tekst i zdjęcia:

Wojciech Dąbrowski © 

Część I - Part one

        Coraz mniej jest w świecie zakątków nie dotkniętych jeszcze piętnem współczesnej cywilizacji. Takich, w których dziewicza przyroda rządzi się wciąż swoimi własnymi prawami. Dla tych podróżników którym nie imponuje już safari w Kenii a szukają przygody i nowych wrażeń ciekawą propozycją może być wyprawa do  dorzecza Amazonki.   Co tam można zobaczyć? Wielu turystom przybywającym nad Amazonkę śnią się wyprawy do dzikich szczepów żyjących w puszczy... Czy można dotrzeć do tych Indian, którzy wciąż żyją z dala od cywilizacji?  Tak, ale wymaga to poważnych przygotowań i większych pieniędzy. Po uzyskaniu specjalnego zezwolenia od władz trzeba wynająć łódź z przewodnikiem znającym miejscowe narzecza, ekwipunek biwakowy i prezenty. Gdy wszystko jest już gotowe płynie się minimum 5 dni w górę rzeki, płacąc około 100 dolarów za dzień od uczestnika ekspedycji. I ma się nadzieję na życzliwe przyjęcie przez dzikich. Na taką ekspedycję nie było mnie oczywiście stać dlatego z góry przepraszam tych czytelników, którzy spodziewali się znaleźć na mojej stronie zdjęcia wymalowanych nagusów: -Nic z tych rzeczy, proszę państwa - widziałem tylko taką Amazonię, która dostępna jest dla zwykłego trampa, takiego który podróżuje za swoje oszczędności! 

Mój pobyt w Amazonii był fragmentem drugiej z kolei podróży dookoła świata. Południowoamerykański etap tej podróży rozpoczął się w Ekwadorze, skąd  trasa prowadziła dalej lądem do Kolumbii. Dla turysty jedyną praktycznie możliwością dostania się ze stolicy Kolumbii - Bogoty nad Amazonkę jest lot do Letycji - miasteczka leżącego nad wielką rzeką u zbiegu granic Peru, Kolumbii i Brazylii. Za bilet w jedną stronę trzeba zapłacić 80-100 USD w zależności od sezonu i przewoźnika. Ten sam bilet kupowany poza granicami Kolumbii może być nawet dwa razy droższy. 

 Półtora tysiąca kilometrów w górę Amazonki, gdzie spotykają się granice trzech krajów; Brazylii, Kolumbii i Peru sąsiadują ze sobą dwa miasteczka: brazylijska Tabatinga i kolumbijska Letycja. To, że nasz samolot przyleciał  do Letycji z trzygodzinnym opóźnieniem nikogo tu specjalnie nie zdziwiło. -Seniores pasajeros!  Uprzejmie prosimy o potwierdzenie rezerwacji powrotnej przed opuszczeniem lotniska!   No, tak trzeba pamiętać, że samoloty z Letycji odlatują tylko trzy razy w tygodniu. Szosy przez dżunglę wiodącej stąd do cywilizowanego świata nie uświadczysz.  Jedyną alternatywą wyjazdu mógłby być statek kursujący po Amazonce do peruwiańskiego Iquitos lub brazylijskiego Manaus.  Ale taki wybór oznacza w najlepszym wypadku cztery doby spędzone w hamaku na pokładzie hałaśliwej i niezbyt czystej jednostki.  

Przystań w Letycji

Celnicy po przylocie na lotnisko przetrząsają bagaże, jakbyśmy właśnie przekraczali jakąś granicę. –To tędy przerzucane są z Kolumbii znaczne ilości narkotyków!- szepcze mi do ucha ktoś lepiej wtajemniczony.  Gdy spora grupka pasażerów wysypuje się przed barak terminalu, uderza w nas wilgotna duchota.  Agenci reprezentujący miejscowy przemysł turystyczny sprawnie wyławiają nas z tłumu. -Organizujemy wyprawy do dżungli!  Na ile dni panowie sobie życzą?  Mają ułatwione zadanie.  Europejczyk czy Amerykanin rzadko przylatuje do Letycji w innym celu niż eksploracja puszczy.  

Do przystani nad rzeką schodzi się w dół główną ulicą miasta. Pełno tu sklepików i kantorów wymieniające walutę. Ceny artykułów spożywczych są tu średnio dwukrotnie wyższe niż w dużych miastach. Nic dziwnego: wszelkie dobra z wyjątkiem ryb i owoców trzeba tu przywieźć samolotem z Bogoty lub statkiem z brazylijskiego Manaus. Przy krótkim nabrzeżu mieszczą się zaledwie dwa małe stateczki, ale za to obok nich wyciągnięto na piasek chyba z tuzin długich piróg, z których wyładowują kiście bananów, drewno, kokosy i ryby. W drugą stronę wędrują bańki z paliwem, butelki z napojami, worki mąki... Za chwilę popłyną do wiosek zagubionych w zielonym gąszczu nad rzekami.  

