OKRĄŻYĆ   ŚWIAT  PIĄTY  RAZ...                                                                     część IVa

 

 YANGON  I  MANDALAY

 Jechać do Birmy czy nie jechać?  Wiele rządów i postępowych organizacji z całego świata wzywa do bojkotu wojskowych władz Myanmaru (dawnej Birmy) w związku z nie przestrzeganiem przez nie praw człowieka. Czy bojkot władz musi jednak oznaczać rezygnację z przyjazdu do tego kraju?  Pamiętając, że Myanmar jest jednym z najbiedniejszych krajów świata myślę, że takie podejście może uczynić go jeszcze biedniejszym jako że turystyka była zawsze jednym z głównych źródeł dochodów ludności. Dlatego postanowiłem mimo wszystko odwiedzić Myanmar cieszący się wśród podróżników sławą jednego z najciekawszych krajów południowo-wschodniej Azji. Turystyczną wizę otrzymałem w ciągu jednego dnia w ambasadzie tego kraju w Bangkoku. Jeśli nie liczyć ruchu przygranicznego to  jak dotąd do Myanmaru turyści mogą wjechać (czy raczej wlecieć) tylko samolotem.  W poczekalni ambasady siedział agent sprzedający tanie bilety na tani przelot do Yangonu rządowymi liniami Myanma Airways. Nie skorzystałem...

 Wsiadając do samolotu byłem mile zaskoczony: linia Biman na lot do Yangonu zamiast rozklekotanego boeinga 727 podstawiła fabrycznie nowego, szerokokadłubowego airbusa.  Lądowaliśmy o zachodzie słońca.  Budynek terminalu, nawiązujący do birmańskiego stylu robi wrażenie, szczególnie gdy znajdziemy się w przestronnym hollu przylotowym. Odprawa bardzo uprzejma - po wstawieniu pieczątki  do paszportu grzecznie prowadzą nas do stanowiska, gdzie obowiązkowo trzeba wymienić 200 dolarów na osobę na dolarowe bony (FEC). Niezależnie od przewidywanej długości pobytu i od tego czy jesteś ubogim trampem czy milionerem...  Ale tu też istnieje korupcja. Podsuwając dyskretnie urzędniczce 10$ mój sąsiad z samolotu wymienia 200$ ...ale na dwie osoby.  Dalej celnicy, którzy  tylko grzecznie się uśmiechają. Potem są kantorki biur podróży. Proponują rezerwację w hotelach - również w tych tańszych. Tu także można zapłacić z góry ryczałtem za taksówkę do miasta. Płacę - 3 FEC czyli około 1500 miejscowych kyatów. Nie wiem jeszcze, że na ulicy za ogrodzeniem terminalu można złapać taką samą taksówkę za 800. Jedziemy. Zanim znajdziemy się w centrum zapadnie zmierzch.  Centrum Yangonu (dawnego Rangunu) wyznaczone jest przez wielką, pozłacaną pagodę. Widzicie ją na zdjęciu obok.  Sule Pagoda iluminowana nocą  robi bodaj jeszcze większe wrażenie niż w dzień...  

Mimo zmęczenia rzucam  plecak w hotelu i wychodzę na miasto. Do Sule mam tylko 4 bloki. Zostawiam sandały u stóp marmurowych schodów i wchodzę do środka.  Wzdłuż wąskiego dziedzińca oplatającego pagodę wokół stoją mniejsze i większe kaplice z posągami Buddy. Wszędzie unosi się dym trociczek. Przed niektórymi modlą się ludzie. Spaceruję, podglądam z ciekawością - to przecież moje pierwsze godziny w Birmie!   Dziedzińcem sunie mnich podzwaniając ręcznym dzwonkiem - O dziewiątej zamykamy!- rzuca do mnie po angielsku rozpoznając bez trudu cudzoziemca. 

Znajduję skrzyżowanie na którym zaczyna się Shwedagon Road - ulica prowadząca do największej i najświętszej pagody Myanmaru. Maszeruję  w  noc gnany ciekawością  i sławą tego miejsca. Ulica przechodzi w pustą aleję, którą zamyka wojskowa rogatka. - Ja do Schwedagonu!- tłumaczę żołnierzom. -Ulica po zmroku zamknięta, bo tu mieszka dowódca armii - tłumaczą mi teraz oni swoją niezdarną angielszczyzną - musisz obejść dookoła! Obchodzę... Czego szukasz? -zaczepia mnie starszy mężczyzna ubrany w tradycyjną spódniczkę launghi. -Pagodę zamykają o dziesiątej, za pół godziny.  Ale ze mną cię jeszcze wpuszczą!  Rzeczywiście wpuścili, windą wjechaliśmy na dziedziniec.  I  to była ta chwila na którą długo czekałem... Popatrzcie na zdjęcie obok - to właśnie słynny Shwedagon !

