Wspomnienia trampa

tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © 

 

Tango, selwa i pampasy

Ameryka Południowa kusiła mnie od dawna. Wybrane na podstawie lektury cztery najciekawsze kraje: Argentyna, Brazylia, Boliwia i Peru wytyczyły trasę wyprawy w poprzek kontynentu.  Tylko jak tam dojechać za złotówki?   Podróż statkiem była droga i zabierała zbyt wiele czasu.  Próbowałem nawet znaleźć miejsce w czarterowym locie dowożącym do Montevideo polskich rybaków.  Tam wymieniali załogi kutrów łowiących na Południowym Atlantyku. Odmówiono.  Problem rozwiązała nowo otwarta linia Aerofłotu, wiodąca do Buenos Aires...

   Centrum Buenos

Paryż Ameryki

Określenie “buenos aires” bywa najczęściej tłumaczone jako “dobre powietrze”, ale oznacza także “pomyślne wiatry”. Nazwa osiedla założonego w XVI wieku przez hiszpańskich żeglarzy nad La Platą brzmiała Santa Maria de Buenos Aires, czyli Święta Maria Pomyślnych Wiatrów.   Do dziś przetrwała tylko końcówka tej nazwy, miasto natomiast urosło w ciągu czterech stuleci z pionierskiej osady pod trzcinowymi strzechami do ośmiomilionowej metropolii, nazywanej Paryżem Południowej Ameryki.

   9 de Julio...

Po kilku dniach włóczęgi ulicami stolicy mogę powiedzieć, że porównanie jest pod wieloma względami trafne. Ma Buenos swoje Pola Elizejskie: Avenidę 9 Julio, o której piszą w przewodnikach, że to najszersza ulica świata (120 metrów od chodnika do chodnika).  Paryską wieżę zastępuje na pocztówkach strzelisty obelisk, obsmarowany politycznymi hasłami.  Nie opodal, w bogato wyposażonym budynku, mieści się Teatro Colon – scena operowa konkurująca z najbardziej znanymi na świecie.  Ulice śródmieścia, zabudowane szacownymi kamienicami z pseudobarokową ornamentyką wypełnia tłum modnie ubrany i przynajmniej na pierwszy rzut oka beztroski.   Miasto to ma jednak i inną, choć równie barwną twarz.

   Gmach Kongresu...

Włoską dzielnicę La Boca odnajduję nad starym portowym kanałem, wypełnionym tłustą i cuchnącą wodą, w której tkwią na wpół zatopione, pokryte rdzą wraki stateczków. Odnoszę wrażenie, że La Boca jest buforem między eleganckim i kolorowym śródmieściem, a dzielnicami robotniczej biedoty, ciągnącymi się z drugiej strony kanału. La Boca ma swój klimat i swój styl. Składają się nań mroczne “cantinas” – jadłodajnie, w których wąsaci, podśpiewujący pod nosem kelnerzy serwują typowe dania włoskiej kuchni: spaghetti, pizzę, pierożki ravioli. Z uchylonych bram jednopiętrowych domów wygląda umorusana i często bosonoga bieda. W zabudowie włoskich uliczek dominuje drewno i falista blacha. Tu i ówdzie na wysokości pięterka rozpięto sznury suszącej się bielizny.

Kronikarz życia i krajobrazu La Boki – malarz Benito Quinquela podsunął mieszkańcom pomysł ozdabiania szarych ścian i dachów. Dziś blaszki cieszą oko różnymi odcieniami czerwieni, żółci i błękitu. A turyści przychodzą fotografować znaną z piosenek, kolorową uliczkę Caminito i degustować spaghetti con pommodoro .-Buenos dias, senior! – staruszek, który zaczepia mnie u wylotu uliczki, trzyma pod pachą osobliwe skrzypce zrobione z drewnianej listwy i rezonatora w postaci dużej puszki po oleju. – Skąd pan do nas przyjechał? – bez trudu rozpoznaje we mnie cudzoziemca. Aa, Polonia! Chopin! Przykłada swój instrument do piersi i wyczarowuje spod smyczka dźwięki: któryś nokturn, fragment poloneza, wreszcie mego ulubionego walca cis-moll. Dźwięki są chropawe i brzęczące, ale mimo woli robi mi się w e wnętrzu jakoś ciepło. Po zakończeniu minikoncertu sięgam do portfela. – Tylko dziesięć pesos?  Ależ senior,  ja nie jestem żebrakiem, ja jestem artystą!

