OKRĄŻYĆ   ŚWIAT  PIĄTY  RAZ...                                                                      część III a

     tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © 

BANGKOK

5rtwmap2d.jpg (43157 bytes)

Kiedy po raz pierwszy przyleciałem do  Bangkoku byłem oszołomiony i zafascynowany. Gdy w kilka lat później trafiłem tam po raz drugi doszedłem do wniosku, że właściwie nic nowego nie ma tu już do zobaczenia i że miasto mnie męczy. Tłok, hałas i chmury spalin, obezwładniający wilgotny upał - to wszystko zniechęca turystę do tego miasta-molocha. Postanowiłem więc w przyszłości omijać Bangkok z daleka. Niestety, nie udało się.  Miasto nad Chao Phraya jest tak ważnym węzłem komunikacyjnym dla całej Azji Południowo - Wschodniej, że zwiedzającemu ten region trampowi trudno je ominąć. Tu tanio przylatuje się ze świata. Tu sprawnie załatwia się wizy do sąsiadów.   Stąd tanio leci się do Kambodży, Laosu czy Wietnamu...  Ja miałem stąd odlecieć do Yangonu... 
Kiedyś z lotniska do miasta jeździłem miejskim autobusem. Kosztowało to grosze (czytaj: bahty) ale zabierało ponad godzinę jazdy w tłoku i duchocie. Od niedawna turyści mają do dyspozycji specjalne, pospieszne autobusy A1, A2, A3 kursujące z lotniska (sprzed terminalu "Arrivals") do trzech różnych punktów śródmieścia. Przed odjazdem kierowca zapisuje na kartce gdzie chcesz wysiąść i to on pilnuje, abyś nie pojechał za daleko. Wszyscy mają siedzące miejsca i nie musisz trzymać plecaka na kolanach. Ale kosztuje to 100 bahtów... Od ciebie zależy co wybierzesz!
Najtańszy przelot z Bangkoku do Myanmaru (dawnej Birmy) oferuje linia lotnicza Bangladeszu - Biman. Była to dla mnie korzystne oferta również dlatego, że zamierzałem dalej lecieć do Dhaki.  Biman lata jednak na tej trasie tylko raz w tygodniu - w niedziele. Musiałem zatem poczekać w Tajlandii do najbliższej niedzieli wykorzystując czas na załatwienie wizy Myanmaru i wycieczkę do Chiang Mai na północy kraju...

W krajobraz ulic Bangkoku wrosły tuk-tuki - motocyklowe riksze zabierające na ławeczkę z tyłu 2-3 osoby. Kierowcy tych pojazdów działają także jako naganiacze sklepów i warsztatów rzemieślniczych. Nie dajcie się zatem zwieść niskiej cenie żądanej za kurs. Kierowca za to "po drodze" zawiezie was do sklepu z jedwabiami lub zaprzyjaźnionej szlifierni kamieni półszlachetnych gdzie będą wam z uśmiechem wciskać swoje towary.

Wskaźnikiem stopnia zatrucia powietrza na ulicach Bangkoku niech będzie fakt, że policjanci kierujący ruchem pracują na skrzyżowaniach w maskach na twarzach. Szczerze im współczuję, bo mnie po dwóch godzinach spacerowania ulicami Bangkoku bolała już głowa.

Gdzie mieszkałem tym razem?  Chcąc uciec jak najdalej od zgiełku wielkiego miasta i nie siedzieć w  turystycznym "gettcie" przy Khaosan znalazłem sobie zaciszny guesthouse w rejonie Soi Ngam Duphli. Z bocznej uliczki wchodziło się na podwórko i po minięciu kilku innych noclegowni ("Lee GH") u jego krańca docierało do prywatnego domu którego górne kondygnacje zajmowały schludne pokoiki. Za "single" z wiatrakiem płaciłem 200 bahtów czyli niecałe 5 dolarów.   Na każdym piętrze mieliśmy po 2 łazienki, a na dachu - otwarty taras. Właścicielka codziennie rano zapalała trociczki w tajskiej kapliczce przed wejściem. Nie chciało się wierzyć, że w sercu tego ryczącego motorami i dyszącego spalinami miasta może istnieć taka oaza spokoju. Polecam: Sala Thai Daily Mansion -15 Soi Sribamphen/Rama IV Road. Tel. 287 1436.

Mój guesthouse miał ponadto tą zaletę, że względnie blisko było stąd do ambasady Myanmaru.  Rano spieszyłem się by załatwić wizę...  Bangkok tylko na planie jest niewielki. W rzeczywistości odległości między obiektami są bardzo duże...  Więc może podjechać jakąś taksówką?

