tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos

Część II - Wyspa Foa i urodziny -  Part two - Foa Island & the birthday

My overseas readers are kindly requested to use Google translator to read the text - sorry, publishing all the time new travel reports I do not have enough time to produce two different language versions 


 

 

Już drugiego dnia pobytu na Wyspach Haapai postanowiłem wybrać się z głównej wyspy Lifuka na sąsiednią - Foa. Zadanie nie było skomplikowane, gdyż obie wyspy połączone są na stałe długą groblą, po której przebiega jedyna szosa Wysp Haapai. Foa ma kształt zdeformowanego trójkąta. którego najdłuższy bok ma około 8 kilometrów.  No i jeszcze trzeba doliczyć dobre 5 kilometrów marszu do grobli z Pangai, gdzie mieszkałem. Zatem zaplanowana na ten dzień trasa miała około 26 kilometrów... 

 

 

 

Przechodząc rano obok przystani mogłem się przyjrzeć z bliska staremu promowi samochodowemu 'Outanga'Ofa, który utrzymuje stałe, acz bezrozkładowe połączenie ze stolicy królestwa do Pangai i na archipelag Vava'u. To ten leciwy stateczek przywozi na Haapai pojazdy, skrzynie, palety, materiały budowlane - prawie całe zaopatrzenie niezbędne sześciu tysiącom mieszkańców archipelagu.

 

Gdy trzeba przewieźć partie towaru lub pasażerów na sąsiednie wyspy pakuje się to wszystko na na niewielkie łodzie. Trafiłem właśnie na taki moment i zrobiłem poniższe zdjęcie. Przyznacie, że żegluga na takiej przeładowanej łodzi, gdy ocean jest rozhuśtany musi dostarczać nie lada emocji:

 

Ruszyłem zatem pieszo. Na północnych peryferiach Pangai tuż przy drodze można oglądać mały europejski cmentarz. Spoczywają tu cudzoziemcy, którzy krócej lub dłużej zamieszkiwali na Tonga i tu się im zmarło...   

Na tym "europejskim" cmentarzu tylko jeden nagrobek wyróżnia się pomnikiem. Tu spoczywa bardzo zasłużona osoba dla Królestwa Tonga - Shirley Baker. Baker był misjonarzem kościoła metodystów, który wspomagał pierwszego króla Tonga w zjednoczeniu kraju. Król Tupou I mianował go następnie swoim premierem. Baker stworzył niezależny od zewnętrznej hierarchii, narodowy kościół (Free Church of Tonga), który istnieje do dziś... Za karę wysiedlono go okresowo do Nowej Zelandii... Zmarł w 1903 roku na Haapai i tu został pochowany.

 

Mało kto z cudzoziemców, którzy tu przybywają słyszał o Bakerze. Ale chyba każdy zna nazwisko Willa Marinera.

Spośród Europejczyków pierwszy dotarł na Haapai Abel Tasman (1643) potem kapitan Cook (1773, 1774, 1777), który nazwał Tonga "Friendly Islands". W 1789 u brzegów Haapai doszło do buntu na statku "Bounty". Dla Cooka były to Wyspy Przyjazne. Jak na ironię gdy w 1806 roku u brzegów Lifuki pojawił się angielski statek "Port au Prince" tubylcy z "Przyjaznych Wysp" wytłukli maczugami całą załogę z wyjątkiem nastolatka, który nazywał się Will Mariner. Spędził on na wyspach cztery lata, zanim miejscowy wódz pozwolił mu wsiąść na przepływający statek. Po powrocie do Anglii wydał książkę o życiu na wyspach...

 

To właśnie prowadzony przez panią Magdę bar w Pangai wziął swoją nazwę od tego Willa Marinera.

