia, na czym polega zapowiadana wcześniej niespodzianka: -Włóżcie teraz ubranie i cały swój dobytek do plastykowych worków, przechodzimy pod wodospadem na drugą stronę! Teraz już rozumiem, dlaczego przed odpłynięciem z Canaimy zachęcała nas do włożenia kostiumów kąpielowych. Boso, z plastykowym worem w ręku schodzę w dół, pod wodną kurtynę. A tam uderza we mnie huk ton wody walących wściekle o głazy u stóp wodospadu, silny podmuch wiatru wywołany przez wysoką na kilkadziesiąt metrów kaskadę i strugi bezpardonowo siekące śmiałków przeciskających sie w niewielkiej przestrzeni między skalnym urwiskiem, a spienioną kurtyną. Bywają chwile, że nic nie widzę poprzez zalewające twarz strumienie wody.

  Kamienie w przejściu są śliskie i w kilku miejscach tworzą uskoki. Całe szczęście, że na najtrudniejszym odcinku liczącej jakieś 60 metrów trasy rozpięto linę, której można się przytrzymać. Niesamowite wrażenia! Ociekając wodą, śmiejąc się i parskając lądujemy w końcu po drugiej stronie wodospadu. -A teraz jeszcze raz - z powrotem i ścieżką do góry, ponad próg wodospadu! Tam czeka nasza łódź! - oznajmia Veronica.

Duży, japoński silnik zupełnie nieźle daje sobie radę, płynąc pod prąd rzeki. Poznajemy jednak następną atrakcję tej eskapady, która będzie nam towarzyszyła już do końca: wytryskujące spod dzioba bryzgi wodne, które często i obficie będą skrapiały nasze głowy i nie tylko... Kąpielówki, stary T-shirt i czapka dla ochrony przed słońcem - tylko to warto ubrać na siebie wyruszając pod Angel. Całe szczęście, że nasze bagaże leżące z tyłu łodzi są szczelnie przykryte nieprzemakalną  płachtą. Nasza długa piroga zwana tutaj curiarą mieści około 10 osób: są Holendrzy, Włosi, Szwedzi i Polacy - prawdziwie międzynarodowe towarzystwo, kwitujące zbiorowym „Uuuuh!" każdy przeskok łodzi przez większe zawirowanie rzeki czy bystrze.

Wdb15.jpg (8164 bytes)

Po kilkudziesięciu minutach ponownie dobijamy do lądu - tym razem w Mayupie. Łódź obciążona tylko bagażami przepływa tu przez niebezpieczne zakole rzeki. Turyści na tym odcinku wędrują długą na około 3 kilometry piaszczystą ścieżką, która ścina zakole. -To konieczne ze względu na wasze bezpieczeństwo, dwa lata temu załadowana łódź wywróciła się w tym bystrzu i zginął jeden cudzoziemiec - wyjaśnia Veronica.

Płyniemy dalej - w górę rzeki Carrao o brzegach równo zarośniętych zwartą, gęstą dżunglą ponad którą piętrzą się, jak mury gigantycznych fortec czarne o tej porze dnia ściany tepuis. Gdzieniegdzie spadają z nich wąskie warkocze białych wodospadów, czasami wydaje się, że struga wody wytryska ze skały w połowie wysokości ściany... Pustkowie. Na całej dzisiejszej trasie tylko raz w polu widzenia pojawiła sie na brzegu samotna indianska chata.

Zmierzcha się, gdy docieramy do Wyspy Orchidei. Karamacoto Tours mają tu swój obóz: wzniesioną z drewnianych belek i pozbawioną ścian dużą wiatę z długim stołem i dachem z falistej blachy. -Tam macie toaletę - Veronica wskazuje nieco oddaloną budkę - a umywalnia jest wspólna; w rzece! Przy gazowej lampie zjadamy skromny posiłek składający sie z puszki coli i talerza spaghetti. Potem każdemu z nas przydzielają   hamak - całe ich rzędy przymocowane są do belkowania wiaty, jak na starym żaglowcu. Pytania o moskitiery nasi gospodarze zbywają żartem, z którego wynika że nie ma tu moskitów. Na wszelki wypadek smarujemy twarze i dłonie repellentem - resztę można schować pod przydzielonym każdemu turyście cienkim kocykiem, który zresztą okaże sie pożyteczny, bo nad ranem w hamakach będzie chłodno - jesteśmy jednak blisko 1500 metrów ponad poziomem morza!. Dla wielu spośród nas będzie to pierwsza w życiu noc spędzona w hamaku. Czy rzeczywiście da się przetrwać do rana w pozie przypominającej wygięty rogalik, bez praktycznej możliwości przewrócenia się na bok?