Trochę tego świata już widziałem i wcale tak łatwo nie wpadam w "achy" i "ochy" ale powiem wam szczerze, że niewiele z oglądanych na 7 kontynentach miejsc wywarło na mnie tak silne wrażenie.  Może to zasługa nocnego oświetlenia, a może to nastrój, który wprowadziła pustka na tych dziedzińcach lśniących  marmurowymi  płytami.  Kaplice otaczające główną stupę były jeszcze oświetlone... Człapałem bosymi stopami po nagrzanym przez dzienne słońce marmurze od jednej do drugiej, w pośpiechu, obawiając się, ze za chwilę ktoś mnie stąd przegoni i nie zdążę zatoczyć pełnego kręgu, że stracę coś z tego nocnego spektaklu...   

Dziesiątki, setki złoconych posągów Buddy: od miniaturek do takich, które mają po pięć- sześć metrów wysokości. Wyszukane zdobnictwo złoconych wież i gzymsów. Kolumnady, freski na ścianach, lwy, kwiaty... Niezwykłe miejsce, niezwykła chwila... Przeszukuję pamięć: to chyba najwspanialsza świątynia buddyjska jaką widziałem! 

Według tutejszych wierzeń główna czedi-wieża Shwedagonu kryje relikwie w postaci kilku włosów Buddy...

Do Shwedagonu wróciłem oczywiście w kilka dni później - już w ciągu dnia. Do wzniesionej na wzgórzu świątyni wprowadzają cztery bliźniacze bramy strzeżone przez gigantyczne lwy. Od nich zadaszona, szeroka i wspaniale zdobiona rzeźbami galeria pełna sklepów z dewocjonaliami prowadzi w górę, ku tarasowi na którym zbudowano stupę. Gdzieś w połowie tej galerii jest kantorek, gdzie sprzedaje się bilety cudzoziemcom. Trzeba zapłacić 5 FEC (lub 5 USD, jeśli FEC już ci się skończyły - ta reguła obowiązuje wszędzie).  Bardzo sprawnie wyłuskają was z tłumu i nie warto próbować wejść "na gapę" bo do biletu dołączony jest sticker przyklejany na piersi klienta. Gdy przez chwilę miałem go zasłoniętego na dziedzińcu świątyni zaraz dopadła mnie krążąca tam "kanarzyca". Kasa biletowa jest natomiast bardzo dobrym miejscem dla pozostawienia obuwia - po co je godzinami nosić w ręku tam na górze! Trzeba tylko zapamiętać, którą bramą wchodziliśmy...

Była niedziela. Tłum odświętnie ubranych Birmańczyków sunął wokół złotej pagody zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Nieliczni turyści ginęli zupełnie w tej rzece. Mijaliśmy kapliczki o złoconych wieżyczkach. W przewodniku pisze, że jest ich ponad 80. Sama główna stupa ma blisko 100 metrów wysokości i pokrywa ją ponad 8000 płatów złotej folii. Trudno przyjrzeć się szczytowej partii wieży ale podobno ozdobiono ją pięcioma tysiącami diamentów i dwoma tysiącami innych szlachetnych  i półszlachetnych kamieni. Przy silnym słońcu blask od tego bije taki, że bez okularów słonecznych trudno przetrwać...

Na obwodzie stupy przed kilkoma kaplicami ustawione są takie naturalistyczne posągi. Przed nimi stoją, duże naczynia z wodą. Wyznawcy Buddy przychodzą z ofiarnymi kwiatami, zapalają trociczki, a potem podchodzą do posągu, nabierają wody do małych czarek i wielokrotnie gorliwie polewają posąg.  Potem ten sam zaszczyt spotyka stojącego nieco niżej marmurowego słonia.   Z buddyzmu jestem raczej słaby więc próbowałem dyskretnie dowiedzieć się dlaczego tak się tu dzieje. Po kilku próbach niweczonych najczęściej słabą znajomością angielskiego u mojego interlokutora udało się w końcu  ustalić, że to polewanie odbywa się w intencji "peaceful life" czyli spokojnego życia. Bardzo mi się to spodobało, bo ja też uważam, że grunt to święty spokój...     I... też  polałem...
Również tam - w Birmie panie są z reguły bardziej pobożne niż panowie. Niektóre podczas modlitwy wyglądają jak w transie. Ale te głębokie przeżycia religijne wcale nie przeszkadzają im  usiąść później  z całą rodziną na progu jednej z tylnych kaplic, wyciągnąć przywiezione ze sobą prowianty  i  bezceremonialnie  pożywiać się w tym najświętszym w Myanmarze miejscu. Wiele spośród nich ma pomalowane jasną farbą policzki, co nas Europejczyków trochę śmieszy. O tym po co ta farba będzie jeszcze dalej...   