Miejsce, gdzie tubylcy dokonali napadu na "Port au Prince" jest zaznaczone - doszedłem tam skręcając w lewo, w długą na kilkaset metrów leśną drogę prowadzącą do plaży. Najpierw dostrzegłem "memorial" - betonowy postument z tablicą, na której opisano tragiczne wydarzenia:

 

Ale żadnego pomnika tu nie ma... Zaraz dalej otwiera się widok na pustą, dziką plażę. Nazywa się to miejsce Maikuku Point.  Najwyraźniej rzadko kiedy zaglądają tu ludzie.. A to przecież miejsce rzezi angielskich marynarzy w służbie króla:

 

Wróciłem potem na szosę i podążając dalej na północ doszedłem wkrótce do miejsca, gdzie końcówkę wyspy Lifuka przecina pas startowy maleńkiego lotniska. Gdy mały samolocik z Nukualofa przylatuje tu dwa razy na dzień zamykają na chwilę szlaban i kierowcy muszą chwilę cierpliwie poczekać...

 

Zaraz za pasem lotniska otwiera się widok na groblę prowadzącą na wyspę Foa. Jednopasmowa droga biegnąca po grobli ma 640 metrów długości. Bez obawy! - korki się tu nie tworzą - na całej wyspie Foa mieszka poniżej 1500 osób. Ruch kołowy jest niewielki... A ruch pieszy (to ja go reprezentuję :) prawie nie istnieje - bo komu z miejscowych chciało by się maszerować w wilgotnym upale?

 

Jedyna droga biegnąca przez Foa prowadziła mnie przez jej trzy niewielkie wioski na północny kraniec tej wyspy, słynący z pięknych plaż. To nie jest przypadek, że tu właśnie zlokalizowane są jedyne ośrodki dla turystów. Pierwszy z nich to prowadzone przez australijskie małżeństwo Matafonua Lodge:

 

Miejsce jest urokliwe (piękne lotnicze zdjęcia można zobaczyć w ich serwisie internetowym www.matafonua.com ) Ośrodek oferuje noclegi w dwuosobowych domkach na palach (tu to się nazywa fale). Do fale doprowadzone jest napięcie, ale nie ma tam klimatyzacji. Łazienka jest wspólna dla wszystkich. Z restauracyjnego tarasu otwiera się widok na małą, bezludną wysepkę Nukunamo i dalej - na dużą wyspę Ha'ano:

To miejsce można zdecydowanie polecić turystom. Domki są prymitywne, ale mają moskitiery nad łóżkami i elektryczne oświetlenie. Tylko ta cena... Za dwuosobowy domek płaci się cztery razy więcej, niż za pokój w stolicy wyspy. Do tego trzeba doliczyć wyżywienie (ceny dań w TOP pokazane są na zdjęciu poniżej) bo do najbliższego sklepiku jest daleko... No cóż - pobyt w raju musi mieć swoja cenę. :) Ale dla zasobnych turystów z Australii, USA czy Europy nie jest to wcale dużo. 

 

Do dyspozycji gości są bezpłatne kajaki i sprzęt do snorkelingu. Australijczycy zatrudniają do obsługi kilka miejscowych dziewcząt. Wszyscy są bardzo mili i uśmiechnięci. Ugościli mnie tu butlą wody do picia. Słodką wodę na potrzeby ośrodka produkują tu z deszczówki:

 

Miejsce było tak piękne, że wypadało zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Ten przesmyk, oddzielający Lifukę od następnej, bezludnej wyspy miał tylko około stu metrów i wprawny pływak może go  przepłynąć:

Ale zadanie tylko pozornie jest proste - trzeba wziąć pod uwagę przypływy i odpływy wody, gdyż dzięki nim w cieśninie pojawiają się silne prądy, które mogą wynieść śmiałka w ocean. Odpowiednia tablica wisi na tarasie Matafonua Lodge.

