OKRĄŻYĆ   ŚWIAT  PIĄTY  RAZ...                                                          część VI a - Paro

 

     tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski ©


Bhutan? -Nie słyszałem!  Gdzie to jest? - bardzo często słyszałem takie odpowiedzi.   Fakt...   O Bhutanie bardzo rzadko piszą w gazetach. Nie pamiętam także, aby ktoś o nim mówił w telewizji. Wciśnięty między Chiny i Indie zapomniany kraj dopiero niedawno otworzył się dla świata.  Ale król chcąc uchronić kraj przed skutkami nagłej turystycznej inwazji i jednocześnie pozyskać dewizy na rozwój państwa ustalił bardzo wysokie, ekonomiczne bariery dostępu do swojego królestwa: każdy kto chce odwiedzić Bhutan musi z góry wpłacić kwotę około 200 dolarów za każdy dzień planowanego pobytu w Bhutanie.  Za kwotę tą otrzymuje noclegi, wyżywienie, przewodnika i transport wewnątrz królestwa. Rzeczywiste koszty tych usług nie przekraczają nawet 1/3 tej kwoty.  Reszta to danina dla króla...
Płacenia tej daniny ominąć się nie da.   Tylko studenci i dyplomaci mają 25% zniżki.   Dopiero gdy na konto bhutańskiego banku wpłyną pieniądze wydawana jest promesa wizy.  Bez promesy zaś nie wpuszczą Was do samolotu... Jeśli do opłaty za pobyt dodać koszt biletu Druk Air to powstaje spora kwota.  I dlatego chociaż   wydawnictwo Lonely Planet opublikowało przewodnik po Bhutanie kraj ten rzadko bywa celem podróży dla trampa wędrującego z plecakiem.   I z tego właśnie powodu mój pobyt w tym zagadkowym i intrygującym królestwie trwał tylko 3 dni.   Cena była wciąż bardzo wysoka.   Postanowiłem za to wykorzystać moją szansę do maksimum...
Dla cudzoziemskich turystów do Bhutanu prowadzą tylko dwie drogi: rzadko używane lądowe przejście graniczne z Indii w Phuntsholing oraz jedyne lotnisko - w Paro na które przylatują samoloty pasażerskie jednej tylko linii: bhutańskiej Druk Air (KB).  Druk Air ma tylko dwa samoloty: małe odrzutowce BAe-146  i  to one przywożą znakomitą większość turystów odwiedzających Bhutan. Latają do Katmandu, Kalkuty, Delhi, Dhaki i Bangkoku. Warunki lądowania w wąskiej Dolinie Paro ze wszystkich stron otoczonej górami są bardzo trudne.  Lądowania i starty odbywają sie tylko w świetle dnia.  Gdy mgła uniemożliwia lądowanie samoloty kierowane są do Kalkuty i tam na koszt przewoźnika pasażerowie czekają na poprawę pogody. Druk Air ma już swoją witrynę z rozkładami lotów, taryfami i innymi informacjami:  www.drukair.com.bt Niestety żaden z przewoźników reprezentowanych w Polsce nie ma prawa sprzedaży biletów na loty KB.
Za przelot z Bangladeszu do Bhutanu zapłaciłem najniższą możliwą stawkę: 190 USD.  Bilet na moje żądanie przysłano mi pocztą, ale można go także odebrać w punkcie wylotu u przedstawiciela (tzw. station managera) Druk Air.    Gdy w godzinę po starcie z zadymionej i dusznej Dhaki wysiadłem z samolotu w Paro przypomniała mi się Grenlandia: tu było takie samo kryształowo czyste, ostre powietrze i takie samo, kłujące w oczy słońce!   Taki fantastyczny widok roztaczał się z betonowej płyty lotniska w Paro. Na horyzoncie majaczyły ośnieżone szczyty Himalajów.
W słońcu, na płycie lotniska można było wytrzymać w koszuli z krótkim rękawem.  W stylowym budynku terminalu lotniczego zrobiło się jednak bardzo chłodno. Na własnej skórze odczuliśmy, że z poziomu morza przenieśliśmy się w Himalaje - na wysokość 2200 metrów. Stanęliśmy w kolejce do stanowiska, w którym na podstawie naszych promes wstemplowywano do paszportów bhutańskie wizy. Przy okazji inkasowano opłatę wizową w wysokości 20 USD i proszono o fotografię.   Bagaż czekał w następnym pomieszczeniu. Tajemnicze królestwo stało otworem.  Nie mogąc doczekać się mojego przewodnika wyszedłem na zewnątrz. Pustka.  Na parkingu przed budowlą zaledwie kilka osób: mężczyźni ubrani w tradycyjne bhutańskie stroje: szaty nazywane kho albo baku z pasiastego materiału z szalowym kołnierzem, z wywiniętymi na nie długimi rękawami koszul i do tego wzbudzające moją wesołość podkolanówki... 

