Peryferie Ameryki

Bolityt.gif (18669 bytes)

tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © 

 

Pomysł był dość niecodzienny: polecieć samolotem "Aerofotu" do Buenos Aires w Argentynie i potem drogą lądową dotrzeć aż na drugą stronę kontynentu - do Limy w Peru. Stamtąd samolotem miałem wracać przez Kubę do Europy.  Samotnie, bez większych kłopotów przejechałem Argentynę i spory szmat Brazylii. I dopiero teraz zaczęły się przysłowiowe "schody". Bo ciągnącą się tysiącami kilometrów zachodnią granicę Brazylii przecina tylko jedna nitka komunikacji lądowej – linia kolejowa biegnąca do boliwijskiego miasta Santa Cruz. Ktoś kto w tym miejscu chce się przedostać na zachodnie wybrzeże nie ma po prostu wyboru. Wizę w konsulacie Boliwii otrzymałem na poczekaniu. Przez brazylijskie miasto Corumba dotarłem do granicy. Dalej, za rzeką Paragwaj, zaczynały się prawdziwe peryferie Ameryki…

Stacyjna "restauracja" bez ścian...

                Pociąg śmierci                            W moimi przewodniku, wydrukowanym przez międzynarodowe wydawnictwo Penguin  „ekspres” kursujący dwa razy w tygodniu do Santa Cruz de la Sierra nazywają pieszczotliwie „The Death Train” – „Pociąg śmierci” pocieszając jednocześnie, że w ostatnich latach liczba wykolejeń znacznie się zmniejszyła. Miła perspektywa...

Granicę przekracza się pieszo. Gliniasta droga prowadzi dalej od granicznego posterunku do początkowej stacyjki, która nazywa się Quijarro. Przy drodze szare chaty pod strzechami; świat po tej stronie granicy jawi się smutny i o wiele uboższy. Sama stacja to skromny budyneczek i wiata przykryta dachem z falistej blachy. W zakratowanym okienku kasy dwie tabliczki: jedna z informacją, że pociąg odjedzie o godzinie 10.00, druga, że biletów już nie ma. 

Wąsaty zawiadowca – Jefe de estacion – rozkłada wymownie ręce, gdy mu tłumaczę, że nie mogę czekać trzech dni na następny odjazd.  Zdesperowany wyciągam w końcu zredagowane po hiszpańsku zaświadczenie o współpracy z redakcją. Efekt jest natychmiastowy.  Po chwili "el senior periodista" otrzymuje bilet pierwszej klasy na całą podróż, która ma potrwać 20 godzin. 

Pierwsza klasa nie grzeszy komfortem. Wagon nie jest dzielony na przedziały, a między rzędami nagrzanych słońcem, parzących ceratowych siedzeń pozostaje diablo mało miejsca na moje długie nogi. – Cafe caliente! Pigoleses! – przed odjazdem przewala się przez zatłoczony wagon fala przekupniów, oferujących brazylijskie cukierki, kawę, papierosy na sztuki, owoce oraz cziczę, popularny napój przyrządzany drogą fermentacji z kukurydzianego ziarna. Ruszamy. Do Santa Cruz blisko 650 kilometrów...

Wysokie góry, egzotyczna roślinność...

Trzykrotnie większa od Polski Boliwia dzieli się geograficznie na dwie krańcowo różne krainy: porośnięte dżunglą, nizinne Oriente i Antiplano – surowy andyjski płaskowyż. Ciągnący się teraz za oknem setkami kilometrów zielony gąszcz to boliwijska dżungla, kryjąca nie tylko potomków pierwszych mieszkańców tych ziem, ale też Europejczyków z różnych względów szukających izolacji od świata. Niewiele o nich wiadomo. Czasem jakiś wścibski reporter opublikuje sensacyjną wiadomość, jak ta którą kiedy wyczytałem w angielskojęzycznym tygodniku, że w rejonie Apapo Izozon 150 niemieckich rodzin administruje udzielnie obszarem porównywalnym z terytorium Holandii.

