tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos

Część II -  Part two


Panama kojarzy się przeciętnemu Polakowi przede wszystkim z Kanałem Panamskim.  Podczas mojej pierwszej wizyty w tym kraju oglądałem kanałowe śluzy i historyczne miasteczko - port Portobello. Ale mało kto wie, że kraj ten ma również małe i urokliwe wyspy.       Od wielu lat myślałem o zobaczeniu grupy wysp Bocas del Toro, leżących na Morzu Karaibskim, tuż przy granicy Kostaryki. I udało się!

Jak wyglądają te wyspy? Najlepszą mapę archipelagu Bocas del Toro, jaką udało mi się zdobyć możecie obejrzeć tutaj.

W pierwszej części mojej relacji z Bocas Del Toro pokazałem stolicę wyspy i przebieg całodziennej wycieczki na mniejsze wyspy archipelagu. Kolejnego dnia postanowiłem poznać bliżej "stołeczną" wyspę - Colon. Wyczytałem gdzieś, że przeciwna strona - ta od kontynentu - jest jeszcze bardziej atrakcyjna od tej zurbanizowanej, gdzie mieszkałem.

Był wczesny poranek, gdy pomaszerowałem na centralny plac Bocas Town. To w tropiku bardzo przyjemna pora dnia - nie jest jeszcze tak gorąco... Ale słońce świeciło już ostro, a miejscowi - jak te panie obok - chowali się do cienia.

   

Obok siedziby władz na głównym placu - Parque - jest przystanek początkowy jedynej linii autobusowej na Bocas. Zastałem tam czekający całkiem przyzwoity minibus z wywieszonym w oknie rozkładem jazdy. Później okazało się, że na tej samej trasie kursuje jeszcze konkurencja, ale ponieważ mieliśmy i tak zaraz odjechać to nie miało to znaczenia. Chłopiec - pomocnik kierowcy zebrał po 2,50 i pojechaliśmy - jedyną drogą wylotowa, obok cmentarza.

 

 

Już po kilku minutach jazdy za miasteczkiem okazało się, że jedyna licząca się na wyspie Colon droga jest pełna dziur, co sprawia, że pojazd nie może rozwinąć dużej szybkości. Nie jechałem zresztą daleko. Ksiądz Józef sugerował, abym odwiedził po drodze ciekawą grotę, gdzie od czasu do czasu odprawia nabożeństwa. Początek betonowanej ścieżki prowadzącej do groty jest wyraźnie zaznaczony:

   

   

Młody pomocnik kierowcy gdy dowiedział się, że wysiadam na przystanku "Gruta" wziął ode mnie tylko dolara za przejazd. Gdy stanęliśmy pokazał mi betonowy chodnik zaczynający się przy opuszczonym domu, a biegnący w stronę dziewiczego lasu. Po 5 minutach marszu zobaczyłem w perspektywie ścieżki zaimprowizowany ołtarz i kilka rzędów ławek. Dopiero gdy podszedłem do nich po prawej otworzył się widok na naturalną grotę o wlocie wspaniale obrośniętym tropikalnymi roślinami. U wejścia do groty ustawione są dwie figurki: wyżej - Marii, niżej - Bernardetty. Nawiazuje to oczywiście do objawienia w Lourdes:

   

   
 

Do groty można wejść wąską ścieżką - jej korytarz ma 3-5 m wysokości, zwisają w nim stare, krótkie stalaktyty, a dnem płynie płytki strumień:

   
   
 

Daleko się jednak nie zajdzie, bo wewnątrz brak jakiegokolwiek oświetlenia. Światła wpadającego przez wejściowy otwór groty wystarcza dla słabego oświetlenia może dwudziestu pierwszych metrów. Przyjdźcie z latarką, gdybyście chcieli wejść głebiej:

   
   

 

Używając flesza mojego aparatu udało mi się zrobić zdjęcie korytarza groty. Dalej nie chciałem iść, bo zaczęło mi w ciemności chlupać pod stopami:

   

   
 

Gdy wróciłem na szosę odnalazła mnie mieszkająca obok opiekunka groty prosząc o jednodolarowy datek - dałem! A potem, nie czekając na okazję ruszyłem w kierunku Drago, mijając na wpół zdziczałe plantacje bananów i ujęcia wody pitnej dla miasteczka. Pompy zasilane są ze spalinowych agregatów, a te włącza się na kilka godzin w ciągu dnia.