 

 

 

Po zrobieniu zdjęć i krótkim wypoczynku pożegnałem życzliwych gospodarzy i pomaszerowałem z powrotem w kierunku Lifuki, ale nie szosą, tylko wąską plażą. Na tym odcinku plaża pocięta jest odcinkami koralowej skały:

 

Krajobraz jest jednak fantastyczny - zielona gęstwina dociera aż do linii białego piasku. Miejscami gałęzie zwieszają się nisko, dając zbawczy cień - bo na tym wspaniałym słońcu trudno wytrzymać dłużej niż 20 minut. Przechodziłem tam w porze przypływu, w porze odpływu ta plaża jest znacznie szersza:

 

W takiej pięknej scenerii zbudowali drugi, bardziej luksusowy ośrodek: Sandy Beach Resort, składający się z murowanych, klimatyzowanych bungalowów z prywatnymi łazienkami i posiłkami serwowanymi w klimatyzowanej restauracji: 

 

Za luksus w Sandy Beach trzeba jednak płacić dużo i to w twardej walucie.  Zapytałem obsługę, czy mogę iść dalej plażą, by dojść do wsi Faleloa. -Tak!  Brzmiała optymistyczna odpowiedź. Dopiero później miało się okazać, że informatorka nigdy tą trasą nie chodziła i informacja była błędna. Dobre mapy są tu nieosiągalne. Polecam wam wydrukowanie sobie wcześniej satelitarnego zdjęcia terenu (tu nie ma zasięgu internetu).

Tymczasem jednak maszerowałem sobie pustą plażą, podziwiając widoki i wyrzucone przez piasek muszelki - niektóre o bardzo ciekawych kolorach i kształtach. W polu widzenia nie było żadnych innych turystów...

 

Na niektórych odcinkach wybrzeża natura utworzyła tutaj jakby naturalne, szerokie stopnie prowadzące do błękitnego oceanu: 

 

Aż w końcu, po półgodzinie marszu plaża  nagle się skończyła... Miałem przed sobą wysoką płytę z koralowej skały, pokrytą czapą z tropikalnej roślinności. Nie było mowy, aby przejść dalej, co gorsza nie widziałem jak wygląda brzeg dalej - za płytą...

 

Był to jednak uroczy zakątek - miejsce, gdzie natura pokazywała swoją siłę. Widać było, że wspaniałe drzewa i kobierce z lian mogą rosnąć nawet na nagiej skale:

Znalazłem na szczęście jakąś zarośniętą ścieżkę, która doprowadziła mnie do szosy, a potem przypadkową furgonetkę, która zabrała mnie do Pangai.  I całe szczęście, bo na późne popołudnie miałem zaproszenie do restauracji na świeżym powietrzu w centrum Pangai na uroczyste obchody pierwszych urodzin. Nie wyobrażałem sobie, że będzie to takie wydarzenie. Okazało się, że jedynie pierwsze i dwudzieste pierwsze urodziny obchodzi się na Tonga z taką pompą. Wszyscy goście przyszli odświętnie ubrani. Najpierw przemawiał przedstawiciel miejscowych władz (czytał z kartki, jak widać na zdjęciu poniżej), a potem mama chłopczyka (czytała ze smartfona):

 

Jubilat, przybrany w specjalny strój nie wiedział dokładnie - jak sadzę - co się wokół niego dzieje, a działo się bardzo wiele:

 

 

 

 

Czołowe miejscowe elegantki sporo czasu musiały poświęcić na makijaż - przyszły w europejskich sukienkach, ale z tradycyjnymi plecionymi wachlarzami. Taovalę reprezentował misternie pleciony pasek z uwieszonymi u niego takimi samymi frendzlami...

 

 

 

 

 

 

Po przemówieniach była część gastronomiczna - każdy z gości nakładał sobie na talerz dowolny zestaw przysmaków ze stojących na stołach półmisków. Na moim talerzu (zdjęcie poniżej) pojawił się biały płat gotowanego manioku, ryba smażona i marynowana (to ta biała) i wieprzowina duszona w delikatnych liściach taro:

Napojów alkoholowych nie było (z jednym wyjątkiem, ale o tym za chwilę) - piliśmy głównie kolorowe, rozwodnione soki...