 

Florida - handlowy deptak w centrum Buenos

Tango Argentino

Jeszcze kilka lat temu nazwa “Argentyna” kojarzyła mi się, jak wielu zapewne Europejczykom, z tangiem i półdzikimi gauchos, galopującymi po bezkresnej pampie. Po przybyciu do Buenos szukałem oczywiście potwierdzenia moich stereotypowych wyobrażeń. Krążąc ulicami stolicy mimo woli szukałem w tłumie przechodniów twarzy o egzotycznych rysach czy kolorze skóry. W końcu to Południowa Ameryka! Spotykałem je ku swemu zdziwieniu niezmiernie rzadko. Dzisiejsze argentyńskie społeczeństwo tworzą niemal w stu procentach europejscy emigranci i ich potomkowie: Włosi, Hiszpanie, Niemcy, Polacy, Anglicy... Społeczeństwo to zawsze było podzielone na dwie grupy, różniące się kulturą i obyczajami: zamieszkujących prowincję gauchos i mieszczan z wybrzeża, zwanych portenios.

Socjologowie twierdzą, że portenios mają skłonność do przesadnego dramatyzowania swej życiowej sytuacji, a rozbieżność między ich ambicjami i realiami codzienności jest źródłem smutku i melancholii w ich spojrzeniu na życie. Nic nie może takich nastrojów wyrazić wymowniej niż argentyńskie tango, które urodziło się właśnie w Buenos Aires, w wąskich uliczkach przyportowej dzielnicy San Telmo, które dziś wypełnione są błyszczącymi szybami szacownych antykwariatów i graciarni, pękającymi od zgromadzonych w nich rupieci.

 

Wieczór w El Viejo Almacen

Szukając argentyńskiego tanga, trafiłem wieczorem do El Viejo Almacen – małego lokalu na rogu ulic Balcare i Independencia. Zabawna nazwa restauracji oznacza stary sklep spożywczy. Szpakowaty portier inkasuje półmilionowy banknot i prowadzi do środka. W mrocznym wnętrzu atmosfera portowej spelunki, pod belkowanym stropem rzędy niewielkich stolików o marmurowych blatach. Z boku, pod okopconą ścianą, małe podium oświetlone płomykami wozowych lamp.  Zespół jest zrazu niewielki: poza pianistą i skrzypkiem tylko gitara i niewielka guzikowa harmonia, nazywana bandonionem. Dopiero w trakcie występu można docenić jej pierwszoplanową rolę. Bandonion został stworzony dla argentyńskiego tanga, bez tanga nie byłoby bandonionu. Maestro gra, trzymając go na kolanach, a przytupywanie w rytm melodii ułatwia mu wydobycie z instrumentu w stosownych momentach ostrych i dramatycznych tonów.

Kramy pod obeliskiem

Płyną ze scenki utwory bardzo znane, jak słynne El Choclo i takie, które słyszę pierwszy raz, choć tu mają już wieloletnią historię. W każdym jednak przypadku prezentowana interpretacja utworu daleka jest od tych ugłaskanych wersji, którymi karmią nasze uszy europejskie orkiestry. Solistka śpiewa z egzaltacją, która wydaje się jednak zupełnie naturalna. Gdyby nie rozstawione mikrofony, można by w wyobraźni przenieść się kilkadziesiąt lat wstecz i poszukać na sali wzrokiem tych dziewcząt, które przybywały tu niegdyś z Europy w poszukiwaniu łatwego chleba.

Spektakl kończy się późno w nocy. Wracając do dzielnicy Palermo, oglądam w świetle neonów tłumy ludzi wychodzących z restauracji i lokali rozrywkowych. Portenios się bawią. Po co oszczędzać, skoro za miesiąc dzisiejsze pieniądze mogą być warte o połowę mniej! 