   

 

 
 

Wąska droga miała dalej liczne dziury w asfalcie, a miejscami przebiega w tunelu tropikalnej zieleni - na zdjęciu poniżej ledwo ją można dostrzec. Są też na tej trasie olbrzymie kępy bambusów - tak wysokich, że wystarczą na rusztowanie dla piętrowego domu.

   
   

Dogania mnie w końcu rejsowy mikrobus, który za dolara dowiezie mnie do końca trasy - niewielkiej wsi Boca del Drago (Paszcza Smoka) nad cieśniną, oddzielająca tę wyspę od następnej. Ta senna wieś nie ma już nic wspólnego z wypełnionym turystami Bocas Town. Ma z to czyste białe plaże i kilka pensjonatów, gdzie w nieco zagraconych podwórkach można za 5 dolarów rozbić własny namiot i cieszyć się szumem fal na odległej zaledwie o 20 metrów plaży. Na tej plaży nikt nie grabi liści, ale może przez to jest ona bardziej autentyczna: 

   
 

Jeśli ma się ze sobą własną maskę i snorkel, to prosto z tej plaży można popłynąć do zatopionych koralowych skał i podglądać kolorowe ryby. W dali, na przylądku widać skalista wysepkę:

   

   
 

Tu droga się kończy, minibus dalej nie jedzie... Nieliczni zagraniczni pasażerowie wysiadają rozglądając się niepewnie, bo nie ma tu żadnej informacji turystycznej...

   
   
 

Pomocnik kierowcy przenosi przywiezione paczki i skrzynki z zaopatrzeniem do kolorowych lodzi czekających na plaży. Łodzie powiozą je do tych miejsc na wybrzeżu wyspy, do których nie doprowadzono drogi: 

   
   
 

A ja skierowałem się wzdłuż brzegu na południe, przechodząc obok dwóch prymitywnych restauracyjek, otwartych z myślą o turystach, bo miejscowych mieszka tu niewielu. Patrzyłem na plażę, palmy i cieśninę, oddzielającą wyspę Colon od kontynentu. Pięknie tu!

   

   

Poszedłem wzdłuż brzegu najpierw do malowniczego przylądka z kilkoma prywatnymi domami. Między nimi stoi wspaniałej urody drzewo podróżników. Anglosasi nazywają je traveller's palm, Francuzi - arbre du voyageur. Mało kto wie, że to oryginalne drzewo nazywa się ravenala i pochodzi z Madagaskaru. I że ma niebieskie nasiona. Ja sam, gdy dawno temu zobaczyłem je po raz pierwszy na Martynice, to myślałem, że to ozdobnie przycięty bananowiec  :)

   

   

 

Na samym przylądku zbudowano niewielki pomost dla łodzi, do którego mogą przybić wodne taksówki przywożące bardziej zamożnych gości. Ale tego dnia było tu zupełnie pusto: 

   
   

Zobaczyłem w końcu przybitą do płotu strzałkę pokazującą kierunek do "Playa". Ta gwiazda to nie ozdobnik. Strzałka wskazuje drogę do Playa Estrella - Plaży Gwiazdy, a chodzi o występujące tam w wodzie rozgwiazdy.  Na zdjęciu poniżej widać, że pierwszy odcinek ścieżki prowadzi wśród osuszonych mangrowych zarośli:

   
   
 

Ale zaraz potem wyszedłem na ścieżkę poprowadzoną wśród pochylonych nad wodą palm. Pod nieobecność jakichkolwiek innych turystów ten półgodzinny spacer wśród wspanialej przyrody stał się najmilej wspominanym fragmentem mojego pobytu na Bocas...