Właściciel agencji turystycznej - senior Gardel wiezie nas do wybranego hoteliku, a potem zaprasza do swojego domu, aby pokazać zdjęcia i przymierzyć wysokie gumiaki - nieodzowne wyposażenie każdego amatora wędrówek po dżungli.  Oferowana trasa jest typowa: ma prowadzić w górę rzeki  na Wyspę Małp i do rybackiej osady Indian Ticuna - Puerto Narinio.  Gdy jednak pada w końcu cena: równowartość 120 dolarów za dwa dni od osoby decydujemy się skorzystać z oferty konkurenta z Amazon Jungle Trips. Ten stawia sprawę jasno: na trasie nie będzie Indian, którzy malują twarze specjalnie na przybycie turystów i wyciągają ręce po napiwki po zrobieniu zdjęcia. Będziemy za to wędrować z dala od utartych szlaków i spotkamy zwykłych ludzi mieszkających nad rzekami.  Za tą samą cenę będziemy mieli trzy dni spędzone na rzece i w dżungli. W cenę wliczone są noclegi, pełne wyżywienie i wypożyczenie gumowych butów.  

Rankiem ładujemy się do pirogi. Łódź ma na szczęście zamontowany na stałe daszek, który będzie nas chronił przed silnie operującym słońcem. Warczy japoński silnik. Płyniemy początkowo wzdłuż brzegu mijając po drodze zmierzające w przeciwnym kierunku pirogi krajowców. Widać, że rzeka rozlana jest szeroko na kilkaset metrów, ale okazuje się, że to tyko pozory, bo ląd po drugiej stronie jest wydłużoną wyspą. Za nią do drugiego brzegu jest jeszcze ponad kilometr. Jest wietrznie i łodzią zaczyna solidnie huśtać. 

Przecinamy szeroko rozlaną rzekę i płyniemy na południe wzdłuż peruwiańskiego brzegu. Po pół godzinie przewodnik oznajmia: - A to już Brazylia!  Na brzegu nie widać żadnej tablicy ani słupów granicznych...  Za to kilkaset metrów dalej widać zabudowania nieczynnego tartaku. -Przez ponad dwadzieścia lat wywozili stąd tarcicę. Ale złote czasy się skończyły: zabronili wycinać te wielkie drzewa w dżungli!  Chwała bogu! - myślę - może i dla następnego pokolenia zostanie tu coś do zobaczenia!

Pierwsza, duża wioska Indian Ticuna do której zaglądamy leży nad głównym nurtem. Na placyku w środku wsi stoi wielki krzyż. -Ale to nie znaczy, że oni czczą boga, którego symbolizuje ten krzyż! Oni czczą ten krzyż tylko jako znak! - powiada przewodnik. Wyposażenie skleconych z desek i umieszczonych na palach domów jest bardzo skromne i z reguły sprowadza się do kilku garnków, misek i talerzy oraz rozwieszonych między ścianami hamaków. Ogrodzona żerdziami przestrzeń pod domem przeznaczona jest dla żywego inwentarza ale prosiaki i tak biegają luzem między domami. 

Dzieciaki znad Amazonki biegają boso ale ubierają się tak samo jak ich rówieśnicy z wielkich miast Brazylii. 

Ten ląd po drugiej stronie rzeki to już Peru. Wpływamy na szeroki dopływ który nazywa się Yavarri. Koryto staje się węższe, a na obu brzegach  towarzyszyć nam zaczyna zwarty, zielony gąszcz. Kolejny zakręt w jeszcze węższy dopływ potem jeszcze jeden.  Na brzegu pojawiają się małe polany. Na nich drewniane chaty na palach nakryte dachami ze strzechy. Często wokół nich widać małe poletka juki (manioku) i bananowce. Gdzieś po drodze tuż obok łodzi pluskają różowe delfiny. 

Jest już druga po południu, gdy docieramy do naszej bazy nad rzeką Sacambu: dużej cabanii - wiejskiej chaty na palach, stojącej na skraju przysiółka liczącego jeszcze trzy podobne domostwa. Przewodnik serwuje nam posiłek: ryż ze smażonym bananem i kawał wielkiej ryby dorado... Na deser duży płat ananasa. Mycie w kubełku wody przyniesionej z rzeki...

Cabania

 

Wszelkie repelenty, którymi się pod wieczór wysmarowaliśmy działają jedynie częściowo toteż po pospiesznie zjedzonej kolacji wszyscy skwapliwie biegną do swoich hamaków. Całe szczęście, że rozpięte nad nimi moskitiery sięgają aż do podłogi. W przeciwnym razie zapewne do rana nie zmrużylibyśmy oka. Usypiają nas odgłosy tropikalnego lasu.