Więcej zdjęć pokazujących mieszkańców himalajskiego królestwa możecie obejrzeć na osobnej stronie: LUDZIE  BHUTANU

Bhump.jpg (27063 bytes) Oficjalna nazwa Bhutanu: Druk-Yul oznacza Kraj Grzmiącego Smoka (to właśnie ten smok wyobrażony jest na dwukolorowej fladze państwa).  Bhutan jest niewiele większy od Szwajcarii. Rozciągnięty na jakieś 350 km wzdłuż głównej grani Wschodnich Himalajów ma obszar 47 tys. km kw. - sześciokrotnie mniejszy od Polski. Mieszka tu około 700 tysięcy ludzi - z tego 1/3 to emigranci z Nepalu - zgrupowani głównie w południowej części kraju i... przysparzający królowi sporo kłopotów.

 Każda panorama w tej części Bhutanu zamknięta jest górskimi szczytami.  Odwieczne szlaki piesze prowadzące przez bhutańskie Himalaje są wymarzonym terenem dla pieszego trekingu.  I wędrówka z przewodnikiem w grupach trekingowych jest dozwolona. Tylko kogo stać na treking opłacany kwotą 200 dolarów za każdy dzień?   Większość turystów ma możliwość podziwiania i fotografowania tych ośnieżonych szczytów tylko z daleka. Więcej dużych zdjęć z krajobrazami Bhutanu możecie zobaczyć na oddzielnej stronie Panoramy Bhutanu.       Piszą w przewodnikach, ze połowa królestwa leży na wysokości powyżej 3000 metrów - to po prostu trudno dostępne góry. Nic dziwnego, że każdy niemal skrawek płaskiego terenu wykorzystuje się tu pod uprawy.  Dolina Paro jest jedną z większych w kraju.  Sadzą w niej ziemniaki i jęczmień, a niżej nawet ryż. Są tu też o dziwo sady jabłoniowe (jabłka są popularnym produktem eksportowym).  Po całej Dolinie Paro rozsiane są  farmerskie, czyli chłopskie domy - takie jak na zdjęciu obok.

Bhutańska wieś zaskakuje swoją malowniczością. Okazuje się, że w tym biednym kraju nie dominują wcale typowe azjatyckie gliniaki ale piętrowe, obszerne domostwa.  Tradycyjne bhutańskie domy wyróżniają się niepowtarzalną architekturą.  Parter takiego domu przeznaczony jest najczęściej dla żywego inwentarza. Ludzie mieszkają na piętrze na które wchodzi się po zewnętrznych schodach. Centralne pomieszczenie piętra to reprezentacyjny "salon" w którym przy niskim stole gości sadza się na poduszkach i częstuje herbatą z mlekiem. Na lewo od niego jest domowa kapliczka, a na prawo - sypialnia.
Drewniane elementy konstrukcji są wspaniale zdobione - rzeźbione i malowane w barwne, wymyślne wzory. Królowi ponoć bardzo zależy na tym, aby w społeczeństwie podtrzymywać wszystkie stare tradycje. Dotyczy to także strojów - nawet dzieci w państwowych szkołach (zobaczycie to w Thimphu) noszą jednolite mundurki stylizowane na narodowy strój. To nawiązywanie do tradycji dotyczy również architektury...
Miałem okazję popatrzeć, jak powstają takie domy. Okazało się, że ich ściany robi się z gliny ubijanej warstwami przez kobiety przy pomocy sporych tłuczków i ich własnych stóp. W tych ścianach osadza się drewnianą stolarkę okien i drzwi oraz legary dźwigające podłogę. mężczyźni  donoszą  w  koszykach wilgotną glinę. Kobiety podśpiewują przy pracy w rytm uderzeń bosych stóp i tłuczków...  I tak wspólnymi siłami całej rodziny powstaje ekologiczny dom. Drewno nie jest drogie, bo aż 64 procent powierzchni kraju pokrywają lasy zatem budowa takiego rodzinnego siedliska to wysiłek raczej fizyczny niż finansowy... Zapewne dużym problemem jest instalacja domowych urządzeń sanitarnych - ale nie śmiałem o to pytać...
Paro nie jest dużym miastem - mieszka tu zaledwie około 3 tysięcy ludzi. Przy głównej ulicy stoją równymi szeregami urokliwe domy wzniesione w tradycyjnym bhutańskim stylu. Nawet Thimpu - stolica kraju nie może się pochwalić takim pięknym zespołem rodzimej architektury.      Partery tych budowli mieszczą zazwyczaj sklepiki  i "bary" z nakrytymi ceratą stolikami w których serwuje się przywiezione z Indii piwo (25 ngultrumów za dużą butelkę). W niektórych znaleźć można mizerne suweniry - kilka starych pocztówek, drewniane talerze i kilimki i paciorki. Widać, że przy niewielkiej liczbie turystów przemysł pamiątkarski tu jeszcze nie funkcjonuje...