Przy południowej bramie do Shwedagonu jest jeszcze jedna złota pagoda - już znacznie mniejsza i niżej położona. Ale warto do niej zajrzeć, jeśli w drodze powrotnej starczy wam jeszcze sił...

 

A jak wygląda ta stolica poza świątyniami? Anawratha Street (na zdjęciu obok) pełni funkcję głównej handlowej ulicy miasta. Mało tu jeszcze wielkich błyszczących witryn jak w metropoliach Zachodu, ale w niewielkich sklepikach sprzedaje się np. najnowsze modele kamer SONY i to po zupełnie rozsądnych cenach.  Bez problemu uzupełniłem tu swój zapas taśm. Ulica jest bardzo ruchliwa - bez przerwy pędza nią stada archaicznych autobusików, którymi podróżuje się z tłoku, ale za to za opłata tylko kilkudziesięciu kyatów. Przy tejże ulicy swoją kolorowa świątynię mają wyznawcy Hinduizmu. 

Opodal ponad zabudowę wystają dwa czy trzy wieżowce nowych hoteli.  A w pobliżu skrzyżowania tej ulicy ze Shwedagon odkryłem na tej ostatniej kwartał otwartych nie tak dawno dyskotek. Za wstęp pobierają 1200 kyatów, w tym wliczone są dwa drinki.  Przy wejściu czekają elegancko ubrane hostessy.  W Birmie to coś zupełnie nowego... 

Centrum Rangunu raczej nie zachwyca swoją architekturą. Dominują tu szare i mocno już zniszczone kamienice pamiętające zapewne jeszcze okres kolonialny. Złoty dzwon pagody Sule wygląda wśród nich trochę jak kwiatek przy znoszonym kożuchu.

 

Mieszkałem niedaleko od Sule - w White House Hotel -  69/71 Konzaydan Street  tel.240780. Za pokój bez okien ale za to z klimatyzacją i ciepłą wodą w prysznicu płaciłem 8 FEC. Dla tych co bardziej muszą zaciskać pasa jest dormitorium lub hamaki na dachu za 3 FEC. W cenę pokoju wliczone jest obfite i codziennie inne śniadanie w lokalnym stylu serwowane przy wspólnym stole na dachowym tarasie - w bardzo sympatycznej atmosferze. Polecam! Gdy w "White House" brak miejsc to kilka domów dalej znajdziemy konkurencyjny hotel "Dady's" z podobnymi cenami ale łazienki są tam do wspólnego użytku. Właściciel "White House" jest bardzo przedsiębiorczy: załatwi tanie bilety na krajowy przelot, bilety na pociąg i autobus, wypożyczy samochód z kierowcą, rekonfirmuje bilety i wymieni walutę na kyaty...  Jest OK.

 

Na zobaczenie najciekawszych miejsc w Myanmarze mogłem przeznaczyć tylko tydzień. Początkowo zamierzałem wynająć samochód z kierowcą i ruszyć standardową trasą przez Bagan, Mandalay, Inle i Bago. Okazało się jednak, że po pierwsze nie znalazłem w Rangunie nikogo z kim mógłbym podzielić koszty (za 6 dni jazdy na tej trasie zażądano 400 USD) a po drugie dowiedziałem się, że stan dróg pogorszył się do tego stopnia, że przejechanie takiej trasy w ciągu 6 dni wymagać będzie 14-16 godzin jazdy każdego dnia (z wyjątkiem dnia pobytu w Baganie).  Musiałem znaleźć inne rozwiązanie. I znalazłem: pierwszy i ostatni etap przebyłem krajowym samolotem. Resztę - statkiem i samochodem... Przelot do Mandalay kosztował wprawdzie 89 FEC, a z Inle do Yangonu 81 FEC ale i tak wyszło to taniej niż indywidualna, uciążliwa podróż samochodem po wyboistych drogach Myanmaru.
MANDALAY