 

 

 

 

Gdzieś w połowie trasy mijam stojące na skraju dżungli samotne domostwo zwykłych ludzi, którzy zapewne żyją tu od wielu lat:

 

   
 

Zaraz potem moja ścieżka wynurza się z gęstwiny. Pole widzenia bardzo się poszerza. Nikogo jeszcze nie widzę, ale słyszę głosy i muzykę:

   
   

Za zakrętem szlaku krajobraz jest wciąż piękny, ale o 5 metrów od wody zaczyna się tu łańcuch zaimprowizowanych barów, restauracyjek, sklepików z pamiątkami i muzyką zasilaną z przenośnych generatorów, które pyrkają gdzieś w krzakach na zapleczu - na szczęście niezbyt głośno... To właśnie słynna Playa Estrella. Jest październik, sezon się jeszcze nie zaczął i wszystko to stoi puste. Mogę sobie tylko wyobrazić gwar, który panuje tu pod koniec kalendarzowego roku...

   
   
 

Jak na takie "polowe" warunki to przyznacie patrząc na zdjęcie poniżej, że zaopatrzenie barów jest bardzo dobre. Mają trunki krajowe i zagraniczne. A do przyrządzania popularnych na Karaibach koktajli kilka różnych gatunków rumu:

   
   
 

Żal mi było tego personelu pozostającego w gotowości, bo ani przy barze, ani przy restauracyjnych stolikach nie było żadnych gości. Karty dań miejscowi nie używają. Menu i ceny wypisane są po prostu na frontonie "zakładu gastronomicznego":

 
   
 

Płacąc 12 - 20 dolarów w restauracyjkach można sobie wybrać czekającego w cebrzyku żywego kraba (czyli lobstera), który za chwilę zostanie ugorowany i podany na talerzu: 

   
   
 

Wszystkie prawie kramy oferują soki ze świeżych owoców. Dogadałem się z właścicielem jednego z nich i na chwilę zamieniliśmy się rolami: on wziął aparat, a ja ja wcieliłem się w sprzedawcę. I tak powstało to zabawne zdjęcie - pamiątka z Playa Estrella:

   

   

 

 

Wśród sprzedawanych tu pamiątek królują wyroby z muszelek i drewna. Taka piękna muszla jak na zdjęciu obok oferowana jest za 50 dolarów. Nie wiem, czy znajdzie nabywcę, bo cena jest wysoka, a ponadto władze wielu rozwiniętych krajów zabraniają wwozu wielu gatunków muszli pozostających pod ochroną. Z wywozem takich eksponatów z Panamy nie ma problemu, bo po prostu nie ma kontroli...

 

Nazwa plaży: Playa Estrella bierze się od rozgwiazd leżących tu w wodzie przy brzegu. Liczne tabliczki proszą, aby ich nie dotykać, bo gdyby każdy tak chciał, to szybko by stąd zniknęły...

 

Czekające łódki zabierają chętnych na snorkeling. Wytrawnym nurkom oferuje się możliwość divingu, ale ta przyjemność kosztuje już setki dolarów...

 

 

 

 

 

 

Piękny to zakątek! - zanotowałem. Ale trzeba chyba dodać do tego stwierdzenia słowa "poza sezonem". Gdy tam dotarłem na całej plaży było nas zaledwie kilkunastu turystów. Trudno sobie wyobrazić, jak mieszczą się na tym wąskim pasie piasku tłumy przybywające na Bocas w okolicach Bożego Narodzenia...

   
   
 

Na zakończenie opisu Plaży Rozgwiazd postanowiłem umieścić takie oto zdjęcie z podpisem "TE LEŻAKI CZEKAJĄ NA WAS" Ale postarajcie się przyjechać przed końcem października. Później mogą być już zajęte!  :)

   
   

Upał południa dawał mi się we znaki, gdy wyruszyłem w drogę powrotną do Boca del Drago. Minąłem czekający przy pensjonatach mikrobus i przeskakując od cienia do cienia pomaszerowałem drogą w kierunku stolicy archipelagu. Ta plaża była piękną turystyczną ikoną wyspy, ale ja chciałem zobaczyć także jak żyją tu zwykli ludzie. Szedłem do wioski we wnętrzu wyspy, obok której wcześniej przejeżdżaliśmy.