 

 

A potem były bardzo słodkie ciasta i torty, w tym jeden z tradycyjną świeczką. Bohater dnia stanął na wysokości zadania i zdmuchnął ją, poinstruowany przez tatę: 

Potem wszyscy oglądali ludowe tańce:

 

Ta pani w średnim wieku ubrana w strój z plecionki prawie wcale nie przemieszczała się na "parkiecie" z piasku - tańczyły w zasadzie tylko ręce i nogi. Warto przy okazji zwrócić uwagę na tego jegomościa w czerwonej koszuli, który występuje w tle. Próbował towarzyszyć tancerce - to przedstawiciel administracji - najwyraźniej bardzo wpływowa osoba. Ale żeby tak dokazywać!?...   :)

 

 

Potem miejsce na parkiecie zajęła inna, młodsza tancerka. I co robi na tym zdjęciu poniżej naczelnik tutejszej policji?  Jest tu taki dziwny obyczaj, że podczas tańca goście zatykają tancerzom banknoty za fragmenty ich kostiumów. Jest to wyraz uznania dla ich umiejętności:

Potem wystąpił jeszcze jeden - "młodzieżowy" zespół, składający się z jednej tancerki i kilku tancerzy. Ci najmłodsi prezentowali się dosyć zabawnie - z wielką powagą próbowali naśladować ruchy starszych kolegów...

A wszystko to odbywało się przy akompaniamencie muzyki odtwarzanej z laptopa - tu też już dotarła technika XXI wieku...

 

Nie wiem, jak wy ocenicie urodę tancerek, ale mnie najbardziej podobała się ta, którą pokazuję na zdjęciu obok.  Mogła mieć jakieś 12 lat... Kobiety na Tonga bardzo szybko zmieniają sylwetkę na bardziej korpulentną...

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Na przyjęcie zaproszono głowy wszystkich 11 związków wyznaniowych reprezentowanych na Haapai. Księża i ministrowie - w tym także kobiety siedzieli przy osobnym stole przeznaczonym dla honorowych gości:

Przy osobnym stoliku w tym samym rzędzie zasiadali: katolicki ksiądz Father Tom (z lewej, w niebieskiej koszuli) i naczelnik miejscowej policji. I to właśnie im - jako jedynym pijącym gościom postawiono kieliszki i butelki wina. Uważam, że to zdjęcie poniżej jest jednym z ciekawszych, które przywiozłem z Haapai - oddaje nie tylko urodę obu panów, ale i atmosferę tej chwili:

   

Na zakończenie uroczystości zrobiłem sobie zdjęcie z tą małą tancerką. Z bliska okazało się, że zarówno jej "korona" jak i spódniczka wykonane są z wysuszonych pasków pandanusa. Jak z wydłużonych liści pandanusowej palmy powstają takie paski pokażę w dalszej części mojej relacji...

 

 

Następnego dnia po urodzinach postanowiłem wyruszyć pieszo na zachodnie wybrzeże Lifuki. Wiedziałem, że jest dzikie i skaliste, że nie ma po tamtej stronie wyspy żadnych osad. Nie miałem żadnej mapy, a na podstawie kiepskiego satelitarnego zdjęcia można było ustalić jedynie ogólny kierunek marszu. Wrzuciłem do torby butelkę przegotowanej wody i pomaszerowałem jakąś nieźle wyglądającą drogą kierującą się na wschód.

Po około 20 minutach marszu doszedłem do... więzienia Jego Królewskiej Mości... Nie miałem pojęcia o jego istnieniu!

 

Więzienie (na zdjęciu powyżej) otoczone było tylko niewysokim płotem z siatki. Brama była otwarta na oścież, a na dziedzińcu nie było widać żywego ducha. Nie chciałem jednak wchodzić do środka, bo w takich instytucjach cudzoziemcy nie są mile widziani.

Potem przechodziłem obok farmy fotowoltaicznej i zrozumiałem, dlaczego po wyspie nie niesie się dudnienie spalinowo-elektrycznego agregatu. Ta nowa elektrownia pracuje bezgłośnie!