Na rogach wielu ulic zobaczyć tu można czekające motocyklowe taksówki takie jak ta. Turyści korzystają z nich raczej rzadko.  Nie, pasażer nie dostaje kasku ochronnego więc jazda w stadzie gnających przed siebie pojazdów nie jest zbyt bezpieczna. Ale widziałem jednak, że z tego środka transportu często korzystają miejscowe dziewczęta z wdziękiem siedząc "po damsku" na siodełku.

Do ambasady dotarliśmy po 10 minutach dość brawurowej jazdy. Zapłaciłem 50 bahtów. Przy wejściu trzeba było poddać się kontroli. Potem wypełniłem prosty druczek i złożyłem razem z 2 fotografiami i paszportem w okienku. Urzędnik kazał przyjść następnego dnia... Ale gdy dyskretnie przesunąłem w jego stronę 200 bahtów reszty, którą mi wydał (opłata wizowa wynosi 800 bahtów) okazało się, że można tą samą wizę mieć za 10 minut.  Była dopiero 10-ta rano gdy uszczęśliwiony opuściłem ambasadę. Miałem do dyspozycji całą resztę dnia - postanowiłem przypomnieć sobie oglądane wiele lat temu najciekawsze zabytki Bangkoku i przy okazji sfotografować kilka ulicznych scenek...

Oto uliczny sprzedawca orzeszków który wędruje przez miasto ze swoim kramem w poszukiwaniu klientów.

Szansę ucieczki z zatłoczonych ulic Bangkoku  daje rzeka.  Pełna barek, mniejszych i większych łodzi i promów. Nad nią wyrosło już kilka wysokich hoteli, ale na brzegach zobaczyć można także domy-rudery, składy, bazary  i... przystań ozdobnych królewskich łodzi. Co kilkaset metrów są tu małe mola do których cumują w biegu długie jednostki "Chao Phraya Express". Nikt nie trudzi się przerzucaniem kładki czy trapu. Motorowa łódź podpływa, dobija burtą do mola. I teraz trzeba przeskoczyć na pokład... Pokład, który co chwilę niebezpiecznie się oddala.  Poczekaj!  Nie popłynie dalej dopóki konduktor przeciągle nie zagwiżdże!  Wskakuję. Płyniemy... Powiew powietrza przyjemnie chłodzi spocone czoło. Konduktor podzwania matalową rurą w której trzyma drobniaki. 8 bahtów!  5, 10 minut, kolejne przystanki. Czy to już Royal Palace?

Bangkok. Co zatem trzeba w mieście zobaczyć zanim się z niego ucieknie?  Na pewno kompleks budowli pałacu królewskiego a także trzy ciekawe świątynie: Wat Arun, Wat Po i Wat Traimit. To program minimum...  Pod Bangkokiem trzeba natomiast zobaczyć klongi czyli kanały. Najlepiej w tych godzinach, gdy odbywa się na nich wodny targ...

Wat Arun czyli Świątynię Jutrzenki zbudowano po drugiej stronie rzeki. Świątynny kompleks rozłożył się wokół tej jasnej iglicy wystającej wysoko ponad otaczającą zabudowę. Ma ona ponoć wysokość 79 metrów i dekorowana jest elementami z  porcelany.  Dopłyniecie tam promem. Za wstęp (podobnie jak we wszystkich innych watach) trzeba zapłacić 20 bahtów. 
Za wstęp do pałacu królewskiego Tajowie pobierają aż 200 bahtów. Sporo. Ale jest to obiekt który trzeba zobaczyć - tajska architektura jest niepowtarzalna.  Wzniesiono go pod koniec XVIII wieku.  Z daleka  ponad murem lśni wielka złocona czedi (patrz zdjęcie obok). Przy bramach, od ich strony wewnętrznej ustawiono wielkie posągi strażników, które odstraszać mają wszelkie zło (przede wszystkim swoimi potwornymi minami odstraszają co bardziej wrażliwych turystów, ale zwrotu biletów nie przyjmują)

Pałac doczekał się nawet własnej strony internetowej: http://www.palaces.thai.net/

W skład pałacowego kompleksu wchodzi między innymi Wat Phra Kaeo nazywany także Królewską Kaplicą Szmaragdowego Buddy.