Parana i pampasy

Wąskie i długie, nakryte daszkiem motorowe łodzie stoją burtą w burtę przy nabrzeżu w dzielnicy Tigre. To nabrzeże, to węzeł komunikacji rzecznej dla stateczków pływających w deltę Parany. Wycieczkę w deltę wielkiej rzeki polecają przewodniki jako jedną z największych turystycznych atrakcji Argentyny. Tylko w którą stronę popłynąć? Uśmiechnięta seniorita w informacji twierdzi, że najkrótszy rejs okrężny zabiera prawie cały dzień! Prowadzi mnie w końcu do najbliższego stateczku i przekazuje w ręce sternika. –El capitano płynie na Las Palmas, po dwóch godzinach powinien spotkać statek płynący w przeciwnym kierunku, przesadzi pana i w ten sposób wróci pan do Tigre!

Wodny "tramwaj" w delcie Parany

Płyniemy przez zielony labirynt rozcięty węższymi i szerszymi pasmami wody koloru kawa z mlekiem. Kręte odnogi i kanały opływają dziesiątki wysp. Na nich setki domków: eleganckich, lśniących lakierem i takich co rozpadają się ze starości. Przed każdym – pomost z nazwa posiadłości. Łódź płynie na zasadzie tramwaju, który staje przy każdym pomoście na wezwanie sygnalizowane gestem podniesionej ręki. Są wzdłuż naszej trasy odcinki brzegu ze starannie przystrzyżonymi trawnikami i wypielęgnowanymi palmami, ale także i długie kilometry splątanych chaszczy, kęp bambusów i na wpół zatopionych drzew, na których przesiadują kolorowe i wrzeszczące ptasie rodziny.

 

Delta Parany 

- Ola, ola! – tak pozdrawiają się wsiadające na kolejnych pomostach dzieci z tornistrami. Płyną do szkoły na jedną z wysepek. – Oprócz przybywających na weekendy turystów z Buenos, delta ma swoich stałych mieszkańców – opowiada mi mój znajomy Charlie – którzy wodnym tramwajem dojeżdżają do sklepów, szkoły czy ośrodka zdrowia.  Zamożniejsi są niezależni, bo z reguły maja własne motorówki. Łowią ryby, uprawiają warzywa i owoce, które tanio sprzedają na hurtowym targowisku w Tigre.

Gubię się w nazwach kolejnych kanałów i odnóg. Gdy w końcu otwiera się przed nami szeroki na blisko kilometr nurt Parany de Las Palmas – jednej z głównych odnóg wielkiej rzeki – el capitano trąbi na zbliżający się z przeciwnego kierunku stateczek. Łodzie ustawiają się rufami do siebie. Hej-hop! – ląduję w ramionach wąsatego marynarza. Patrzę na odległy drugi brzeg – gdzieś tam zaczynają się pampasy...

 

Argentyńska pampa

      Stolicę opuszczam wczesnym rankiem. Wkrótce w tyle pozostają slumsy na przedmieściach Buenos Aires. Po dwóch kwadransach po obu stronach szosy rozciąga się już tylko płaska jak stół, porośnięta wysoką trawą równina. To właśnie znane mi z dziecinnych piosenek pampasy, a właściwie pampa, gdyż taka forma jest poprawniejsza. Po wielu latach mogę sprawdzić, jak naprawdę wygląda: dziesiątki i setki kilometrów pustego stepu, ogrodzonego niskim płotem z kolczastego drutu urozmaicają jedynie wieże z niewielkimi wiatrakami do pompowania wody, czasem kępa drzew wokół kilku zabudowań.

- To estatncja, a ci jeźdźcy przed domem to właśnie gauchos. – Mario, przypadkowy towarzysz mojej podróży, jest bardzo rozmowny. – Stada bydła choć duże, giną zupełnie w tym zielono-żółtym oceanie. Mario twierdzi, że przeciętny obszar gospodarstwa hodowlanego wynosi około 1000 hektarów! Mogę się przekonać, że nie istnieje na pampie pojęcie wsi. Jedyne siedliska ludzkie, to zagubione w stepie estancje – dwory właścicieli ziemskich, otoczone zwykle kilkoma barakami, w których zamieszkują pastuchy. Łagodny klimat pozwala na przebywanie bydła przez okrągły rok pod gołym niebem, bez potrzeby budowania obór. Hodowane w stepie bydło od dwustu z górą lat jest jednym z głównych bogactw kraju.

