tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos

Część I -  Part one


Kolumbia to dla przeciętnego Polaka aromatyczna kawa i narkotykowe gangi... Kto słyszał o kolumbijskich wyspach na Morzu Karaibskim? A są takie! Małe i piękne. San Andres i Providencia... I przynajmniej jedna z nich (Providencia) nie jest jeszcze rozdeptana przez turystów. Podróżnikowi nie jest łatwo do nich dojechać, bo nie docierają tam jeszcze wielkie wycieczkowe statki krążące bez przerwy po Karaibach.  A samoloty, które tu lądują zawsze zaczynają swój lot w macierzystej Kolumbii. Nie można zatem przylecieć na San Andres prosto z USA czy Meksyku. Droga na te wyspy wiedzie zawsze przez kontynentalną część Kolumbii...

Na mapce pokazującej położenie San Andres widać, że leży on bliżej wybrzeży Nikaragui niż Kolumbii. Leciałem tam z San Jose w Kostaryce, ale przez Bogotę, czego (dla uproszczenia) nie widać na mapce...  :)

Międzynarodowe lotnisko w Bogocie, stolicy Kolumbii ma dwa terminale: T1 - międzynarodowy oraz T2 - nazywany Ponte Aero i wykorzystywany przez linię Avianca dla lotów krajowych. Przylecisz na T1, a chcesz lecieć dalej na San Andres - musisz dostać się na T2!   A nie jest to wcale "walking distance". Czasu na tę przesiadkę miałem niewiele. Czytałem coś wcześniej w sieci o autobusie, który miał czekać na zewnątrz budynku i wieźć pasażerów na T2, ale okazało się, że proces przesiadkowy zorganizowany jest teraz zupełnie inaczej: po odprawie paszportowej i celnej strzałki prowadzą pasażera do ciemnego korytarza, gdzie czekają inni amatorzy przesiadki. Co jakiś czas otwierają się drzwi prowadzące prosto na płytę lotniska i ludzi pakują do autobusu, który po płycie przewozi ich skróconą drogą do T2. Oddycham z ulgą... Już wiem, że lot na San Andres mi nie ucieknie! A lecę na bezpłatnym bilecie za mile wylatane w programie dla często podróżujących "Miles and More", do którego właśnie dołączyła kolumbijska "Avianca".

   

W terminalu T-2 niestety czeka tranzytowych pasażerów niezbyt mila niespodzianka: wszyscy odlatujący na wyspę San Andres muszą wykupić w stanowisku 29 specjalną kartę turystyczną - Tarjeta de Turismo. I nie ma co ko kombinować, bo karta ta będzie potem wielokrotnie sprawdzana na wyspie. Kosztuje ona (2017r) 105000 kolumbijskich pesos (około 36 dolarów). Na szczęście można płacić także kartą kredytową.

Wracam do swojej bramki nr 4, gdzie sprawdzają kartę, a potem prowadzą nas po płycie do czekającego airbusa. Samolot wypełniony jest tylko w 75 procentach. Startujemy ponad morzem niskich budynków stolicy. Lecę odkryć jeszcze jedną nieznaną wyspę...

Po blisko 2 godzinach lotu samolot przebija szare chmury i obniża się nad kolorowym Morzem Karaibskim. Jest moja wyspa!:

 

 

Siadamy na pasie, schodzimy po schodkach na betonową płytę pełną kałuż. Tu niedawno przeszła tropikalna ulewa!. Terminal mają piętrowy, chyba zbyt wielki, jak na taką zagubioną wyspę. Sprawdzają paszporty i Tarjeta de Turismo. Trzeba przy tym zadeklarować datę wyjazdu z wyspy. To przecież nie jest granica państwa, więc dlaczego ten czarny celnik grzebie mi w plecaku?

