tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos

CZĘŚĆ 4 - Cook Island - PART  FOUR


                    Minęły moje kolorowe święta Bożego Narodzenia spędzone z wyspiarzami na Christmas Island i nieuchronnie zbliżał się termin mojego odlotu na Fidżi.  Chciałem jeszcze koniecznie zobaczyć Cook Island. Ta niewielka wysepka przegradzająca wejście do laguny to właściwie jedyna turystyczna atrakcja Kiritimati. Jest bezludna, gniazdują na niej za to dziesiątki tysięcy morskich ptaków i dlatego ma status rezerwatu przyrody. Za prawo wstępu na wyspę płaci się 10 AUD w biurze "wildlife" naprzeciw baraczku tutejszego telekomu.  Zapłaciłem, bo warto! Potem musiałem jeszcze znaleźć prywatną łódź, która miała mnie tam zawieźć. Ojciec Arobati skontaktował mnie w właścicielem małego katamaranu z przyczepionym motorem. Gdy w końcu zobaczyłem tą jednostkę okazało się, że to właściwie spora drewniana łódź z bocznym pływakiem. Za półdniową wycieczkę miałem zapłacić 80 australijskich dolarów.     

Nazwa wysepki wywodzi się z historii odkrycia Christmas Island - to podobno właśnie na niej wylądował w wigilię 1777 roku słynny odkrywca kapitan James Cook.

Na mapce obok widać położenie Cook Island. Największy atol świata ma bardzo nietypowy kształt i tylko jedno wejście do laguny. Cook Island leży właśnie dokładnie w środku tego kanału.

Nie należy mylić tej maleńkiej bezludnej wysepki z Wyspami Cooka - grupą dużych wysp położonych na Południowym Pacyfiku, będącym terytorium o dużej autonomii, zależnym od Nowej Zelandii. Mieszka tam łącznie ponad 16 tysięcy ludzi. Wyspy Cooka ze stolicą na Rarotonga odwiedziłem podczas mojej Pierwszej Podróży Dookoła Świata.

 

Na mapce odległość dzieląca wysepkę od głównej masy lądowej atolu nie jest duża. W rzeczywistości Cook Island oglądana z London jest jedynie wąziutkim paskiem lądu majaczącym na horyzoncie... Można na nią dotrzeć tylko łodzią o niewielkim zanurzeniu, bo nie ma na niej żadnej przystani ani pomostu.

Wyruszyliśmy rankiem z tej niewielkiej przystani w London... 
Tego dnia silnie wiało i mały katamaran płynąc ku Wyspie Cooka skakał na wysokich falach jak piłka. Nasz sternik Peter popłynął zrazu w kierunku zatoczki otwartej do oceanu, gdzie zwykle lądują łodzie z turystami. Ale fala była tam tak wysoka, że bezpieczne podejście do lądu okazało się niemożliwe. Na zdjęciu obok widać jak oceaniczne fale z białymi grzywami biegną w kierunku lądu.

Podpłynęliśmy więc do wysepki ponownie - od strony laguny. Ta łupinka na zdjęciu to właśnie nasza łódź.  Przewidywałem, że lądowanie będzie mokre, więc kamery i sandały zawczasu trafiły do szczelnej, plastykowej torby. -Teraz! - zakomenderował Peter gdy fala na moment cofnęła się od plaży. Chlupnąłem do ciepłej jak zupa wody i za chwilę byłem już na piasku.

Gdy wygramoliłem się z piasku na warstwę koralowego gruzu porośniętego krzakami zafurczały nade mną setki, może nawet tysiące skrzydeł. Przewodnik powoli prowadził mnie wzdłuż brzegu starając się nie płoszyć ptaków.
W powietrzu wirowały czarnogrzbiete sotty terns, przemieszane ze śnieżnobiałymi mewami. I czerwononogie głuptaki. Stałem zaskoczony, a one z krzykiem kłębiły się nad moją głową, zbliżając się czasem na odległość podniesionej ręki. Widać tak rzadko widują człowieka, że jego pojawienie się na wyspie zamiast strachu wywołuje raczej zaciekawienie. To Sooty tern. Niestety nie jestem ekspertem i nie znam polskich nazw tych ptaków.