Najciekawszymi obiektami Bhutanu są niewątpliwie dzongi - warowne klasztory zbudowane niegdyś dla obrony kraju przed Tybetańczykami, który chcieli ponownie przyłączyć Bhutan do Tybetu. Przez wieki (także i dziś) pozostawały one dla całej okolicy centrami religijnymi, ale także ośrodkami administracji. Dzongi budowała i ozdabiała miejscowa społeczność. I dziś jeszcze są siedzibami regionalnych władz, a na dziedzińcach dzongów odbywają się religijne festiwale połączone z rytualnymi tańcami. W okresie tych festiwali najliczniej przybywają tu zagraniczni turyści.

Na zdjęciu obok mamy Paro Dzong - jeden z piękniejszych i bardziej okazałych w kraju.  Do dzongu prowadzi stary mostek, a powyżej niego widać na zboczu dawną wieżę obserwacyjną, mieszczącą obecnie muzeum. 

Jeśli wdrapać się na górskie zbocze to można popatrzeć jak wygląda Paro Dzong z lotu ptaka. Środkowa wieża zajęta jest przez buddyjskich mnichów. Turystom wolno wejść na dziedziniec, ale wnętrza warownego klasztoru nie są dla nich dostępne. Wchodząc do dzongu spełniającego tradycyjne funkcje Bhutańczycy na znak szacunku przywdziewają specjalne szarfy - w innym kolorze dla każdego stanu: król żółte, ministrowie pomarańczowe, ważni urzędnicy czerwone, a pospólstwo białe. Kobiety występują w szarfach czerwonych, ale ozdobionych haftem.  Przez małe wejście w murze (widoczne na zdjęciu) weszliśmy na dziedziniec. Są tam właściwie dwa dziedzińce na różnych poziomach - połączone szerokimi schodami. Niestety aparaty trzeba było zostawić przy wejściu. Mogę wam zatem jedynie przekazać, że wykonane z drewna potężne wewnętrzne ściany  zdobione są wspaniałą snycerką. A w krużgankach można zobaczyć malowidła o treści religijnej. Cudzoziemcom zabrania się wstępu do pomieszczeń. Dzong w Paro (nazywany także Rinpung Dzong) zbudowano w XVII wieku i odrestaurowano po pożarze 1905 roku. 

Jest natomiast udostępniona do zwiedzania dawna wieża obserwacyjna Ta Dzong (1651) wzniesiona na zboczu znacznie powyżej głównego dzongu.  Mieści ona obecnie skromne, ale bardzo interesujące Muzeum Narodowe Bhutanu. Na czterech czy pięciu kondygnacjach zgromadzono tam tradycyjne przedmioty codziennego użytku, narodowe stroje, broń, wyroby ze srebra, rękopisy, znaczki pocztowe i wypchane zwierzęta. Jedna z centralnych sal mieści kaplicę,  w której przedstawiono cztery wcielenia Buddy.  Tu przed progiem trzeba zostawić obuwie.
Opuszczając wieżę dzongu wychodzi się na wspaniale zdobiony taras, gdzie umieszczono wielkie młynki modlitewne.  Mój przewodnik oczywiście korzystał z okazji, aby je na chwilę uruchomić...  Jedna modlitwa więcej odmówiona przez młynek w naszej intencji na pewno nie zaszkodzi...
  Paro jest małe i gdyby nie wyprawa do muzeum zawieszonego wysoko na zboczu to można by je było spokojnie zwiedzić na piechotę. Z  innych historycznych budowli miasteczka przewodniki wymieniają schowany wśród drzew i niedostępny dla zwykłych śmiertelników Ugyen Perli Palace - wzniesiony w latach trzydziestych pałacyk, z którego korzystają członkowie rodziny królewskiej podczas swoich pobytów w Paro.   Tuż obok niego - przy drodze prowadzącej do starego mostu stoją szeregiem kwadratowe bhutańskie stupy (na zdjęciu).  