Z lotniska do mojego pensjonatu nie jest daleko, postanawiam dojść tam pieszo, ale to nie jest łatwe zadanie, bo uliczki San Andres chwilowo zamieniły się w koryta potoków. Woda na jezdniach jest tak głęboka, że motocykle jadą wysokimi chodnikami. Konstatuję, że to nie jest reprezentacyjna dzielnica; domy pod drzewami chlebowymi są niskie i zaniedbane. Chwilowo chodzi mi jednak tylko o to, by przenocować. Bo zdecydowałem od razu - następnego dnia rano popłynąć na sąsiednią wyspę - Isla Providencia. 

kliknijcie tutaj, aby otworzyć większą mapę wyspy

Na Prowidencji, odległej od San Andres tylko o 90 km  jest maleńkie lotnisko przyjmujące kilkumiejscowe samoloty, ale bilety na przelot z San Andres (tylko ten kierunek jest obsługiwany) są dość drogie. Na szczęście od kilku lat z wyspy na wyspę można także popłynąć niewielkim motorowym katamaranem "El Splendor" zabierającym do 71 pasażerów. Popyt na bilety okresowo bywa duży, więc warto zarezerwować je z wyprzedzeniem na stronie internetowej kompanii: www.conocemosnavegando.com  również dlatego, że tym, którzy kupują bilety wcześniej dają zniżkę. Bądźcie przygotowani na to, że nie wszystkie karty płatnicze są przez ten serwis akceptowane. Podróżnik z Europy nie ma lekko!   

Rano okazało się, że katamaran na Prowidencję odpływa nie z portu, ale z jachtowej mariny w centrum miasta. W parku przy marinie pod wiatą z palmowych liści odbywa się rejestracja pasażerów:

   
   

Ta niewielka wiata pod strzechą pełni rolę biura, gdzie Ci, którzy w ostatniej chwili decydują się na podróż płacą za bilet.  Sprawdzają Tarjeta de Turismo. Jednocześnie każdy pasażer dostaje boarding pass, tabletkę na chorobę morską i woreczek wody do picia. Miejsce dla mnie na szczęście jest.

 

Przed wejściem na molo czeka nas jeszcze niezbyt przyjemna kontrola bagażu - dwa prymitywne typy z policji zaglądają do wszystkich kieszeni mojego plecaka.  Potem już można wejść na pokład katamaranu. Nazywa się "El Splendor" ale tej nazwy tu się wcale nie używa. Miejscowi mówią o nim po prostu "catamaran a Providencia".  Przyznacie, że jednostka ma bardzo ładną linię:

 

 
   

W jedynej, klimatyzowanej kabinie ustawione są rzędy lotniczych foteli. Przez duże okna widać cumujące obok jachty i stateczki wycieczkowe. O 8.10 przez San Andres przechodzi ściana tropikalnej ulewy, ale w 20 minut później, gdy wychodzimy z portu mijając turystyczny statek stylizowany na piracki, znów świeci palące słońce. No i zaczyna się... Skaczemy po falach, jednostka zwalnia i przyspiesza. Ludzie łapią za torebki wymiotne - nie wiedzieli, co ich czeka!  Ja na szczęście nie wiem, co to morska choroba, ale morze wali w kadłuby i rzuca tak, że nie mogę pisać... Spacer do toalety jest ryzykowny.

   

Morska podróż trwa nieco ponad dwie godziny. Drzemię w fotelu po kiepsko przespanej ostatniej nocy, a gdy się ocknę, widać z prawej wynurzające się z morza zielone góry. Pierwsze wrażenie - ta wyspa podobna jest do oglądanego z daleka Pitcairnu! Tyle, że tu na niektórych szczytach ustawione są anteny i a na tym najbliższym duży, biały krzyż.

   
   
 

Oglądane z dystansu zielone góry prezentują się bardzo malowniczo. Rozpoznaję wśród nich The Peak (hiszp. El Pico) - najwyższy szczyt wyspy mający 360 m i już teraz myślę o tym, że świetnie by było się tam wdrapać dla wspaniałego - jak przypuszczam - widoku:

   
   

 

Wchodzimy w przesmyk między Prowidencją a sąsiednią, mniejszą wyspą Santa Catalina i dobijamy do betonowej kei.  Tuż obok stoi na nabrzeżu ładny kolonialny budynek, nazywają go Hotel Aury, choć obecnie mieści się tam administracja portu:

   
   

 

Pasażerowie z ulgą wysypują się na krótkie, betonowe molo. Przy portowej bramie - u wyjścia do miasteczka czeka nas jeszcze kontrola paszportów i karty Tarjeta de Turismo. Ustawiamy się w długiej kolejce:

   
   

Na szczęście kontrola idzie szybko, bo i tutaj trafiła już informatyzacja: dwie ładne Kreolki mają do dyspozycji laptop, skaner i czytnik kodu kreskowego. Pytają mnie czy mam rezerwację noclegu (baza hotelowa na wyspie jest na razie skromna). Mam! -Posada Lia to tu - dosłownie naprzeciwko portowej bramy!