Każdy z uczestników eskapady czeka niecierpliwie na pierwszą wyprawę do dżungli.  Wciągamy wysokie gumiaki nazywane tu "botas"  i koszule z długim rękawem chroniące ramiona przed słońcem i ukąszeniami owadów. Obowiązkowe są także czapki, choć panuje wilgotny upał i większość czasu spędzimy w cienistej gęstwinie.  Łódź wysadza nas w odległości kilku kilometrów od wioski. Zaczyna się  marsz przez zielony gąszcz. Pod stopami bez przerwy cmoka błocko, czasami zapadamy się po łydki. Nie, boso nie można - ryzykuje się ukąszenia owadów i różnego pełzającego robactwa.  A do lekarza z antybiotykami i szczepionkami daleko, oj daleko... Przewodnicy torując drogę maczetami prowadzą nas do niewielkich stawów zarośniętych liliami wodnymi victoria regia o wielkich, talerzowatych liściach nawet metrowej średnicy. Ich kwiaty są jednak normalnej wielkości...

Wędrówka przez dżunglę to konieczność przepraw przez liczne strumienie i bajora. I znów cmoka pod gumiakami błoto. Kilkakrotnie pokonujemy po kłodach niewielkie strumienie i grzęzawiska, używając wyciętych żerdzi jako poręczy. 
Mijamy dziwne drzewa: banianowce, którym pień zastępuje kilkadziesiąt, a może kilkaset wyrastających z ziemi i biegnących w górę, aż do korony korzeni. Popatrzcie jak niepozornie wygląda człowiek u stóp tych olbrzymów:

 Wśród lian

Wielkie ceiby zdają się być podparte z kilku stron szerokimi płetwami. Wszystko to pokryte jest splątanym gąszczem najrozmaitszych pasożytów i  firanami z lian.  Zza tych firan dochodzi bez przerwy skrzeczenie tropikalnego ptactwa.  Przewodnik przecina grubą lianę i kieruje wprost do ust strumień wypływającej wody. - Jest zupełnie bezpieczna, sama przyroda ją przefiltrowała!  Ponoć zapasy czystej wody zawartej w lianach niejednego podróżnika uchroniły od pragnienia i choroby!   Dżungla pachnie wilgocią i ziołami, dźwięczy swoją muzyką: pohukiwaniem ptaków, trzeszczeniem konarów, brzęczeniem owadów. Z drzew bez przerwy spadają na nas jakieś żyjątka. Tu, w zielonym półmroku zdarzają się nawet o tej porze moskity, które na otwartej przestrzeni pokazują się dopiero o zmroku.  Już teraz wiemy, po co te długie rękawy u koszul i chusty zakrywające kark. Wprawdzie każdy z nas już od dwóch tygodni łyka regularnie tabletki antymalaryczne, ale podobno nie zawsze one skutkują...  

Wieczorem płyniemy na pobliskie rozlewisko polować na kajmany. Światło silnej latarki z dużej odległości omiata brzeg. Jest!  Z daleka widać na płyciźnie parę fosforyzujących oczu. Podpływamy ostrożnie do brzegu. To maluch!   Wychylony z łodzi przewodnik zdecydowanym ruchem chwyta gada w połowie tułowia i wkłada do łódki. Może mieć ze 40 centymetrów...  Po kilku minutach oglądania „maluch” wraca do wody: to przecież nie jest żadna zdobycz!  

Sytuacja powtarza się kilka razy. W końcu jednak trafiamy na dużą sztukę. Do harpuna wbitego w kark zwierzęcia przywiązana jest mocna i długa linka. Zraniony kajman nurkuje ciągnąc za sobą linę i łódź . Potem, gdy już traci siły wybieramy powoli linę, a przewodnik obwiązuje sznurem zębatą paszczę. Przywiązane do burty zwierzę holujemy do naszej bazy. Dopiero po wyciągnięciu na brzeg widać je w całej okazałości - jest długie na jakieś 2,5 metra!  Tylko co z nim teraz zrobić? 

Przewodnicy zostawili upolowanego kajmana na brzegu. Okazuje się, że znalazł on w nocy jeszcze tyle sil by popełznąć do wody i popłynąć do swoich. Rano brzeg był pusty, a kucharz odetchnął, że nie będzie musiał patroszyć tak wielkiej góry mięsa.