W miarę upływu godzin poznaję kolejne atrakcję podróży – przekraczające wszelkie normy boczne kołysanie wagonu, tłok i zaduch. – Billetes, por favor! – spocony konduktor z trudem przepycha się przez tłum. Dziesiątki ludzi jadą bez biletu za łapówkę inkasowaną jawnie i bez skrupułów przez obsługę pociągu. Dla Boliwijczyków, wracających z Brazylii, prawdziwym postrachem jest jednak aduana – kontrola celna. Ekipy energicznych celników w cywilu – ale z bronią – przeczesują pociąg na każdej większej stacji, pobierając od podróżnych bez pokwitowania spore sumy, w zależności od rozmiarów bagażu. Mój wypłowiały plecak na szczęście nie budzi ich zainteresowania.

Na całej trasie przystajemy cztery czy pięć razy na niewielkich stacyjkach. Przyjazd pociągu jest tu wydarzeniem dnia i okazją do zarobku. Na pasażerów oczekują porozstawiane wzdłuż toru stoliki, kociołki i kosze z pożywieniem. – Pacumuto! Juca! Chicha fria! – przekrzykują się ciemnoskórzy „restauratorzy”. Na postoju w Robore funduję sobie obiad składający się ze sporego, gotowanego korzenia manioku i nadzianych na patyk kawałków pieczonego mięsa.

Zapada zmrok. Mniej wytrwali kładą się pokotem w przejściu między ławkami. Ale o śnie raczej nie ma mowy. Wagonem tak rzuca na wszystkie strony, że często mam wrażenie że już za chwilę na pewno wylecimy z szyn... Niecierpliwie wyławiam każde światełko majaczące w mroku. Czy to już Santa Cruz?

 

 

Indianki sprzedające cziczę

Stare centrum Santa Cruz

Santa Cruz de la Sierra - wąskie uliczki o niskiej, parterowej zabudowie krytej czerwoną dachówką z podcieniami wspartymi na drewnianych słupach. Skromna katedra i kilka białych, kolonialnych budowli na głównym placu. Jeszcze dwadzieścia lat temu tak wyglądało całe Santa Cruz – odległa od wielkiego świata stolica boliwijskiego Oriente. Dziś na obrzeżach miasta wyrosły eleganckie wille i dobre hotele, a z lotniska odlatują samoloty nie tylko do stolicy, ale także do Sao Paulo i Miami. Nafta, odkryta i eksploatowana w pobliżu miasta zadecydowała o jego rozwoju i sprawiła, że Santa Cruz chce rywalizować z La Paz o miano głównego ośrodka gospodarczego kraju.

 

Po cichu mówi się także, że panowie zamieszkujący wille pod palmami bogacą się na handlu białym proszkiem. W tym kraju bardzo słabej i często zmieniającej się władzy rządzi pieniądz i narcos, producenci narkotyków, którzy – jak podała jedna z argentyńskich gazet – mają w dżungli dla obrony swych interesów 5000 uzbrojonych ludzi.

Targ w Santa Cruz - tu owoce są tańsze niż na Antiplano

Krzewy koki uprawiają Indianie i Metysi na zagubionych w dżungli poletkach. Zebrane liście dostarczają do punktów kontaktowych. Stąd transportuje się je do zakamuflowanych laboratoriów, gdzie z ekstraktu pozyskuje się kokainę. Granic biegnących przez dżunglę ciężko upilnować, więc z wywozem nie ma problemów.  Na jednym z placów Santa Cruz stoi w charakterze ozdoby czterosilnikowy samolot, o którym tubylcy mówią avion-pirate. Przyleciał kiedyś na tutejsze lotnisko i został porzucony. Załoga i ładunek rozpłynęły się w powietrzu. Takich zagadek boliwijska dżungla zna więcej.