Rosario - miasto wśród pampy

Po dwóch godzinach podróży stajemy na kwadrans przy przydrożnym zajeździe. Gdy wysypujemy się z autobusu, widzę jak przed sklepikiem dosiada koni dwóch miejscowych kowbojów. Przyjechali zapewne z pobliskiej estancji po zakupy. Ubrani są odświętnie: w płaskie sombrera o szerokim rondzie, bufiaste spodnie i szerokie skórzane pasy, nabijane metalowymi blaszkami. 

- Lepiej nie ryzykuj! – powstrzymuje mnie Mario widząc, że pospiesznie wyciągam aparat – nigdy nie wiadomo jak zareagują, ci ludzie często są prymitywni i łatwo sięgają po nóż!

Tierra Colorada

To już nie autostrada. Od kilku godzin tłuczemy się wyboistymi, szutrowymi drogami, na których autobus podnosi tumany kurzu. Przez kilka dni oglądałem kolonialne zabytki w miastach nad Paraną, teraz zachciało mi się argentyńskiej prowincji... Z Santa Fe wyruszyliśmy o dziewiątej wieczorem, teraz dochodzi piąta rano. Wóz nie grzeszy komfortem i całonocna podróż daje mi się we znaki. Zaschnięte gardło, nieznośny ból głowy, oczy pieką od pyłu, który dostaje się do autokaru przez otwarte okna. Na dnie plastykowej butelki nie ma już ani kropli. Łakomie spoglądam na termosy współpasażerów. Początkowo sądziłem, że Argentyńczycy wożą w nich wodę z lodem, która ma orzeźwiać podczas upału. Po kilku dniach peregrynacji przez pampę okazało się, że w termosach wozi się wrzątek do zaparzania yerba mate – narodowego napoju tego kraju.

Krzak yerba mate

Obserwuję, jak pomocnik kierowcy wyciąga z torby metalowe naczynie kształtem przypominające niewielki wazonik. Upycha w jego wnętrzu garść zielonych ziółek i zalewa je wrzątkiem z termosu. Następnie wsadza w zieloną papkę bombillę – cienką, metalową rurkę. Bombilla ma w swej dolnej części małe otworki, przez które można pociągać czysty wywar jak przez sitko. Naczynie wędruje do kierowcy, który nie spiesząc się wypija kilka małych łyków. Do zierby (tak się tu potocznie nazywa napój) pomocnik dolewa wody z termosu i podaje z kolei swemu sąsiadowi. Jak fajka pokoju wędruje naczynie z zierbą z rąk do rąk. Nikt oczywiście nie wyciera ustnika srebrnej rurki; ostrzegano mnie, że taki gest może być poczytany za zniewagę towarzystwa.
Przed ósmą docieramy do Paso de los Libres – niewielkiego miasteczka nad rzeką Urugwaj. Mam połączenie dopiero za trzy godziny. Strudzony, postanawiam odpocząć w barze przy stacji autobusów i spróbować dobroczynnego ponoć działania argentyńskich ziółek. Moja prośba o yerba mate wywołuje przy sąsiednich stolikach wyraźne zainteresowanie: - Gringo prosi o zierbę! Wkrótce mam się przekonać dlaczego. Cierpki i gorzki napój ma smak przypominający w pierwszym momencie wędzoną rybę. Nadrabiam miną i naśladując tubylców pociągam przez bombillę drobne łyki. Trudno to nazwać przysmakiem. Gdy jednak w południe wsiadam do kolejnego autobusu zmierzającego do Santo Thome konstatuję, że ból głowy ustąpił, czuję się rześko i inaczej patrzę na świat. Więc w tym, co mówią o dobroczynnym działaniu zierby nie ma przesady!