 

 

 

 

Rzeczywiście - na starym, kolonialnym domu z podcieniami wisi widoczny z daleka szyld. Na parterze mieści się niewielki "interes" - naprawiają telefony komórkowe i sprzedają artykuły papiernicze. Po zewnętrznych, metalowych schodkach wchodzi się na otoczone tarasem piętro, gdzie urządzono niewielki pensjonat. Znajdziecie w nim pokoje różnych kategorii, łącznie z salą zbiorową, w której są piętrowe lóżka:

   

   

Z tego długiego tarasu na piętrze wchodzi się do pokoików. Joe Hardwood - młody manager paradujący w wypłowiałych bermudach prowadzi mnie do zupełnie przyzwoitego pokoiku z łazienką i klimatyzacją. Tu będę mieszkać podczas pobytu na wyspie, płacąc zupełnie przyzwoitą cenę - 23 dolary za noc. Joe przyjmuje ode mnie dolary, bo na tej wyspie nie ma ich gdzie wymienić na kolumbijskie pesos. W pomieszczeniu obok ciemnoskóra kobieta prowadzi mały bufet, gdzie można sobie zamówić proste dania, zjadane później przy stolikach ustawionych na tarasie. Są oczywiście i napoje...   

   
   

Dobrze mi się tu mieszka. Mam wszakże jeden problem: ponieważ w sieci jest tu tylko 120 V na zagotowanie grzałką 800W kubka herbaty (a wypijam ich przecież dziesiątki) czekam prawie pół godziny! 

Jedyne miasteczko - stolica wyspy nazywa się oficjalnie Santa Isabel, ale rzadko kto używa tej nazwy. Zazwyczaj mówią "center" lub "centro"... Tu zlokalizowano "kilometr zero", od którego oni liczą odległości wzdłuż drogi biegnącej po obwodzie wyspy. Znalazłem dla was mapę drogową, na której zaznaczone są te kilometry. Lotnisko na przykład jest na kilometrze 15...

Europejczycy pojawili się na Prowidencji w 1629 roku. Byli to Angielscy purytanie. Od tego czasu na wyspie funkcjonowała kolonia, która dopiero po uzyskaniu przez Kolumbię niepodległości w 1822 roku znalazła się w strefie hiszpańskiego języka. Do dziś mieszkańcy Prowidencji (a jest ich około 5 tysięcy) mówią po angielsku, używając także na codzień "ingles creole" - karaibskiego dialektu podobnego do tego, jakiego używają mieszkańcy Jamajki. Na kolonialnym domu mieszczącym władze wyspy czyli alcadię wciąż wisi angielski, a nie hiszpański napis:

   
   
 

Jedyny pomnik, który widziałem na wyspie stoi na skwerku przy siedzibie władzy w towarzystwie dwóch armatek. To Francisco Santander - kolumbijski bohater narodowy:

   
   
 

Stolica wyspy jest niewielka - można ją obejść w pół godziny. Miasteczko zachowało kolonialny charakter. Stare drewniane domy z podcieniami mieszczą sklepy, do których przyjeżdża na zakupy ludność zamieszkująca poza "stolicą". Najpopularniejszymi środkami transportu są przy tym motocykl i skuter:  

   
   
 

W Santa Isabel jest jedna piekarnia, gdzie sprzedają chleb po 3500 pesos i kilka konkurujących ze sobą supermarketów. Ceny z oczywistych powodów są tu wyższe niż na kontynencie - wszystko przywozi się małym statkiem z przeładunkiem na San Andres - to dodatkowe koszty. Za 10 jaj trzeba zapłacić aż 5000 pesos.

   
   
 

Jest i mała gastronomia! W podcieniach naprzeciwko mojego pensjonatu starsza kobieta codziennie sprzedaje własnoręcznie upieczone donuty (małe pączki).  

