OKRĄŻYĆ   ŚWIAT  PIĄTY  RAZ...                                                                     część IVc

 

 JEZIORO  INLE

 

Do słynącego z urody i folkloru zamieszkujących nad nim ludzi Jeziora Inle dotarłem droga lądową z Baganu - wynajętym wspólnie z innymi trampami samochodem. Kiepski stan birmańskich dróg sprawił, że podróż  z krótkim postojem w Mount Popa trwała praktycznie cały dzień.  

     Punktem wypadowym dla eksploracji Jeziora Inle jest miasteczko Nyaungshwe położone nie nad samym jeziorem ale kilka kilometrów dalej - nad szerokim kanałem biegnącym do tego jeziora.  To tu zgrupowane są tanie hoteliki i jadłodajnie, tu jest poczta, plac targowy no  i oczywiście kilka złotych pagód. 

   Znalazłem w miasteczku  mały i bardzo sympatyczny hotelik, który mogę wam polecić:   Nawng Kham Little Inn, gdzie za pokój z wiatrakiem, ciepłym prysznicem i "jajecznym" śniadaniem płaciłem 6 FEC za noc.  Młody manager hotelu zaofiarował się oczywiście znaleźć łódź  z przewodnikiem, którą mieliśmy następnego dnia popłynąć na wycieczkę po jeziorze. Dogadaliśmy się w 4 osoby na wspólny wypad, aby obniżyć koszty. Za cały dzień pływania wyszło 4500 kyatów za łódź czyli jakieś 1100 na osobę. Jeden dolar wart był w tym czasie ok. 500 kyatów. Dla bardziej wymagających niemal naprzeciwko Little Inn jest hotelik Gold Star gdzie płaci się 10 FEC za single i 15 za double.

5inl405.jpg (15348 bytes)

Turyści, których spotkałem w Nyaungshwe przekonywali mnie, że istnieje coś takiego jak "syndrom jeziora Inle". Ma się on objawiać dolegliwościami żołądkowymi większości   przybywających nad jezioro turystów. Coś w tym jest - radzę zatem wam uważać - jeść na początku mało i bardzo higienicznie...

Przed wyruszeniem na jezioro w kantorku nad kanałem trzeba wykupić "bilet wstępu na jezioro" za 3 FEC.  Potem przewodnik i motorzysta w jednej osobie poprowadził nas do wygodnego, długiego canoe, w którym umieszczone były 4 wygodne foteliki. Zapuścił hałaśliwy motor i... popłynęliśmy kanałem w kierunku jeziora. Tu pierwsze uwagi: trzeba sprawdzić czy przewoźnik zna choć trochę angielski (nasz niestety znał tylko pojedyncze słowa, co utrudniało porozumiewanie się, nie mówiąc już o przekazaniu nam jakiejś wiedzy). Drugim minusem ekspedycji był piekielnie hałaśliwy motor - diesel,  którego musieliśmy słuchać podczas całego dnia pływania - może wam  uda się  wynegocjować lepszy!

5inl402.jpg (10862 bytes)

Jezioro Inle (miejscowi często piszą "Inlay")  położone jest 1328 metrów nad poziomem morza i ma kształt maczugi. Ma 22 kilometry długości i 11 km szerokości w najszerszym miejscu. Jest rozległe i płytkie, w wielu miejscach porośnięte sitowiem, przez które przebito kanały dla żeglugi łodziami. Na jeziorze  wzniesiono na palach całe wioski - takie jak na sąsiednim zdjęciu, szkoły, klasztory, manufaktury i hotele. Mieszkańcy przemieszczają się w obrębie wioski płaskodennymi czółnami, a gdy trzeba jechać gdzieś dalej lub przetransportować większe ładunki używają dużych motorowych łodzi. Czasem chaty i piętrowe drewniane domy są tak ustawione, że tworzą ulicę z instytucjami i sklepami. Takimi ulicami przepływaliśmy podpatrując jak ludzie na pomostach myją się, piorą, gawędzą... 
Każdy turysta przybywający nad Jezioro Inle chciałby zobaczyć targ na wodzie. Na takim targu miejscowi sprzedają z łodzi żywność i towary codziennego użytku. Z innych łodzi ich ziomkowie sprzedają turystom pamiątki i wyroby rękodzielnicze. Ten najbardziej znany "floating market" odbywa się w wiosce Ywama. Nie sposób jednak zaplanować wizyty na tym targu ponieważ odbywa się on według dziwnego kalendarza: nie w określone dni tygodnia, ale co 5 dni. W praktyce dopiero po przybyciu do Nyaungshwe można się dowiedzieć, czy trafiliśmy. My mieliśmy szczęście w nieszczęściu:  tego ranka targu w Ywamie nie było, ale odbywał się inny - na południowym brzegu jeziora.  I tam właśnie popłynęliśmy. Łódź została na krańcu kanału wśród dziesiątek innych, którymi przypłynęli miejscowi.  A my ruszyliśmy na ląd - buszować między kramami wypełnionymi warzywami świeżymi i suszonymi, owocami, różnymi odmianami orzeszków.  W zadaszonej części targu funkcjonowały garkuchnie serwujące proste potrawy. Był oczywiście ryż i wypiekane z ryżowej mąki cienkie, białe placki przypominające opłatki. Na polnej drodze z tyłu za kramami czekały zaprzężone w bawoły wozy tych, którzy na targ przybyli drogą lądową. 