 

Wydaje się, że mieszkający tu ludzie, w większości Indianie Ticuna są samowystarczalni.  Ale przecież potrzebne są jakieś pieniądze na odzież, naftę do lamp i  środki czystości. To właśnie dlatego największe złowione ryby i część tego co urodzi ziemia odstawiają do Letycji.    Mają tu poletka kukurydzy, trzciny cukrowej i drzewa rodzące dziwne owoce, jakich nie widziałem nigdy w życiu.  Tam gdzie odległości między przysiółkami nie są duże poprowadzono między nimi ścieżki. Podczas porannej wędrówki odnotowujemy chmury kolorowych motyli i gadające ptaki. 

 

 

Indiańskie dzieci pomagają przy przygotowywaniu posiłków. Owoców dostarcza dżungla. Warzywa rosną na małych poletkach przy domach...

 

 

 

 

Następnego dnia popłynęliśmy w górę któregoś z kolei dopływu wielkiej rzeki.   Po dotarciu do sporej osady (kikanaście chat) byliśmy zaskoczeni faktem, że w jednym z zabudowań mieści się szkoła i ... że jesteśmy na terytorium Peru - czego dowodzi godło państwowe zawieszone na sporej chacie tuż pod strzechą.  W środku kilka szkolnych ławek i tablica na której od dawna chyba nikt nie pisał. Widać trudno znaleźć nauczyciela, który chciałby na dłużej zamieszkać na tym wygnaniu... 

Tylko zawieszone pod strzechą godło świadczy o przynależności państwowej tych Indian.  Im w zasadzie jest wszystko jedno kto się do nich przyznaje. Chyba że razem z takim blaszanym godłem przypływa jakaś konkretna państwowa pomoc. To jednak zdarza się bardzo rzadko... 

Przy którejś z wiosek przewodnik pokazuje nam dziś już bardzo zarośnięte drzewa kauczukowe. Gdy odnowić omszałe nacięcia na pniu w rowkach pojawia się po chwili biała żywica. To tym drzewom stolica brazylijskiej Amazonii - zawdzięcza Manaus swoje złote lata. Gdy minął kauczukowy boom przyszła kolej na drewno: nad Amazonką zaczęto masowo trzebić tropikalne lasy doprowadzając niemal do katastrofy ekologicznej. Dziś na szczęście większość tartaków już nie pracuje.  

Amazonia to tysiące połączonych ze sobą rzek, jezior, rozlewisk i małych kanałów... Płynąc w górę biegu rzeki nasza  łódź   przeciska się coraz węższymi kanałami. W dolnym biegu rzek, gdzie występują kajmany i drapieżne ryby nawet miejscowi nie pozwalają sobie na wchodzenie do rzeki. Tutaj - w San Mateo - woda jest już bezpieczna.  Korzystamy skwapliwie z możliwości kąpieli ściągając z siebie choć na chwilę gumiaki i przepoconą odzież.

 

 

 

  Miejscowe dzieci  zmywają i piorą wprost na brzegu rzeki

Złowić drapieżną piranię!  W drodze powrotnej do naszej cabanii  towarzyszący  nam  Indianin  najpierw zarzuca z dziobu sieć chwytając kilka drobnych ryb. Potem oprawia je szybko i skrawki mięsa tnie drobno na przynętę, którą będziemy zakładać na zwykłe haczyki. 

Wędki są bardzo prymitywne: składają się z dwumetrowego patyka, kawałka żyłki i haczyka. Spławik nie jest wcale potrzebny. Już w kilka chwil po zarzuceniu czuć, ze ryba bierze. Teraz tylko szybko poderwać i ... jest pierwsza pirania, potem druga, piąta... Na wszelki wypadek to Indianin zdejmuje je z haczyka, bo choć rybka nie jest duża, to zęby w jej pyszczku wyglądają niezbyt przyjemnie. Wieczorem poprosimy Indianina aby usmażył nam złowione ryby na kolację. Czeka nas potem małe rozczarowanie: okazuje się, że drapieżne rybki są bardzo ościste, a w ich smaku trudno doszukać się czegoś szczególnego.  Za to teraz nawet po latach można będzie powiedzieć: -Nad Amazonką jadłem własnoręcznie złowione piranie! 

 

Moja pierwsza pirania...  

Żyją tu w błogim spokoju, z daleka od zgiełku naszej cywilizacji.  Bateryjne radio jest często w takiej osadzie jedynym łącznikiem z wielkim światem...

Po trzech dniach spędzonych w zielonym interiorze wróciliśmy do Letycji gdzie w tanim hoteliku "Marina"  czekał prysznic i wirujący pod sufitem wiatrak...   To już była cywilizacja, ale wciąż jeszcze daleka od wielkich miast. Musieliśmy teraz pomyśleć o tym, jak dotrzeć do Manaus - stolicy brazylijskiej Amazonii.

Przejście do dalszego ciągu wspomnień z Amazonii...

Powrót do głównego katalogu                                                            Powrót do strony "Moje podróże"