Mimo wszystko mam szczęście. W biurach dwóch kolejnych kompanii autobusowych oświadczono mi, że ich flota (tak nazywa się tu potocznie autokary) nie kursuje ze względu na złe warunki drogowe. Ale w kompanii „Unificado” dostałem jeden z ostatnich biletów do Cochabamby.

Przerobiony z ciężarówki autobus rusza w trasę o czwartej po południu. Wszystkie miejsca zajęte, a mimo to kierowca zabiera jeszcze kilku "łepków". Pędzimy raźnie asfaltową szosą aż do zwalonego mostu na rzece Pirai. –Zniosło go dwa lata temu, będziemy forsować rzekę w bród!. Dobrze że woda jest niska, bo czasem przychodzi czekać na przeprawę i kilka dni! – informuje sąsiad. Dwa szeregi opłaconych wyrostków stojących po uda w wodzie wyznaczają najpłytsze miejsce. Poniżej tkwią na wpół zanurzone wraki autobusu i ciężarówki. Ci widocznie przeszarżowali...

Po przeciwnej stronie rzeki szosa zamienia się w terenową szutrówkę, wspinającą się dnem głębokiego wąwozu. Spracowany silnik rzęzi na stromych podjazdach. Część wąskiej półki, którą jedziemy, osunęła się do rzeki i droga jest coraz węższa. Stajemy, pasażerowie wysiadają. – Gringo, vamos! – wołają w końcu i na mnie, jedynego w wozie Europejczyka. Patrzę z niepokojem, jak samochód obciążony stertą bagaży na dachu, przyklejony niemal do skalnej ściany kołysze się niebezpiecznie w koleinach na krawędzi urwiska. Uff! Przejechał!

Przy ostatnich promieniach gasnącego słońca sycę oczy pięknem górskiego pejzażu. O zmroku kolejny postój. – Gringo, vamos!   W świetle reflektorów widzę górski strumień rozlany w grzęzawisko kilkumetrowej szerokości. Próbujemy przeskakiwać po kępach trawy i po kamieniach. Nie wszystkim się to udaje. Na szczęście sam wóz bez większych kłopotów forsuje błoto. Znów jedziemy! Ile jeszcze takich przygód w drodze do Cochabamba?

 

Cochabamba

Gringo szuka koki

         Przy nazwie Cochabamba zanotowałem dwie inne: Los Portales i La Cancha. – Senior, czy to daleko? – pytam ciemnowłosego chłopaka z łatami na spranych dżinsach, bo plan miasta jest nieosiągalny. Chłopak prowadzi mnie za rzekę, w której Indianki piorą kolorową bieliznę. Za artystycznie kutymi kratami, w ogrodzie pełnym egzotycznych drzew i obsypanych kwieciem krzewów bieleje Los Portales – pałac Simona Patinio, króla boliwijskiej cyny.          Przez ponad dwieście lat boliwijskie złoża srebra stanowiły główne źródło dochodów z kolonii hiszpańskich w Południowej Ameryce. Do ciężkiej pracy w kopalniach wykorzystywano miejscową ludność. W końcu XIX wieku, gdy wyczerpujące się zasoby srebra straciły na znaczeniu, jeden z boliwijskich urzędników zatrudnionych w górniczym przedsiębiorstwie zwrócił uwagę na fakt występowania w złożach także znacznych ilości cyny.

Obrotny i pozbawiony skrupułów klerk założył własną firmę, a zbiegło się to ze wzrostem światowego zapotrzebowania na cynę. Nazywał się Simon Patinio i był rodowitym Boliwijczykiem. Nie przeszkodziło mu to w bezwzględnym wykorzystywaniu swych ziomków, zatrudnionych w należących do niego przedsiębiorstwach. Wielka fortuna „cynowego króla” wyrosła z ludzkiej krzywdy i nieludzkiego wyzysku. W Cochabambie wybudował Patinio nowobogacką siedzibę na miarę swych ambicji. Gdy zmarł za granicą, rodzina przekazała pałac społeczeństwu.