Jadąc okrężna drogą do położonego na zboczu ponad miasteczkiem muzeum przejeżdża się obok jeszcze jednego zabytku.  Niewielka świątynia Dungtse Lhakhang stoi za mostem - u połączenia rzek Paro  i  Do. Wzniesiona w 1421 roku przez znanego bhutańskiego budowniczego mostów Tangtonga Gyelpo jest jednym z najstarszych zabytków Bhutanu. Wewnątrz są podobno bardzo cenne buddyjskie malowidła, które ogląda się przy świetle latarek, ale na wstęp do obiektu trzeba mieć specjalne zezwolenie, którego nie udało mi się niestety uzyskać. 

Przed wejściem do sklepiku - cała rodzina właściciela. Tutejsze sklepiki są lepiej zaopatrzone niż te w Tybecie, ale sprzedaje się w nich tylko podstawowe artykuły codziennego użytku: żywność, środki czystości, najprostszą odzież - prawie wszystko importowane z sąsiednich Indii.  Półkilogramowy bochenek chleba kosztuje 12 ngultrumów, torebka zawierająca 6 bułek -15. Rachunek za kilkudaniowy obiad w najlepszym hotelu stolicy (bez piwa i innego alkoholu) wyniósł 340 ngultrumów czyli około 7 USD. Minimalna płaca pracowników państwowych wynosi tu 5000 ngultrumów, co przy 46 Ng płaconych za 1 dolara daje jakieś 110 USD.  Koszty utrzymania nie są zatem wysokie. Cóż z tego, skoro turysta i tak musi zapłacić swoje i to niezależnie od tego ile zje i na jakim lóżku będzie spał. Prowadzi to do paradoksalnych sytuacji: turyści tłumnie przybywający na religijny festiwal płacąc takie same pieniądze mieszkają w klimatyzacji i luksusie lub w prymitywnym guesthouse.  W takich sytuacjach wiele zależy od "siły przebicia" bhutańskiej agencji organizującej nasz pobyt w królestwie...

Tradycyjna kobieca szata składa się z długiej do ziemi sukni kira z kraciastego lub pasiastego materiału spiętej na wysokości obojczyków dwiema ozdobnymi zapinkami z solidnego srebra.  Pod tym noszą bluzkę gyenja. Pod wieczór na tradycyjną szatę często nakłada się cieplejsze, europejskie okrycia. 

Bhutańczycy już tego pierwszego dnia okazali się bardzo sympatyczni. Nie ma mowy o żebractwie czy próbach wciskania turyście jakichś produktów. Nie było żadnych problemów z fotografowaniem ludzi.  Zawsze pytałem o pozwolenie zrobienia zdjęcia: słowem, uśmiechem lub gestem i tylko raz spotkałem się o odmową jakiegoś zatwardziałego mnicha.

Zapadał zmrok, gdy zakończyłem mój pierwszy, pracowity bhutański dzień w stylowym hotelu Olathang zbudowanym na zboczu gór ponad miastem. Hotel składa się z bungalowów ozdobionych w narodowym stylu rozrzuconych w iglastym lesie.  Domki są ogrzewane i mają nawet duże łazienki z wannami. 1-go marca w całym hotelu było nas tylko czworo: Amerykanka, dwójka Japończyków i ja. Zasypiałem odurzony górskim powietrzem, ciesząc się perspektywą nowej przygody, która miała się rozpocząć następnego poranka - mieliśmy się przecież wspinać do Tygrysiego Gniazda!

 

 

 

 

Przejście do dalszego ciągu opowieści -  do klasztorów wokół Paro Forward arrow.gif (275 bytes)

Przejście na początek relacji z piątej podróży dookoła świata

Powrót do głównego katalogu                                                             Przejście do strony "Moje podróże"