Pakowanie yerba mate

 

Czerwona ziemia i domy biedoty

- Senior, przekroczyliśmy granicę Misiones! – młody konduktor jest dla Polaka wyjątkowo życzliwy.  Przyznał się zresztą po hiszpańsku, że jego babka była Polką. Dotarłem więc w końcu do Misiones. Tierra Colorada – Kraina Czerwonej Ziemi – tak nazywają tę część Argentyny, która długim językiem wcina się między terytoria Brazylii i Paragwaju. Niemal całą prowincję pokrywa selwa – subtropikalna dżungla wyrastająca z rdzawo-czerwonej ziemi. Niemal całą, gdyż w okresie minionego stulecia człowiek wyrwał puszczy spore połacie terenu zamieniając je w uprawne pola.

Jest późny wieczór, gdy wysadzają mnie na głównej ulicy miasteczka Apostoles. Autobus specjalnie dla mnie zboczył z trasy, bo okazało się, że tego dnia nie mam już innego połączenia. – Dziękuję, przyjaciele! – ściskam konduktorowi dłoń nie mając pewności, czy zostanę zrozumiany.  W barze na rogu wertuję książkę telefoniczną.  Zaskoczenie. Co trzecie, może nawet co drugie nazwisko w książce jest polskie!

Pomnik osadników 

Trudno dziś dociec, dlaczego właśnie niewielka prowincja Misiones, odległa o ponad 1800 kilometrów od stolicy kraju, stała się największym w Argentynie skupiskiem polskich osadników.  Gdy przybywali na przełomie XIX i XX wieku, wioząc swój skromny dobytek na wysokich, dwukołowych, wozach ciągnionych przez woły, zwanych tu dziś “carro polacco”, nie przeczuwali zapewne, jaki los czeka ich w tym dziewiczym kraju. Ziemia była za darmo. Ale były też tropikalne choroby, jadowite węże i praca ponad siły. Ci, którzy przetrwali, stali się przysłowiową solą czerwonej, misjoneńskiej ziemi. To o nich napisano na pomniku stojącym przy avenida Polonia   “... przywieźli miłość swej ziemi i tu ją zasiali...”

- Diario, diario! Gazeta! – kilkunastoletni chłopak człapie bosymi, czerwonymi od błota stopami po asfalcie głównej ulicy. To czerwone błoto jest tu dziś wszechobecne – pokrywa jezdnie i chodniki, boki samochodów i kopyta człapiących sennie osiołków. Barwnym uzupełnienie tej czerwieni są posadzone wzdłuż ulic drzewa: obsypane dywanem żółtego kwiecia canafistole i pąsowo kwitnące chivatos.

W stolicy prowincji, 50-tysięcznym mieście Posadas, odnalazłem Zygmunta Kowalskiego, znanego artystę-malarza, żarliwego popularyzatora polskiej kultury. Pan Zygmunt zgadza się być moim przewodnikiem po mieście położonym nad rozlaną szeroko Paraną. Brniemy przez osiedle biedoty, które swe domki z desek i blachy stłoczyło pod rzeczna skarpą. – Po tamtej stronie to już Paragwaj, kraj dyktatorskich rządów i jeszcze większego niż tu ubóstwa. Przez rzekę kursuje prom, którym codziennie rano przypływają Indianki, sprzedające na naszym bazarze najbardziej atrakcyjne produkty tego kraju.

Na bazarze fotografuję kobiety o pomarszczonych twarzach, z cygarami w ustach i rozłożone przed nimi na płachtach owoce, czarne sznury tytoniu do żucia, butelki trzcinowej wódki i pęczki cygar. Odliczają w swoim języku guarani: petei, mokoi, irundy...