Nie chciało mi się wierzyć, gdy przy podchodzeniu do lądowania kapitan naszego ATR-a zapowiedział przez głośniki, ze na dole jest 39 stopni... Ale wiadomość okazała się prawdziwa. Nowoczesny (!) port lotniczy w Mandalay oddalony jest od miasta aż o 48 kilometrów. Wspólnie ze współpasażerami targujemy się o cenę taksówki: z początkowych 8 FEC spada na 6 dolarów (dolar w gotówce jest tu ceniony wyżej niż FEC) jedziemy przez płową półpustynię...  Jest niskie miasto...  Mandalay mające obecnie pół miliona mieszkańców przed Rangunem było stolicą kraju. Centralnym punktem miasta jest rozległy fort otoczony czerwonym murem obronnym i szeroką fosą (na zdjęciu). Za murami (wstęp dla cudzoziemców 5 FEC) jest zrekonstruowany pałac królewski...     

W perspektywie fosy widać górujące ponad miastem wzgórze Mandalay Hill. Na jego szczycie wzniesiono świątynię. Zgodnie z turystycznym ceremoniałem wypada znaleźć się tam tuż przed zachodem słońca.  Można wspinać się schodkami od bramy strzeżonej przez dwa białe lwy. Ale warto wiedzieć, że od tej samej bramy pod szczyt kursują wąziutką drogą pick-upy (200 kyatów od cudzoziemca, od miejscowych mniej). Potem turyści muszą jeszcze wykupić bilet za 3 FEC i  już można wejść na taras świątyni... (są tu nawet ruchome schody i winda!)

Świątynia na Mandalay Hill odróżnia się od innych budowli o tym samym charakterze. Jej ściany, kolumny i wieżyczki wykładane są tysiącami czy może nawet milionami małych lusterek. Chciało by się powiedzieć: lustrzana pagoda. Cztery ołtarze i cztery posągi Buddy patrzące w cztery różne strony świata.  A na tarasie wykładanym kafelkami bosonodzy turyści: cały tłum - nigdy bym nie pomyślał, że tylu nas na raz mieszka w Mandalay.  Większość z nich przyleciała tu samolotami - na birmańskim rynku przewozów lotniczych obok narodowego przewoźnika Myanma Airways funkcjonują teraz jeszcze dwie konkurencyjne linie prywatne: Air Mandalay i  Yangon Airways. Te ostatnie są bardziej elastyczne jeśli chodzi o ceny i zapewniają także wyższy poziom obsługi (mają nowsze samoloty, podczas lotów krajowych serwują poczęstunek). Prywatni konkurenci uruchamiają także pierwsze linie międzynarodowe: Air Mandalay już lata z Mandalay do Chiang Mai w Tajlandii i planuje otwarcie połączenia z Mandalay do Kunmingu w Chinach...  Mają nawet swoje witryny w internecie:

http://www.yangonairways.com/  http://www.myanmars.net/airmandalay 

 Zachód słońca oglądany z Mandalay Hill jest bardzo spektakularny. Wielka tarcza spływa powoli do linii horyzontu. Cały krajobraz ginie na jakiś czas w takiej różowej poświacie... Te różowo-pomarańczowe poranki i wieczory są bardzo charakterystyczne właśnie dla Birmy... Gdy spektakl się już kończy schodzę schodami w dół i pick-upem za 100 kyatów wracam do mojego skromnego hoteliku: Sabai Phyu Hotel przy 26-tej ulicy, na rogu 81-szej. Tel. 25 377. Za przestronny pokój z prysznicem i wiatrakiem + skromne śniadanie płacę 5 FEC.  

Na terenie miasta i w jego bezpośrednim sąsiedztwie jest do zobaczenia kilka ciekawych świątyń. Kuthodaw Paya to kilkaset małych białych pagód z których każda zawiera marmurowy blok z wyrytą buddyjską inskrypcją. Mnie jednak zainteresował szczególnie drewniany budynek klasztoru Shwendandaw (na zdjęciu obok) będący prawdziwym arcydziełem birmańskiej snycerki (wstęp kolejne 5 FEC). W alejce obok niego stoją kramy z wyrobami artystycznego rękodzieła (w mieście trudno znaleźć sklepy z pamiątkami)

Wieczorem ulice miasta bardzo szybko pustoszeją, sklepiki i garkuchnie są zamykane. Coś takiego jak nocne życie tu nie istnieje. Bezskutecznie szukałem także dostępu do internetu - to niestety jeszcze nie ten etap...