   
   
 

Centrum miasteczka wyznacza wielkie cieniste drzewo rosnące na rogu przy alcadii. Tu na ławeczkach przesiadują całymi dniami najstarsi obywatele. Tu czeka się na męża, który zostawił żonę przy sklepie, a sam pojechał coś załatwić. Tu wreszcie można poplotkować z sąsiadką:

   
   

 

Białych wśród miejscowych praktycznie się nie spotyka. W ciągu wieków napływowa ludność z Europy przemieszała się bardzo ze sprowadzanymi z Afryki Murzynami. Purytańskie zasady zabraniały płacić za niewolników pieniędzmi, więc płacono za nich workami uprawianego na wyspie tytoniu... Niewolnictwo zniesiono na wyspie dopiero w połowie XIX wieku.  W międzyczasie bazowali na tej wyspie (przy cichym przyzwoleniu Anglików) karaibscy piraci ze słynnym kapitanem Henry Morganem na czele.

 

 

 

 

 

 

 

Życie na wyspie płynie niespiesznie. Bo nie ma się do czego spieszyć!

   

   

 

 

Na pierwszą wycieczkę wyruszam wzdłuż zachodniego wybrzeża  - do części wyspy nazywanej Old Town. Już z katamaranu zbliżającego się do przystani widziałem tam dwa spore kościoły. Okazuje się, że oba katolickie. Tyle tylko, że w tym pierwszym, drewnianym urządzono jedyne muzeum na wyspie.

Ten kościół zapewne nie mieścił już na nabożeństwach wszystkich wiernych z tej części wyspy. Zdecydowano więc tuż obok wybudować drugi - w nowej technologii. A ten zamienić na muzeum...

Gdy patrzyłem z daleka na niewielki taras przed kościołem sądziłem przez chwilę, że siedzi tam jakaś urodziwa kreolka w stroju z ubiegłej epoki, osłaniając się przed palącym słońcem parasolką. Okazało się jednak, że to ubrany manekin, który ma przyciągnąć ludzi do muzeum: 

We wnętrzu dawnego kościoła eksponowane są stare fotografie wyspy, stroje i sprzęty domowe. Ale na honorowym miejscu znalazłem portret słynnego pirata - Kapitana Morgana: 

 

Wstęp do muzeum jest bezpłatny, trzeba tylko wpisać się na listę gości. Jego opiekunka mówi po angielsku i chętnie oprowadzi was po niewielkim wnętrzu, opowiadając o historii wyspy. Anglosasi dla odróżnienia od innych miejsc w świecie zwanych Providence (a jest ich sporo) mówią o niej Old Providence. Porównując widoki ze starych fotografii z dzisiejszym wyglądem ulic dochodzi się do wniosku, że niewiele się tu zmieniło.

   
   

 

Po zwiedzeniu muzeum poszedłem oczywiście zobaczyć, jak wygląda nowy kościół: 

   

   
 

Jest znacznie większy od tego historycznego. Czysto tu i schludnie. Ale napisy są już w języku hiszpańskim. Cóż, to terytorium Kolumbii, gdzie hiszpański jest językiem urzędowym. 

   

 

 
 

Obok tego nowego kościoła stoi okazała katolicka szkoła. Gwar dziecięcych głosów słyszałem już z daleka. Pomyślałem sobie: wejdę zobaczyć, jak się uczą tutejsze dzieciaki...

   
   

Na tarasie przed głównym wejściem spotkałem dwójkę woźnych. Byli bardzo sympatyczni. Zapytałem o pozwolenie. -Nie ma problemu!- usłyszałem w odpowiedzi - Zapraszamy!

Nauczyciele byli trochę zaskoczeni moją obecnością, ale dzieciaki chętnie pozowały do zdjęć. Mnie szczególnie podobały się... wzorzyste szkolne fartuszki dziewcząt:

   

 

Pomieszczenia szkoły nie mają klimatyzacji. Okna muszą być otwarte na oścież, aby zapewnić przewiew... Największy gwar panował (jak można było przewidzieć) w klasie pierwszej:

   

   

Podczas przerwy po lekcji informatyki (mają tu kilka stareńkich komputerów) zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie z uczniami i uczennicami najstarszej klasy. Pytali oczywiście skąd jestem i od razu skojarzyli kraj mojego pochodzenia z osobą Jana Pawła II:

   

   

Starsze dziewczęta chcą być piękne i podziwiane... Tylko jak ozdobić te włosy, skoro z natury są krótkie i kędzierzawe?  Popatrzcie na zdjęcie obok... 