To też Sooty terns - jak widać wcale nie były płochliwe.
W zaroślach na niskich krzakach siedziały wielkie fregaty, a pod nimi na ziemi trzepotał nieporadnie skrzydłami tłum ptasiej młodzieży uczącej się latać. To samica fregaty - Great frigatebird

Najbardziej podobały mi się white terns. Po polsku to chyba białe rybitwy. Tańczyły z wdziękiem w powietrzu, a słońce podświetlało ich śnieżnobiałe skrzydła...
Napowietrzny balet trwał nieprzerwanie, a ja nie mogłem od niego oderwać oczu... Jeszcze jeden white tern...

W końcu wziąłem się za robienie zdjęć i filmowanie. Nie jest to łatwe zadanie w przypadku szybujących ptaków mimo tego, a może właśnie dlatego, że latają tak blisko. Ale udało mi się zrobić kilka ciekawych ujęć... To oczywiście white terns.

Dorosłe Sooty terns (sterna fuscata) różnią się barwą upierzenia od młodych ptaków tego gatunku. 

   

Całe ich chmary szybowały nad wąską plażą i krzakami porastającymi wnętrze wyspy  

To siedzący w koralowym gruzie Christmas shearwater - jeden z endemicznych gatunków występujących tylko na Christmas Island. Przyznam się, że te wszystkie nazwy podpowiedziała mi moja internetowa ekspertka (Tanks a lot Barabara!...)
 To znów dorosłe Sooty terns...

 Ten white tern był bardzo blisko i dlatego obiektyw zanotował efekt trzepoczących skrzydeł.
Mój przewodnik chodził boso po tym koralowym gruzie - widocznie jego stopy były przyzwyczajone do stąpania po ostrych kamieniach, ale wam zdecydowanie polecam sandały!

Na gałęziach siedzą przedstawiciele gatunku common noddy - anous stolidus
 A tu obsiadły krzak młode red-footed boobies (sula sula). Zdaje się, że po polsku nazywa się je: głuptaki czerwononogie. Miesiąc wcześniej na Galapagos fotografowałem ich niebieskonogich kuzynów.

To też młode red-footed boobies. Aż dziw, że ten krzak się pod nimi nie załamie...
 Młode red-footed boobies najwyraźniej lubią życie w gromadzie...

... a to miniaturowy samotnik, który pozwolił mi podejść bardzo blisko - młody white tern.

 

Część z tych ptaków ma gniazda w trawie. Mój przewodnik wyraźnie podkreślał, gdzie wolno podejść, a gdzie nie wypada...  

Pewnie dlatego, by nie wkraczać w obszary gniazdowania szliśmy cały czas w zasadzie wzdłuż brzegu.

Plaże na wysepce są piękne, wąskie i dzikie...

Tam gdzie byłem, nie widać żadnych śladów obecności ludzi...

-Popatrz! – zwrócił moją uwagę przewodnik – Nie wszystkie ptaki budują gniazda! Małe white terns składają jaja w połączeniu gałęzi.

A ten drapieżnik z muszlą na grzbiecie – wskazał palcem na sporego kraba - wspina się po gałęzi, by skonsumować pisklę, które wykluje się z jajka!

Na małej, bezludnej Wyspie Cooka występuje podobno 18 endemicznych gatunków ptactwa. Coraz mniej jest takich miejsc na globie.

Takich krabów wspinających się po gałęziach w polu widzenia było więcej... Żal tych piskląt. Ale natura wciąż rządzi się tu swoimi własnymi prawami.