Z Mandalay moja trasa zawracała na południe. Bardzo ciekawą opcję dla przebycia kilkuset kilometrów dzielących Mandalay od Baganu stwarzają statki kursujące regularnie po największej rzece Birmy: Irawadi. Po bilety na statek można oczywiście powędrować samemu na odległą przystań ale radzę zlecić to raczej recepcji. Bilet kosztuje 16 FEC. Za dodatkowe 2 FEC staną za was w kolejce i wczesnym rankiem, jeszcze po ciemku odwiozą na przystań.     Tak wyglądał  nasz "ekspresowy" statek na którym w dziobowym salonie mięliśmy za nasze 16$  numerowane lotnicze fotele. Czas podróży zależy od stanu wody. W naszym przypadku (koniec lutego) było to 11 godzin. Kursują także na tej trasie większe i mniej wygodne statki "osobowe",  te płyną jeszcze dłużej...

Razem z turystami z kilku innych krajów  siedzieliśmy praktycznie przez cały czas rejsu na górnym pokładzie, który daje najlepszą widoczność. Słońce na tym pokładzie też "daje popalić" - nie zapomnijcie w tą całodzienną podróż zabrać odpowiedniego zapasu jedzenia, a przede wszystkim napojów...         Płynąc w dół rzeki mijaliśmy wioski i wzniesione na brzegach pagody. Widać było ludzi pracujących na brzegu, ale rzeka jest miejscami bardzo szeroko rozlana, więc dla ich fotografowania potrzebny jest solidny teleobiektyw. Holowniki pchały w dół rzeki barki wyładowane kłodami drewna. Ale zdarzały się także duże tratwy z szałasami flisaków, które popychane wyłącznie leniwym prądem same sunęły na południe. Te kłody to właśnie jedno z nielicznych bogactw Myanmaru. Pochodzą z dżungli na północy kraju. Drzewa nawet w tropiku tak szybko nie rosną. Na jak długo ich jeszcze starczy?         

Irawadi ma ponoć 2170 kilometrów długości i jest dla Birmy ważną drogą transportową, obsługiwaną przez całą flotyllę rzecznych statków. Jest żeglowna na długości ponad 1100 kilometrów. Niesie olbrzymie masy wody - roczne wahania miedzy najniższym i najwyższym poziomem dochodzą do 10 metrów.   Podczas naszego rejsu tylko raz utknęliśmy na mieliźnie, by po kilku manewrach uwolnić się z pułapki. Na dziobie barki czy statku siedzi tu z reguły marynarz  z długą bambusową tyczką  i co chwilę sprawdza jak głęboka jest rzeka przed jednostką.   Kilkakrotnie dobijamy do brzegu, na którym czekają miejscowe kobiety z tacami pełnymi owoców, słodyczy domowego wyrobu, czasem także rękodzieła.  A że nie ma tu nabrzeża to kobiety wchodzą do wody podając swoje produkty na pokład i do okienek. Można się targować choć i tak kosztuje to grosze... Pasażerowie i towary wędrują na pokład po przerzuconej na ląd desce...

Czasem mijaliśmy wąskie łodzie rybaków. Do Baganu dotarliśmy pod wieczór. Na ostatnim odcinku statek sunął powoli wzdłuż wysokiego klifowego brzegu na którym widać było mniejsze i większe świątynie. Okazało się, że nawet w tym dużym (jak na Myanmar) ośrodku turystycznym nie ma porządnej przystani. Trzeba było zarzucić plecak na grzbiet i piaszczystą ścieżką wspinać się do miejsca gdzie na przyjezdnych czekają taksówki i konne dwukółki. Jeszcze zanim się do nich dojdzie wypada opłacić przejazd do odległego o 7 kilometrów  miasteczka Nyaung U, gdzie skupiona jest większość  turystycznych hotelików i restauracyjek. Transfer kosztuje 500 kyatów od osoby jeśli wybierze się samochód lub 300 za miejsce w dorożce. Zapłaciłem.  I jeszcze 10 FEC za wstęp do "Strefy   archeologicznej  Baganu") Bagan stał otworem... 

   Przejście do następnej strony - do Paganu

 Przejście na początek relacji z piątej podróży dookoła świata

Powrót do głównego katalogu                                                             Przejście do strony "Moje podróże"