Pałacowe wnętrza zawierają niezbyt szczęśliwe połączenie różnych stylów. Kopie francuskiego malarstwa, chińskie smoki i arabskie mozaiki. Kararyjskie marmury i miniaturę Petit Trianon w ogrodzie. Dowody bogactwa i pychy, ale także kiepskich gustów i intelektualnego ubóstwa dawnego właściciela.

"Ludowe" medykamenty na bazarze w La Paz

La Cancha to przeskok do boliwijskiej codzienności. Targ jest ogromny. Ma swoją część stałą, gdzie w uliczkach zastawionych drewnianymi budkami sprzedaje się artykuły przemysłowe, odzież i obuwie. Ale najwięcej jest prymitywnych kramików pod płóciennymi daszkami z worków po cukrze. Tam przekupki w szerokich pasiastych spódnicach oferują egzotyczne dla mnie warzywa i owoce, wełniane koce i poncza, eksponowane w woreczkach zioła i przyprawy. Każda z nich trzyma gruby plik niewiele wartych banknotów – namacalny dowód nękającej kraj inflacji.

Pochodzenie kupujących i sprzedających kobiet łatwo rozpoznać po ich nakryciach głowy: mieszkanki okolic Cochabamby noszą wysokie, białe kapelusze przewiązane wstążką, ich klientki, które przybyły z Antiplano, upodobały sobie okrągłe, najczęściej czarne lub brązowe meloniki. – Atencion! Cuidado, senior! – między kramami przeciskają się przygięci do ziemi cargardores – nędznie ubrani tragarze, taszcząc na plecach monstrualnej wielkości pakunki.

Na skraju bazaru rozłożyły się garkuchnie. Dalej kwartał szewców, krawców, fryzjerów... W osobnej uliczce siedzą guślarki. Oficjalnie Boliwia jest krajem katolickim, ale jednocześnie ludność praktykuje wierzenia, które przetrwały tu z czasów prekolumbijskich. Przede wszystkim kult Pachamamy, Matki Ziemi. W kramach guślarek kupuje się magiczne zioła i proszki, zaklęcia i przybory do dziwnych praktyk. Jest klient! Podglądam jak stara kobieta wsypuje na papierowy talerzyk garstkę ryżu, kilka kukurydzianych ziaren, cukierek i starte zioła. Do tego wszystkiego wkłada plastykową płytkę z odciśniętą sylwetką lamy. Przypuszczalnie klientowi zależy na pomyślnym rozwoju stada. Na innych magicznych płytkach precyzujących intencje dostrzegam dom, stół, trupią czaszkę. Co to znaczy? Pomarszczona babcia milczy. Może nie rozumie, a może uważa, że gringo nie powinien znać jej sekretów.

Maszynista wysiada, by uprzątnąć kamienie z torowiska. Potem ruszamy dalej...

Ale gringo szuka na bazarze suszonych liści koki. Indianie żują ją, by oszukać głód i zmęczenie. Czytałem jeszcze w kraju, że herbatę z liści koki trzeba pić, by zapobiec skutkom choroby wysokociśnieniowej, że ułatwia ona trawienie miejscowych specjałów gastronomicznych, nie zawsze łatwo przyswajalnych przez organizm Europejczyka. Pytam tu i tam. Bez skutku. Oficjalnie handel koką jest podobno zakazany. Zapewne mają zielone listki, ale tylko dla swoich. Szybko odwracają twarz, widząc wycelowany w siebie obiektyw aparatu.

Kolejnego dnia motorowym wagonikiem tutejszej kolei wyruszam jeszcze wyżej - aż na Antiplano by po wielu godzinach urozmaiconej bólem głowy jazdy dotrzeć do La Paz.   La Paz to główne miasto Boliwi - traktowane jak stolica  (tak naprawdę tytularną stolicą kraju jest Sucre, ale mało kto zwraca na to uwagę...)