Ranek wstaje mglisty. Z niepokojem spoglądamy na niebo: czyżby i dziś Angel miał być spowity chmurami?. Wypijamy na śniadanie po kubku kawy i przełykamy w pośpiechu smażone placki z jakąś kiełbaską. Zaraz potem niebo przejaśnia sie napawając nas optymizmem. -Ściągajcie ubrania i do łodzi! - nawołuje Veronica. Pierwsze bryzgi wody wytryskujące spod dziobu pirogi strząsają z nas resztki snu. Rzeka staje się coraz węższa, coraz częściej spieniona na kamieniach, a piętrzące się ponad nią w pełnym słońcu tepuis - coraz bliższe.

Uciekając ku brzegom przed bystrzami przemykamy pod gałęziami i konarami nisko zwieszonymi nad wodą. - Uwaga na głowy!  Na pełnym gazie skręcamy z głównego nurtu rzeki Carrao w jej dopływ który miejscowi nazywają Rio Churun. Tu prąd rzeki jest jeszcze bardziej wartki, żeglugę utrudniają coraz liczniejsze zakręty, łódź niemal bez przerwy podskakuje na spienionych progach. Trzymanie aparatu w zalewanych co chwila dłoniach staje się co najmniej ryzykowne. Chowamy je do worków

...Angel5mp.JPG (58808 bytes)

         -Jest! Tam! Patrzcie tam! - wykrzykuje ktoś nagle i wszystkie głowy jak na komendę zwracają się w jednym kierunku. Zza kolejnego zakrętu rzeki niespodziewanie otworzył się widok na Wielki Wodospad. Wciąż  jeszcze odległy i przez to nierealny jak widok na pocztówce, ale jednocześnie dzięki temu widoczny niemal w całej okazałości. -Uwaga, lądujemy! Czas najwyższy, bo w łodzi woda sięga nam już do kostek, a i siedzenia na twardych ławkach nam solidnie zdrętwiały. Indianin zgrabnie przeskakuje z dziobu na ląd i przywiązuje linę do wielkiego głazu - inaczej prąd porwałby pirogę w dół   rzeki. Wysiadamy...

To Isla Ratoncito - Wyspa Szczura, dalej już nie da się popłynąć. Forsujemy w bród lub skacząc po kamieniach boczny dopływ rzeki i pieszo zagłębiamy sie w podmokłą dżunglę. Cmoka pod nogami błoto, przeskakujemy strumyczki i bajorka. Mimo zbawczego cienia dawanego przez zieloną gęstwinę spływamy potem... Niektórzy znajdują w sobie jeszcze tyle energii aby huśtać się na zwisających nad ścieżką grubych lianach. Taką frajdę na pewno trudno znaleźć w Europie!

Robi się stromo, uważnie lawirujemy między kamieniami i wystającymi z ziemi śliskimi korzeniami wysokich drzew. Przydają się przywiezione z Polski pionierki! Szlak jest zaniedbany, nie widać tu żadnych prób uporządkowania go i przystosowania dla potrzeb rozwijającej się turystyki. Po godzinie wędrówki szum wodospadu staje się już wyraźny, choć przez gęstwinę nic jeszcze nie widać. W końcu posapując wychodzimy na niewielką skałkę, by nareszcie stanąć oko w oko z Angelem.

Wdb09.JPG (7899 bytes)

Wdb11.JPG (5006 bytes)