Chciałem zabrać ze sobą także obrazki zwykłych domów na palach otoczonych sznurami z suszącą się bielizną...

   
   

 

A dookoła tych prozaicznych domków kwitną przez okrągły rok tropikalne kwiaty - miedzy innymi hibiskusy w rozmaitych kolorach. Ciesząc się ich uroda przypomniałem sobie jak to kiedyś na Wyspie Bożego Narodzenia w wigilijna noc zakwitła mi "choinka" zrobiona z gałązek hibiskusa... Memories...

 

 

 

Domki buduje się tu na palach - nie po to, aby zabezpieczyć je przed zalaniem, ale by zapewnić przepływ powietrza pod podłogą, co chłodzi wnętrze. W tropikach to bardzo ważne: 

   
   

Są tu prawie puste sklepiki, takie jak na zdjęciu poniżej, w których jedynym zajęciem właścicielki jest wymiana SMSów z kimś znajomym. 

   
   
 

Zajrzałem też do ubogiej szkoły, w której o tej porze nie było już żadnych uczniów:

   
   
 

W klasie zamiast stołów czy ławek wersja oszczędnościowa stanowisk pracy: foteliki z pulpitem...

   
   

 

W odkrytej wiacie przed szkołą spotkałem grupę chłopców, którzy ćwiczyli grę na bębnach. Robili to bez entuzjazmu, jakby za karę... :) Może zbliża się jakieś święto z okazji którego szkoła będzie musiała się jakoś zaprezentować?

 

 

 

Dowiedziałem się od nich, że wioska żyje z hodowli bydła wypasanego na polanach w dżungli. W wiosce znalazłem także kościółek, ale nie katolicki (nie do wiary, ale na tej małej wyspie działa wiele kościołów i sekt):  

   
   
 

Pożegnałem wioskę i pomaszerowałem drogą dalej, podziwiając rozłożyste bambusy. Sami popatrzcie jak skromnie wygląda nitka drogi przy takim gigancie:

   
   

Po jakimś kwadransie dogonił mnie minibus jadący do Bocas Town. Do wieczora miałem jeszcze kilka godzin. Postanowiłem spróbować jeszcze tego popołudnia dotrzeć do Red Frog Beach (Plaża Czerwonej Żaby) - w turystycznych broszurach reklamują ją jako największą plażę archipelagu. Tylko jak to zrobić?  Nie jest łatwo o tej porze znaleźć transport. Oficjalna taryfa water taxi to 8 dolarów w każdą stronę, ale przy minimum 2 pasażerach. Znajduję w końcu przewoźnika, który zabierze mnie i odwiezie za 20 dolarów po godzinnym oczekiwaniu. Widocznie stracił nadzieję, że złapie dziś jakiegokolwiek klienta. Płyniemy. łódka - taka jak ta podskakuje na falach tak, że trudno stabilnie utrzymać aparat:

   
   
 

Daleko po lewej widać osadę na zachodnim cyplu wyspy Bastimentos. Tam też są jakieś pensjonaty, ale nawet nie próbowałem szukać tam zakwaterowania, bo musiałbym dodatkowo płacić za każdy transfer łodzia na główna wyspę:

   

   
 

Potem po prawej pozostaje malowniczy, skalisty, ale porośnięty palmami przylądek wyspy Solarte:

   
   
 

A potem ku mojemu zdumieniu zagłębiamy się w zatokę. Przecież Red Frog Beach jest po drugiej stronie wyspy Bastimentos! Silnik łodzi ryczy na wysokich obrotach tak, ze nawet nie próbuję wykrzyczeć moje obawy w kierunku sternika. Chyba wie, gdzie mnie wiezie?! Po kwadransie dobijamy do niewielkiego molo, wystającego z gęstych zarośli:

   
 