   Antiplano

Najwyżej położona stolica świata

Szum w głowie. Gdzie ja jestem?  Aha, w hotelu obok stacji. „La Paz jest najwyżej położoną stolicą świata, ze względu na niską zawartość tlenu w powietrzu większość cudzoziemców po przyjeździe przechodzi soroche – chorobę wysokości. Konieczna kilkudniowa aklimatyzacja.   "W tym okresie oszczędzaj siły, spaceruj mało i powoli, nie pal i nie pij alkoholu. Zalecana bardzo lekka dieta!” – przypominam sobie dobre rady z przewodnika.

Dieta dietą, ale od wczorajszego ranka praktycznie nic nie jadłem. Ziemia na stromej brukowanej kocimi łbami ulicy zdaje się kołysać pod stopami. Szukając sklepu, przemierzam kilka przecznic. Ale w mieście dzieje się coś dziwnego: ruch na ulicach minimalny, sklepy zamknięte, ludzie zebrani na rogach ulic dyskutują o czymś z ożywieniem.     Pardoneme, senior! – łapię za rękę jakiegoś jasnowłosego przechodnia. – Nic pan nie wie? W nocy rząd ogłosił kolejną 300-procentową dewaluację pieniądza i podwyżkę cen podstawowych artykułów. Związki ogłosiły strajk generalny, dlatego nie działa komunikacja i wszystko jest pozamykane. Nie ma możliwości wyjazdu z miasta, ale zamieszek niech się pan nie obawia, takie wydarzenia to u nas codzienność!

La Paz

W liczącej blisko dwieście lat historii niepodległej Boliwii zanotowano ponad 180 przewrotów, zamachów stanu, mniejszych i większych, najczęściej bezkrwawych rewolucji. Zacofanie gospodarcze kraju, brak konsekwentnej polityki kolejnych ekip rządzących, niewyobrażalna korupcja i słabość władzy sprawiają, że Boliwia jest wciąż jednym z najbiedniejszych krajów Ameryki Łacińskiej. Cenę takich zmian jak dzisiejsza płacą oczywiście najubożsi – tacy jak te Metyski z niemowlętami przytroczonymi na plecach i ich mężowie rozglądający się za jakąkolwiek dorywczą pracą.

Dostać coś do jedzenia! Zarówno restauracje jak i uliczne krany nie funkcjonują. Otworzą je zapewne za kilka dni, gdy ustabilizują się nowe, korzystne ceny. Tylko siedzące na krawężnikach Indianki wyłożyły na chustkach tunas – owoce kaktusów.  Próbowałeś?  Po obraniu kolczastej skórki nadgryzasz słodkawy, wodnisty miąższ. Przyciskasz go językiem do podniebienia i w ustach pozostaje ci kilka tuzinów drobnych pestek. Trudno się tym najeść! Co robić?  Wyszukuję w notatniku zapisany w Warszawie numer nie znanego mi człowieka. – Halo, senior Nowak?...

Kilkukilowy, wysoki bochen jest okrągły – pulchny i pachnący.        –Prawda, że taki jak w Polsce? – Henryk, choć urodzony na obczyźnie, doskonale mówi po polsku. – Sam wygniatałem ciasto!  Dziwny to kraj, w którym manager handlowego banku musi w potrzebie umieć zastąpić piekarza. – Jedz bracie!  Na szczęście mam jeszcze w zapasie pół worka mąki!

Osią stolicy jest ulica Santa Cruz, przy której zgrupowane są wieżowce hoteli, banków i wielkich firm. Arteria ta kończy się na placu przed kościołem San Francisco. Barwny tłum śniadolicych kobiet w filcowych melonikach odpływa sprzed kościoła w górę ulicami Sagarnaga i Graneros – w kierunku bazaru Mercado Negro.