 

Aby przejść w tym miejscu na przeciwną stronę wyspy wystarczy pół godziny marszu leśną drogą. Jedyną przeszkodą do pokonania są wielkie kałuże, wypełniające niekiedy całą szerokość tej drogi. Czasem trzeba je obchodzić, przedzierając się przez krzaki. W końcu jednak w perspektywie drogi pojawia sie błękitny ocean:

 

Nie ma tu żadnej chaty, ale pod malowniczymi palmami znalazłem  groby, ozdobione sztucznymi kwiatami. Brak na nich jakichkolwiek tabliczek - tylko miejscowi wiedzą, kogo tu pochowali:

 

 W pasie nadbrzeżnej trawy rosną pandanusy (polska nazwa: pandany) Pandanusów jest kilkaset odmian. Drzewo na zdjęciu poniżej ma bardzo krótkie liście - z takich nie robi się plecionek. Ale widziałem również i takie, których liść ma długość ponad jednego metra.

W koronach pandanusów ukryte są owoce - szyszki wielkości głowy dziecka. Gdy owoc dojrzeje z "szyszki" zaczynają wypadać żółto-pomarańczowe cząstki. Miejscowi żują je wyciskając słodko-cierpki sok. ja nawet nie próbowałem, bo trzeba do tego naprawdę stalowych zębów.

 

Wąska plaża, na którą wyszedłem miała zaledwie kilkadziesiąt metrów - dalej w kierunku południowym wybrzeże stawało się skaliste i niegościnne - praktycznie było nie do przejścia:

   

 

 

Musiałem na powrót zagłębić się w gęsty las, w którym rosły palmy kokosowe i bananowce. Znalazłem wkrótce zarośniętą dróżkę, która kierowała się w pożądanym, południowym kierunku.

 

 

 

 

Wkrótce znalazłem się przy prymitywnym, opuszczonym szałasie. Obok niego leżała pryzma kokosowych łupin. Wyglądało na to, że ktoś tu zbierał owoce dziko rosnących tu palm, zdejmował z kosów łupiny i zabierał do osiedla same skorupy kokosów z ich cenną zawartością:

 

Droga skręcała w kierunku oceanu. Idąc nią dalej mogłem wkrótce podziwiać widok jak z pocztówki: palmowy gaj na skarpie nad morzem. W rozwiniętym kraju na pewno w tak malowniczym miejscu działał by jakiś ośrodek turystyczny, albo przynajmniej camping. A tu nie widziałem żadnego śladu działalności człowieka - poza tą drogą...

 

Ale ludzi jednak spotkałem - ta młoda dama razem z rodzicami zbierała orzechy kokosowe - na skrzyni furgonetki leżała ich spora ilość. Zabierali je do Pangai - aby pozyskać koprę i płyn wypełniający orzech. A te, które wypuściły już zielone pędy można posadzić przy domu i za kilka lat mieć kokosy pod ręką - na zawołanie: 

 

Wybrzeże poniżej kokosowego gaju jest w dalszym ciągu skaliste, ale bardziej urozmaicone. Po ostrej, koralowej skale można dojść do spłachetków piasku i na kilkumetrowe pagórki, będące dobrymi punktami widokowymi:  

 

Nie, na zdjęciu poniżej to nie jest piaszczysta plaża, tylko wytarty przez morze fragment skalistego wybrzeża. Porośnięte gęstym dywanem roślinności skały są w tym miejscu naturalną ramą dla obrazka wgłębi którego widać barierę koralowej rafy: 

  Gdy zrobić zbliżenie to można dokładniej przyjrzeć się tym wysepkom - uderzenia fal nadały niektórym spośród nich ciekawe kształty:

 

Mając dobry refleks można sfotografować podnoszące się na rafie fontanny wody. Ale aby zaistniały potrzebna jest wysoka fala i wiatr o odpowiedniej sile wiejący od otwartego oceanu:

 

 

 

Powrót do głównej strony o wyspach świata

Odpoczywałem tu prawie pół godziny, ciesząc oczy dzikim krajobrazem, w którym nie było widać śladów działalności człowieka. Wróciłem potem do swojej kwatery na chińską mielonkę z miejscowym chlebem. A następnego dnia udało mi się dotrzeć na wyspę Haano...  Ale o tym już na kolejnej stronie tej relacji...

 

Przejście do trzeciej części relacji z Haapai

Przejście do strony "Kraje i krajobrazy świata"

Powrót do głównego katalogu                                                             Przejście do strony "Moje podróże"