Aby dojść na Plażę Czerwonej Żaby musisz tera przejść tą wyspę w poprzek!- powiada mój przewoźnik. Słynna plaza jest po drugiej stronie wyspy - od strony otwartego morza! Aby do niej teraz dojść trzeba przeciąć 500-metrowy lądowy przesmyk. To tylko 10 minut marszu, tyle tylko, że na początku wygodnej ścieżki czeka budka, a w niej młody człowiek kasujący po 5 dolarów za wstęp do tego raju. Grzecznie perswaduję: przecież za godzinę zachodzi słońce i ja muszę wracać, więc dlaczego chce ode mnie tyle samo, co od tych, co siedzą w raju cały dzień?  Pieniądze przeznaczone na dzisiejszy obiad poszły do przewoźnika. A teraz ten chce mi zabrać równowartość kolacji!  :)   W końcu on kapituluje... -No to już idź!

 

 

 

Red Frog Beach (powyżej) jest rzeczywiście długa, szeroka i piękna! W zaroślach przy niej ukryte są dwie restauracje oferujące również pokoje. Tylko mi słońca w tym krajobrazie brak... Dochodzę do zielonego wzgórza na skalistym cyplu wybiegającym w morze. Okazuje się, że po jego drugiej stronie jest kolejny fragment plaży i to znacznie lepiej zagospodarowany niż ten. Są tam na przykład baseny:

   
   
 

Słońce już dawno się schowało. Musiałem się spieszyć - przewoźnik czekał... Wróciłem na Colon trochę niespełniony... Cóż, nie można mieć wszystkiego...

Następnego poranka, w piątek, 13 października pomaszerowałem na przystań promu, gdzie czekał duży, wyeksploatowany, pordzewiały prom o nazwie "Baltija" - czyżby odkupiony od braci - Łotyszy?

   
   

Kolejno ostrożnie wjeżdżały na niego mniejsze i większe ciężarówki. Nami - trzema pasażerami nikt się specjalnie nie interesował. W końcu na 10 minut przed odpłynięciem starego rupiecia przyszedł marynarz i sprzedał nam bilety (normalny - 2 dolary, a dla mnie -"jubilado" czyli seniora -1,40).   Można było popłynąć water taxi - taką jak na zdjęciu poniżej, ale uważam, że to nie ta sama przyjemność... :)     Nie mówiąc już o cenie!

   

   

Pomaszerowaliśmy zatem na górny pokład, gdzie jest niewielki bufet i zadaszony widokowy taras. Zawyła statkowa syrena. I wyruszyliśmy do Almirante na kontynencie, mijani przez pędzące water taxis - one biorą za przejazd od 6 dolarów/os.  Zaraz po odejściu od przystani odsłonił się widok na ukrytą za cyplem jachtowa marinę:

   
   

Sympatycznie się siedziało na otwartym (ale nakrytym od słońca i deszczu) pokładzie, gdzie - jak widać - jest nawet skromny bufet. Na zdjęciu widać drugiego pasażera (trzeci uciekł do małego. klimatyzowanego pomieszczenia z tyłu za bufetem, gdzie działa non-stop archaiczny telewizor). 

   
   
 

Po dwóch godzinach rejsu dotarliśmy do mocno zaniedbanej przystani w Almirante na kontynencie. Czekał tam bliźniak naszego promu - staruszka. Wyglądał na unieruchomiony:

   
   

Z radością rozpoznałem na stojących tam kontenerach te niebieskie znaczki z napisem "Chiquita" które przyklejane są na sprowadzanych do Polski bananach. Więc to tutaj one rosną!  No tak, jestem przecież w jednej z "bananowych republik" Środkowej Ameryki...

 

W Almirante, na odległym o 20 minut marszu od przystani terminalu odnalazłem autobus do Changuinola, a tam kolejny - do granicy Kostaryki. Ale to już inna historia...

 

 

 

Powrót do głównej strony o wyspach świata

 

 

Przejście do strony "Kraje i krajobrazy świata"

Powrót do głównego katalogu                                                             Przejście do strony "Moje podróże"