5inl411.jpg (30893 bytes)

5inl414.jpg (22189 bytes)

Miejscowe kobiety noszą na głowach zawoje z kolorowych materiałów oraz przewieszone przez ramię kolorowe samodziałowe torby na najpotrzebniejsze drobiazgi (widać to na poprzednim zdjęciu). Te wzorzyste torby są niedrogimi i ciekawymi pamiątkami, które można zabrać do kraju - nie są kruche i nie zabierają wiele miejsca w plecaku... Na jeziorze i wokół niego zgodnie żyją przedstawiciele kilku narodowości: Intha, Shan, Taunghu, Pa-O,Danu, Kayah (teraz dopiero wiem skąd wywodzi się pseudonim piosenkarki!). Każda z grup narodowych ubiera się na swój sposób. W miasteczkach folkowa moda  już nie rzuca się w oczy, ale tu, na wsi tradycje wciąż są jeszcze żywe...

U krańca targu zaczynał się tradycyjny, zadaszony chodnik prowadzący do bielejącej na pagórku pagody. Widziałem, że po zakończeniu zakupów miejscowi dreptali jeszcze w górę, by pomodlić się przed posągiem bóstwa. Poszedłem za nimi... Gdzieś w połowie zbocza po obu stronach chodnika wyrósł las białych stóp. Ich biel tak silnie odbijała promienie silnego, birmańskiego słońca że oczy bolały od patrzenia. Czy przy tak silnej ekspozycji uda się zdjęcie? Chyba się udało - sami oceńcie! Na górze centralna budowla całego kompleksu zawierająca trzy posągi Buddy po tym co widziałem w Yangonie i Baganie nie robiła już takiego wrażenia. Spotkałem tam młodych buddyjskich mnichów. Być może odbywali właśnie nowicjat. Zgodnie z odwieczną tradycją każdy młody mężczyzna powinien spędzić chociaż trzy miesiące w klasztorze. Przywdziewa na ten czas czerwoną szatę mnicha. Po odbyciu tego swego rodzaju nowicjatu wraca zazwyczaj do swojej rodziny i swoich poprzednich zajęć, chyba że poczuje powołanie i zechce pozostać w tym stanie na dłużej. Żadnych ślubów jednak nie składa i zawsze może wrócić do "cywilnego" życia...

5inl418.jpg (15114 bytes)

5inl423.jpg (14705 bytes)