Na Christmas Island od czasu do czas przylatują grupy turystów pasjonujących się coraz bardziej popularnym na świecie "birdwatchingiem"  czyli podglądaniem ptaków. Przypływają na Cook Island na całe dnie. Nocowanie na wyspie nie jest jednak dozwolone - to rezerwat przyrody. Byłby tu zresztą duży problem ze słodką wodą...
Ja też podpatrzyłem kolejnego ptaszka - to common noddy (anous stolidus)

 

 

W końcu dotarliśmy do tej pięknej zatoki od strony otwartego oceanu, tej w której nie udało się nam wylądować...  
Po jej drugiej stronie administracja rezerwatu zbudowała niewielką wiatę - maneabę - w której turyści mogą schronić się przed słońcem i zjeść przywieziony lunch... To gdzieś tam...

Pora była wracać. Nasza łódka przez cały czas naszego pobytu na wyspie dryfowała gdzieś na wodach laguny. Przewodnik pomachał na sternika koszulą. Wskoczyłem blisko brzegu na boczny pływak, zawarczał silnik i uciekliśmy na czas przed niebezpiecznymi falami.
Po powrocie do London miałem akurat tyle czasu by wziąć prysznic, zjeść skromny lunch i spakować plecak. Ojciec Arobati osobiście odwiózł mnie na puste lotnisko... Żegnaliśmy się serdecznie...

Samolot Air Pacific - 737 pojawiający się tu w każdą środę przyleciał o planowym czasie. Czekało na niego zaledwie 7 pasażerów...
Odprawa była krótka i sprawna. Zaskoczyła mnie tylko konieczność zapłacenia 20 dolarów australijskich opłaty lotniskowej, która - jak mnie zapewniano - nigdy nie jest wliczona do ceny biletu... Był jeszcze czas by sfotografować się przed baraczkiem terminalu z koślawym powitalnym napisem. Dla mnie było to pożegnanie z tą gościnną wyspą i jej serdecznymi mieszkańcami.   

Pora może napisać tu coś o kosztach lotów. Najpierw trzeba dotrzeć do Honolulu lub do Nadi na Fidżi. Samolot Air Pacific odwiedzający Christmas Island odlatuje z Nadi na Fidżi i Honolulu do tylko we wtorki i przekroczywszy linię zmiany daty ląduje na wyspie w środy. Ceny biletów lotniczych Warszawa – Honolulu – Warszawa zaczynają się na poziomie 3900 zł.  Do Nadi najkorzystniej dotrzeć z biletem wykupionym według taryfy RTW - „dookoła świata” – od 1580 USD + opłaty. Przystanku na Christmas Island nie można niestety wstawić do oferowanych przez sojusze lotnicze biletów dookoła świata. Na przelot odcinka podróży Honolulu – Christmas Is – Honolulu lub Nadi – Christmas Is. – Nadi zawsze trzeba dokupić odrębny bilet, który kosztuje odpowiednio 2900 lub 1900 zł.  Od 2007 roku na jeden dzień przybywa na Christmas Island statek wycieczkowy linii „Princess” krążący między Tahiti i Honolulu, sporadycznie zaglądają na wyspę także inne pasażerskie statki.
Fidżijski steward zapowiedział cztery i pół godziny lotu do Nadi. Wystartowaliśmy. Po raz ostatni popatrzyłem na Christmas Island - w blasku słońca lśniły słone jeziorka i rozlewiska laguny...

 I tak zakończył się jeden z najciekawszych epizodów w historii mojego podróżowania po świecie... Mam nadzieję, że ta relacja przybliży wielu ludziom ten niezwykły, tak odległy skrawek lądu. A jeśli komuś z Was uda się kiedyś dotrzeć na Kiritimati pozdrówcie ode mnie tych wspaniałych, radosnych wyspiarzy! 
   
   

 

Powrót do strony o wyspach świata

 

Przejście do relacji z Fidżi

przepraszam - ta kolejna strona jest dopiero w opracowaniu...

Powrót do głównego katalogu                                                           Powrót do strony "Moje podróże"

Back to the main directory                                                                    Back to main travel page