 

Emerald Buddha czyli Szmaragdowy Budda. Wewnątrz świątyni w której siedzi (na szczycie wysokiego ołtarza-piramidy) nie wolno robić zdjęć. Ale współczesna technika pozwala już zrobić fotografię z dużej odległości - przez szeroko otwarte, wysokie drzwi. (Kamera cyfrowa SONY, zoom optyczny x25). I oto przed wami najbardziej czczony w Tajlandii posąg Buddy...  Ma trzy złocone stroje na trzy pory roku. To co widzicie to szata zimowa. Kaplica jest jednym z czterech pomieszczeń, których wnętrza dostępne są dla turystów - wchodzi się tam po pozostawieniu na zewnątrz obuwia. Od osób obojga płci wymaga się "stosownego ubioru" ale nie udało mi się dokładnie ustalić co administracja przez to rozumie. Sala audiencyjna króla niestety od dłuższego czasu jest w renowacji i zamknięta jest dla zwiedzających.

Pałac królewski w Bangkoku ma nie tylko status zabytku i oficjalnej siedziby monarchy. Jest to również święte miejsce do którego ludzie przychodzą modlić się i składać ofiary. Przed wejściem do Świątyni Szmaragdowego Buddy zapalają trociczki, na rodzaju ołtarza składają przyniesione kwiaty i owoce.   

Kolorowe dachy, wszechobecne złocenia, ściany wykładane milionami lusterek - wszystko to składa się na obraz z pogranicza kiczu.  Mitologiczne i alegoryczne postacie, malowidła pokrywające ściany w podcieniach wokół dziedzińców...  Aby to wszystko chociaż pobieżnie obejrzeć potrzeba 2-3 godzin. Potem wypada zebrać nadwątlone upałem siły i szukać   pobliskich świątyń...

Otoczony murem kompleks świątynny Watu Pho sąsiaduje z królewskim pałacem.  W dawnych czasach świątynia była ośrodkiem edukacji i pewnie dlatego czasem nazywana jest pierwszym tajskim uniwersytetem. Turystów przyciąga tu jednak gigantyczny, pozłacany posąg odpoczywającego Buddy (Reclining Buddha). Ma on długość 46 metrów i mimo pozycji leżącej aż 15 metrów wysokości. Ciekawostką są stopy Buddy wyłożone macicą perłową we wzory naśladujące linie papilarne.
Wat Traimit. Ta świątynia, schowana za ścianą prozaicznej zabudowy w pobliżu stacji kolejowej jest z zewnątrz mała i niepozorna. Mieści za to prawdziwy skarb - w przenośni i dosłownie. Ten posąg Buddy wykonany jest ze szczerego złota, ma około trzech metrów wysokości i waży jakieś pięć i pół tony. Ciekawe, że Złotego Buddy w Wat Traimit nie pilnują wcale uzbrojeni strażnicy. Widać rozmiar posągu odstrasza przestępców. No bo jak ukraść takiego giganta?

Ciekawa jest historia posągu. Stał sobie w świątyni gdzieś na prowincji. Prawdopodobnie po to aby ukryć go przed wrogami podczas któregoś najazdu mnisi pokryli go wapienną zaprawą i tak, jako jeden z prozaicznych posągów jakich tu setki  przetrwał do naszych czasów. Złoto pod wapnem odkryto przypadkowo podczas naprawy rzeźby  i dopiero wtedy Złoty  Budda trafił do stolicy...

A ja nieco zmęczony wróciłem na Soi Ngam Duphli, by w jednej z konkurujących ze sobą internetowych kafejek wysłać pocztę do kraju.   Internet w miastach Tajlandii jest bardzo popularny,  a miejscowa organizacja turystyczna ma swoją ładną witrynę pod: http://newsroom.tat.or.th/

VIP bus do Chiang Mai

Wcześnie rano następnego dnia pożegnałem życzliwe progi Sala Thai, zarzuciłem plecak i pomaszerowałem do miejskiego autobusu 77, który z rejonu Silom Road jedzie do Północnej Stacji Autobusów Międzymiastowych. Trwa to bardzo długo, ale kosztuje tylko 5 bahtów. Tam naganiacze zaprowadzili mnie do właściwego okienka kasowego gdzie za 470 bahtów kupiłem bilet na VIP bus do Chiang Mai.  Cena ta zawierała napoje i kanapki podawane w czasie jazdy a także jeden skromny posiłek serwowany za okazaniem biletu w przydrożnej restauracji w połowie drogi. Podróż miała trwać 11 godzin. Nieco tańsze są zwykłe autobusy, ale nie chciałem czekać kolejnych dwóch godzin... Ruszyliśmy na północ... 

 

 

 

 

Przejście do dalszego ciągu opowieści -  do Chiang Mai

5cnx197.jpg (18179 bytes)

Przejście na początek relacji z piątej podróży dookoła świata

Powrót do głównego katalogu                                                             Przejście do strony "Moje podróże"