Widywałem ich codziennie rano. Szli ulicami tutejszych miasteczek -  pojedynczo lub w małych grupach niosąc w rękach czarnego koloru garnki. Skręcali do domów stając w milczeniu przed progiem. Gospodyni wychodziła i ze swojej miski nakładała im do garnka kopyść świeżo ugotowanego ryżu.  A oni szli dalej - do następnego domostwa.  Buddyjscy mnisi. Są ich tutaj tysiące (podobno ogółem około 800 tysięcy). Mieszkają przy świątyniach i w kilkuset klasztorach rozsianych po całym kraju. Nie pracują, utrzymują się z tego, co dostaną od ludzi. Jedni uważają ich za świętych, inni za pasożytów i darmozjadów żyjących z pracy innych... 
W domach na palach wzniesionych na Jeziorze Inle są sklepy i szkoły, świątynie i hotele... Trasa typowej wycieczki wiedzie także do włókienniczej manufaktury, gdzie na ręcznych warsztatach kobiety tkają wzorzyste materiały. Drewniane  budynki na palach (bo jest ich kilka - połączonych pomostami) mają po 3 kondygnacje.  Byliśmy jeszcze  na łodzi, a już słyszeliśmy stukot czółenek przerzucanych między warstwami osnowy. Przy warsztatach stały głównie dziewczęta i młode kobiety. W sali na dole staruszki ręcznie przędły bawełniane nici. Jak za króla Ćwieczka... Na miejscu można oczywiście kupić gotowe produkty. Kobiety przyzwyczaiły się do tego, że są oglądane i fotografowane przez turystów. Nie żądają wynagrodzenia za pozowanie. Zwiedzanie manufaktur odbywa się bez dodatkowych opłat. 

Zaskoczeniem była dla mnie wizyta w warsztacie srebrników - gdzie kilku młodych mężczyzn cierpliwie wykuwało misterne wzory na naczyniach i składało drobne ogniwa łańcuszków. Myanmar podobnie jak sąsiednia Tajlandia słynie z rozmaitości wydobywanych tu kamieni szlachetnych i półszlachetnych - ich sprzedaż za granicę to jedno z głównych źródeł dewiz.

             

5inl430.jpg (22176 bytes)

5inl432.jpg (29411 bytes)

Nieopodal jest także zakład produkcji cygaretek gdzie te ładne dziewczęta napełniają tytoniem długie rurki wykonane z liści... Współczułem im szczerze - to bardzo monotonne zajęcie. Ile godzin można siedzieć i robić jak maszyna wciąż to samo. Doszły do takiej wprawy, że prawie nie muszą patrzeć na to, co robią. Tutaj na powitanie poczęstowano nas nawet herbatą podawaną w małych szklaneczkach. 

Stąd płyniemy do klasztoru Nga Hpe Chaung - Klasztoru Skaczących  Kotów. Mnisi rzeczywiście nauczyli zamieszkujące klasztor koty dość wysoko skakać ale nie to jest najważniejsze dla turysty. W budynku na palach zgromadzono wspaniałą, choć nieco zaniedbana kolekcję posagów Buddy w różnych stylach: birmańskim, tajskim a nawet tybetańskim.  Posągi stoją na ołtarzach - podestach pięknie zdobionych snycerką.   

5inl438.jpg (9664 bytes) Po lunchu spożytym na wyspie - w sąsiedztwie zupełnie współczesnej pagody płyniemy dalej. Mieszkańcy jeziora znani są z unikalnego sposobu napędzania swoich łodzi. Stojąc jedną nogą na rufie małego, płaskodennego czółna drugą nogą tak przemyślnie napierają na środkową część wiosła, że daje to efekt zwykłego, ręcznego wiosłowania.  Z takich łodzi łowią ryby. A że jezioro jest płytkie i pełno w nim wodorostów to używają sieci rozpiętej na stelażu w kształcie stożka. Taką siecią nakrywają rybę a następnie nadziewają ją na wprowadzony od góry oścień.  Widziałem taki połów gdy płynęliśmy  w do "floating gardens" - pływających ogrodów, które okazały się kilkoma długimi rabatami polskich astrów - dokładnie takich jakie co roku kwitną w "Wojtkówce". Tyle że tu grządki były na poziomie lustra wody, a pomiędzy nimi poprowadzono kanały.

5inl442.jpg (18736 bytes)

W pewnej odległości od jeziora położony jest ciekawy klasztor In Dein. Za włączenie tego miejsca do programu wycieczki trzeba dodatkowo dopłacić przewodnikowi. Od początku o to prosiliśmy i to dlatego nasz rejs był taki drogi (bez tego punktu można mieć łódź już za 3000-3500). W pobliże klasztoru dopływa się długim kanałem. Aby podnieść poziom wody w kanale zrobiono na nim kilka stopni wodnych, które łódź pokonuje rozpędem - z podniesioną do góry śrubą. Już samo to jest atrakcją, a po drodze oglądamy jeszcze kąpiele, pławienie bawołów i mostki z bambusa. Do klasztoru idzie się od przystani przez teren dużego, ale opustoszałego dziś targowiska. Długi chodnik pod górę, a po jego obu stronach las zaniedbanych stup porośniętych tropikalną roślinnością - świadectwo dawnej wspaniałości i obecnej ruiny tego obiektu.