  Dolna kaskada

Widok z Mirador Laime - bo tak nazywa się to miejsce - spełnia oczekiwania największych malkontentów. Wciąż jeszcze jesteśmy kilkaset metrów od ściany Auyan Tepui.  Z wysoka, z urwiska ponad nami tryska w dół struga spienionej wody, by w miarę opadania, jeszcze zanim dosięgnie ziemi u stóp potężnej ściany, zamienić się w chmurę białego pyłu. Wiatr nawiewa drobiny tego pyłu ku nam zraszając koszule, szorty i obiektywy aparatów. A my, zapomniawszy o mokrych skarpetach i odsłoniętych karkach, które trzeba przecież osłaniać  przed tropikalnym słońcem gapimy się jak urzeczeni na to niezwykłe dzieło natury.  Wodospad ma prawie kilometr wysokości... Ileż to lat czekałem na tą chwilę!  Jeszcze raz sie udało!  Z trudem mieścimy się wszyscy na małej, stromej skałce, nie zabezpieczeni żadnymi poręczami. Teraz zdjęcia: wycieranie obiektywów i oczekiwanie na tą krótką chwilę, gdy wiatr na chwilę zmieni kierunek i poniesie chmurę wodnego pyłu w inną stronę.

Wtedy strzelają migawki aparatów. Rzeka wypłynąwszy spod wodospadu płynie w naszym kierunku, pokonując po drodze jeszcze jedną, kilkudziesięciometrową kaskadę. Tam jeszcze da się dojść słabo przetartą ścieżką. U stóp tej kaskady jest mały „pool" - naturalny basen, w którym można się wykąpać, walcząc z rwącym nurtem rzeki. Nikt z nas nie odmawia sobie tej przyjemności... Potem powrotna droga do łodzi i spływ do Wyspy Orchidei, gdzie czekają rozwieszone między belkami hamaki. Wieczorem przy lampie i kukurydzianych plackach arepas dyskutujemy do późna o wydarzeniach minionego dnia. Ktoś zestawia „piekielną" nazwę góry z „niebiańską" nazwą wodospadu.  A przecież tak naprawdę, to nazwa Angel nie wywodzi się wcale od sił nadprzyrodzonych, ale od nazwiska amerykańskiego cywilnego  pilota, który w poszukiwaniu złota wylądował  w 1937 roku

Wdb12.JPG (5729 bytes)

czteromiejscową  awionetką na płaskim wierzchołku Diabelskiej Góry. Gdy ponowny start okazał sie niemożliwy Jimmy Angel pozostawił samolot i ruszył z żoną i dwójką  towarzyszy szukać zejścia po tysiącmetrowej ścianie. O dziwo udało im się sforsować urwisko, co graniczyło niemal z cudem. Po 11-dniowej wędrówce przez dżunglę powrócili do cywilizacji.   To nazwisko Jimmy’ego rozsławiło wodospad i tak już zostało, choć ma on również znacznie starszą indiańską nazwę nadaną  mu przez zamieszkujących tu Pomonów: Parekupa - Meru. Wenezuelczycy piszą, że odkrycie wodospadu miało miejsce znacznie wcześniej - już w 1910 roku.

      Ktoś obliczył, że Angel jest 16 razy wyższy od oglądanej corocznie przez miliony turystów Niagary. Jego niedostępność sprawia, że dane co do wysokości znacznie sie różnią. W wydanych w Wenezueli prospektach turystycznych wspomina się o 1002 metrach, encyklopedie piszą o 1054 metrach. Dla kilku tysięcy turystów, którzy co roku docierają pod Angel różnice te nie są  istotne. Następny na liście, leżący zresztą również w Wenezueli wodospad Salto Kukenan ma tylko 610 metrów. Nic zatem nie jest w stanie zagrozić pozycji Angela. Chyba że... długotrwała susza. W porze suchej (trwającej od stycznia do kwietnia) wodospad nie wygląda podobno wcale tak imponująco. Z tego powodu, a także ze względu na niski poziom wody, uniemożliwiający żeglugę   rzeczną wyprawy pod Angel organizuje się jedynie w okresie od maja do grudnia.

           Kiedy rano odpływamy z Wyspy Orchidei jest pochmurno, a białe, nisko wiszące obłoki sprawiają, że odsłonięte wierzchołki niektórych tepuis zdają się wisieć w powietrzu. Mijamy płynące w przeciwnym kierunku łodzie z turystami. Czy im też uda się zobaczyć Najwyższy Wodospad? Nam się powiodło - zrealizowaliśmy marzenie wielu podróżników... Ale wiemy już, że aby je urzeczywistnić nie wystarczy dotrzeć na odległy kontynent, trzeba mieć jeszcze trochę zwykłego szczęścia!                                                                           

                                                                                                                                         Wojciech   Dąbrowski

Powrót na początek strony                                     Przejście do mojej strony o innych wodospadach świata

Powrót do strony "Moje podróże"