 

Paragwajskie cygara i tytoń do żucia

Ruiny San Ignacio

Ruiny w dżungli

- Czy wie pan, że Misiones było kolonizowane dwukrotnie? Po raz pierwszy – na początku XVII wieku, gdy przybyli na te tereny jezuici, zakładając w selwie blisko 30 osiedli misyjnych. W dżungli dzisiejszej Argentyny i Paragwaju kryli się wówczas Indianie z plemienia Guarani, którym groziła zagłada z rąk białych awanturników, wyprawiających się do interioru w poszukiwaniu łatwej zdobyczy. Zakonnicy zgrupowali ich w misjach zwanych redukcjami, czyli uprawy roli i rzemiosła. Z czasem misje stały się dobrze zorganizowanymi koloniami o zabudowie z piaskowca. Na wykarczowanych polach uprawiali Indianie kukurydzę, maniok i yerba mate. Zyski szły do kasy rosnącego w siłę zakonu, w sercu dżungli wyrosło niezależne od cywilnej władzy jezuickie państwo.

W 1767 roku na rozkaz króla Karola III jezuici zmuszeni byli opuścić misje. Pozostający w nich Indianie nie byli przygotowani ani do administracji, ani do obrony. Bandy białych awanturników napadały osiedla, mordowały i rozpędzały Guaranów, którzy na powrót znaleźli się w dżungli. Na teren spalonych i opuszczonych misji szybko wtargnęła tropikalna roślinność. Na długie lata o nich zapomniano.

Ruiny w dżungli odkrywali na nowo osadnicy przybyli w końcu XIX wieku. I dziś jeszcze pokrywa je bujna zieleń tropikalnych lasów. Jedną tylko misję – San Ignacio – oczyszczono i udostępniono turystom.

Ruiny San Ignacio

Na autobusowym terminalu w Posadas Indianki sprzedają słodkie bułeczki chipas, upieczone z maniokowej mąki, z serowym nadzieniem. Kupuję pół tuzina i wsiadam do leciwego autobusu, opatrzonego wzdłuż burt dumną nazwą “servicio rapido”. Do San Ignacio nie jest daleko. Cel mojej podróży okazuje się małą senną wioską z jednym tylko skromnym hotelikiem. W małym barze na autobusowym przystanku dwóch wyrostków leniwie stuka kijami w bilardowe bile. Do misji? Prosto główną ulicą!  Po obu stronach alei zwieszają się z drzew zielone pomarańcze. Po chwili staję na środku rozległego, czworokątnego dziedzińca. Wokół niego rozłożyły się ruiny, całe miasteczko dla 5 tysięcy ludzi wzniesione z żółtego i różowego piaskowca. Kościół z dobrze zachowanymi płaskorzeźbami w portalu, klasztorne cele i krużganki. Po prawej rodzaj zajazdu dla gości, z lewej czworobok zamykają pomieszczenia rzemieślniczych warsztatów. 

Dalej równoległe uliczki z mieszkaniami Indian – setki identycznych cel z dużym otworem drzwiowym i jednym oknem. Pustka i cisza urozmaicana jedynie skrzekiem ptaków. Z podłóg wielu pomieszczeń wyrastają w górę pinie, papaje i inne drzewa, pną się po murach bluszcze i liany. Tropikalna roślinność, choć cierpliwie trzebiona, nie chce oddać raz zajętej dziedziny.

Wodospad Iguasu

  Z Misiones wędrowałem dalej w kierunku słynnych wodospadów Iguasu na granicy z Brazylią.  Po obu stronach rzeki (i wodospadów) są konkurujące ze sobą miasteczka i lotniska. Wodospady można ogladać z obu brzegów.  Zacząłem oczywiście od argentyńskiego i to co zobaczyłem przeszło moje najśmielsze oczekiwania.  Ale następnego dnia, po stronie brazylijskiej wrażenia były jeszcze wspanialsze - zgodnie z tym, co ktoś napisał: ...w Iguasu do strony argentyńskiej należy scena, ale widownia z której najlepiej widać to, co dzieje się na scenie znajduje się po stronie brazylijskiej...  Zatem więcej   zdjęć tego najwspanialszego wodospadu świata znajdziecie na stronie o Brazylii.       O tym i o innych wodospadach świata  możecie przeczytać także na osobnej stronie "Moje wodospady".

                              Wojciech Dąbrowski ©

                                                     
        Więcej o tej podróży - Translatina

Przejście do wspomnień z Brazylii

Powrót do głównego katalogu                                                        Powrót do strony "Moje podróże"