5inl444.jpg (18245 bytes)

W drodze powrotnej przepływaliśmy przez Ywamę - wioskę, w której odbywa się ten najbardziej znany targ na wodzie. Podobno targ w ciągu kilku ostatnich lat przeobraził się w bardzo turystyczną imprezę. Turystów i sprzedawców pamiątek przybywa tu tyle, że chwilami całkowicie blokują widoczny na zdjęciu kanał, którym nie sposób się wtedy przecisnąć. Kiedy my tam byliśmy kanał był zupełnie pusty. W spokoju mogliśmy kontemplować widok kilkunastu białych stup, które wspaniale odbijały się w wodzie. 

Gdy słońce zaczęło chylić się ku horyzontowi przyszła pora wracać do Nyaungshwe. O tej właśnie porze najokazalej prezentują się wysokie góry po wschodniej stronie jeziora. Po pracowitym dniu jesteśmy zadowoleni i... zmęczeni. ..  Motor łodzi nareszcie zamilkł. Odradzam zakwaterowanie w hotelikach położonych bezpośrednio nad kanałem - motorzyści nie pozwolą się tu dobrze wyspać..

Ludzie są tu uśmiechnięci i życzliwi. Rano w soboty poczta jest nieczynna, ale otwierają ją specjalnie dla mnie abym mógł kupić znaczki. Potem maszeruję do centrum podglądając po drodze życie: kobiety piorące w kanale, rowerowych rikszarzy na postoju, mnichów wracających do klasztoru Hlain Kyu Chaung z garnkami pełnymi ryżu. Odnajduję pagody, z których najpiękniejsza jest chyba Yadana Man Aung Chaung. W Nyaungshwe jest sporo małych restauracyjek, gdzie można dostać tanie dania: talerz ryżu za 70 czy ziemniaków z cebulką za 150, gotowane jajko - 30.  Polecam "Pancake and Potato House" przy hotelu "Gold Star" - tanio i bardzo przytulnie.  Butelka coli kosztuje 150, a miejscowej star-coli -tylko 50. Duża butelka piwa - 400-500. Rano warto odwiedzić miejski targ (Mingala Market) położony w centralnej części miasteczka. Banany sprzedają po 10 kyatów (Birmańczycy wymawiają "czat"). Są mandarynki, papaje i różne odmiany orzeszków.  Tu nie przyjmują FEC ani dolarów w gotówce, a jeśli już przyjmują to po znacznie zaniżonym kursie. Dlatego radzę wam przed wyruszeniem z Yangonu na prowincję wymienić pewna ilość FEC lub dolarów na "czaty". Z moich doświadczeń wynika, że kurs wymiany w stolicy jest najwyższy... 

5inl455.jpg (23315 bytes)

5inl463.jpg (22926 bytes)

 Wśród bazarowych kramów są oczywiście i takie, które sprzedają tekstylia. Także kupony materiału z których po małej operacji polegającej na zszyciu materiału "w rurę" powstaje narodowy męski strój czyli longyi (czyt. londżi). Rozmyślałem nad tym jaką pamiątkę zabrać z tego kraju na gdy z kramu wychyliła się dziewczyna z materiałem w ręku. Trudno było jej się oprzeć... Sąsiadka na poczekaniu zszyła materiał, potem nauczyli mnie wiązać - i efekt widzicie na zdjęciu obok. Paradowałem przez jakiś czas w moim longyi ku wielkiej uciesze miejscowych. A dziś używam je w domu - to bardzo praktyczny strój na upalne dni...  Za jedne 9 złotych...

Taksówka na lotnisko w Heho (godzina jazdy) kosztowała mnie - samotnego podróżnika aż 10 FEC. Poleciałem do Yangonu, a stamtąd do Dhaki w Bangladeszu. Ale to już inna historia...

  Przejście do następnego epizodu piątej podróży dookoła świata - do Bangladeszu

Powrót na początek relacji z Myanmaru    

Przejście na początek relacji z piątej podróży dookoła świata  

Powrót do głównego katalogu                                                             Przejście do strony "Moje podróże"