Zejście w dół i znów kolejną ulicą w górę. Spacer po mieście to nieustanna wspinaczka. Na placu Murillo, przed pałacem prezydenckim stoją na posterunkach gwardziści w białych spodniach i czerwonych kubrakach. – Nie wolno fotografować, sytuacja jest wyjątkowa! – sierżant jest nieustępliwy. Sytuacja jest rzeczywiście wyjątkowa – ze stolicy można się wydostać tylko autostopem.

Tajemnicze Tiahuanaco

Z La Paz do punktu granicznego nad Jeziorem Titicaca jest niewiele ponad sto kilometrów szutrowej drogi, którą miejscowi dumnie nazywają fragmentem drogi panamerykańskiej. Nisko zawieszony osobowy wóz może mieć kłopoty ze sforsowaniem w bród zdarzających się na trasie strumieni i rzeczek. Jedziemy. Po drodze czeka mnie jeszcze jedna atrakcja turystyczna: ruiny Tiahuanaco.

Zanim w Ameryce Południowej rozwinęła się kultura Inków, na terenie dzisiejszej Boliwii i Peru istniała cywilizacja ludów Ajmara. Niewiele o niej wiemy, gdyż jej twórcy nie używali pisma. Na podstawie wykopalisk udało się ustalić, że państwo Ajmarów egzystowało przez blisko 2 tysiące lat i osiągnęło szczyt swego rozwoju około 700 roku. W tamtych właśnie czasach powstał zespół budowli (przypuszczalnie centrum kulturowe), który chcę zobaczyć. 

 

Brama Słońca

Tiahuanaco okazuje się niewielką, senną wioską, w której kilkanaście glinianych domów skupiło się wokół małego kościoła. Do wykopalisk trzeba przejść kilkaset metrów. Pustka, nic z atmosfery jarmarku, towarzyszącej zabytkom tej klasy. Nie ma przewodnika ani prospektów. Tajemnicze ruiny są jak fotografie  pozbawione komentarza. Główny kompleks wzniesiono na płaskim tarasie wyniesionym kilka metrów ponad poziom terenu. Obok ziemnej piramidy Akapana, która według hipotez niektórych uczonych była obserwatorium astronomicznym, fotografuję kamienne budowle sakralne: zagłębioną w ziemi świątynię, ze ścian której wyglądają głowy jak z wawelskich kasetonów oraz wielki dziedziniec. 
W rogu dziedzińca stoi słynna monolityczna Brama Słońca z podobizną legendarnego boga Wirakoczy, na środku zaś posąg brodatego mężczyzny, który stał się obiektem tylu naukowych dociekań. Rzecz w tym, że ani Inkowie, ani ludy wchłonięte przez ich kulturę bród nie nosili. Zatem musiała istnieć tu jakaś cywilizacja brodaczy, która następnie wyemigrowała. Dokąd?  Na wyspy Pacyfiku – stwierdził Thor Heyerdahl  i udowodnił realność swojej hipotezy, przepływając ocean na trzcinowej trawie Kon-Tiki. Ruiny są słabo zbadane, podobno rząd boliwijski nie chce udzielić licencji na prace wykopaliskowe żadnej zagranicznej misji, a sam nie ma odpowiedniej kadry i środków. Plan ruin został sporządzony w 1912 roku przez Polaka – profesora Artura Poznańskiego, który jako pierwszy prowadził naukowe badania całego kompleksu. 

– Senior Votek! Vamos! – wołają mnie do samochodu. Jeszcze tylko dwa kwadranse kolebania się na wybojach terenowej drogi i przed nami otwiera się szeroka, błyszcząca płaszczyzna Jeziora Titicaca. – Te zabudowania po drugiej stronie zatoki to już Peru!  Tam, dokąd  prowadzi brzegiem ta wąska szutrowa droga nazywana dumnie międzynarodową szosą zaczyna się nowy kraj i nowa przygoda...

                            Wojciech Dąbrowski ©

Jezioro Titicaca

                                                            Więcej o tej podróży - Translatina

Powrót do głównego katalogu                                                            Powrót do strony "Moje podróże"