Młodsze pięknotki robią sobie dredy:

 

 

Gdy wychodziłem ze szkoły żegnały mnie uśmiechy. Wyglądało na to, że rzadko zaglądają tu cudzoziemcy. Zagraniczni turyści przyjeżdżają na Prowidencję dla plaż, snorkelingu czy divingu...

Przed szkołą, na skraju chodnika funkcjonował stragan ze świeżymi rybami. Dla tubylców ten sprzedawca przy drodze to codzienność. Dla mnie - folklor:

   

 

 

Podążając obwodową szosą dalej na południe dotarłem wkrótce do osady nazywanej Freetown. Tę nazwa przyjęto dla obszaru, gdzie osiedlili się wyzwoleni niewolnicy.  Wielkie zasługi dla likwidacji niewolnictwa na wyspie położył Francuz Luis Aury - przyjaciel Simona Bolivara. Mieszkańcy wyspy pamiętają o nim. Kanał między Prowidencją i Cataliną nazwano jego imieniem. Budynek kolonialnego hotelu na portowym nabrzeżu wciąż nazywa się Hotel Aury. A Freetown - jak widzicie na zdjęciu ma swoje skromne inn - rodzaj hoteliku-gospody:

 

 
   

 

Prowidencja się zmienia, choć powoli. Zdarzają się takie obrazki: Stary, karaibski domek z drewna, kryty blachą w którym nikt nie mieszka. A tuż obok nowa willa z tarasem. Prawdopodobnie oba te obiekty należą do tej samej rodziny. Dziadkowie mieszkali w tym zabytkowym. Wnuki żyją w znacznie lepszych warunkach:

   
   
 

Na brzegu zatoki, na zupełnym odludziu znalazłem taką sporą halę, wykorzystywaną dla zabaw i zajęć sportowych. Było tu zupełnie pusto: 

   
   

Pusto i cicho do tego stopnia, że spory czerwony krab odważył się wybrać na spacer po dużym placu, na którym, gdy jest tu impreza parkują setki skuterów i motocykli. Prowidencja słynie nie z czerwonych, ale z czarnych krabów - cangrejo negro, które od kwietnia do lipca wędrują ze wzgórz nad morze na swoje gody, utrudniając ruch na drogach. 

   
   

Kochajmy się! - takie może być wolne tłumaczenie tego, co zobaczyłem na tej tabliczce, przybitej do pnia palmy. Na tej niewielkiej wyspie działa kilka różnych kościołów, a podobne, rozwieszane w różnych miejscach apele są dość popularne...

 

W cztery osoby na jednym motocyklu?  I do tego prowadzić ten motocykl jedną ręką? To możliwe!  Tutaj takie obrazki są na porządku dziennym. Popatrzcie:

   

   
 

Publiczny transport na wyspie sprowadza się do 1 (jednego) mikrobusu, który kursuje według widzimisię kierowcy. W osadach rozrzuconych wzdłuż obwodowej drogi osadach wybudowano ciekawe przystanki autobusowe. Każdy jest inny. Ten na przykład ma kształt stylizowanej muszli:

   

   

Z czym kojarzą się wam kolory tych paciorków? Nie, to nie flaga Kolumbii!  We fladze Kolumbii nie ma zielonego, a jest niebieski. Dziewczynka ma na włosach kolory flagi Etiopii, przyjęte przez ruch Rastafarian. Ma on swoich zwolenników także i na tej wyspie...

 

 

 

 

 

Niewiele pozostało na Karaibach wysp, na których można sfotografować taki tradycyjny i do tego samotny dom nad wodą. Jest na głucho zamknięty, bo właściciele wychodząc do pracy wszystko zamykają... Obrazek jak ze starej akwareli:

   

   
 

Maszerując dalej na południe osiągnąłem wkrótce niewielką przełęcz, a na niej - bramę do posiadłości Kings' Camp. Na bramie wisiał napis "Na sprzedaż". Amatorów na zakup widać póki co nie ma, bo gdy doszedłem do kilku opuszczonych budynków nie zastałem przy nich żadnego żywego ducha oprócz pasącego się konia. A zwabił mnie ten biały krzyż, stojący na kulminacji. Widziałem go już z morza:

   

   

Od zabudowań do podnóża wzniesiona wiedzie zarośnięta ścieżka, wycięta w zaroślach. Potem zaczyna się strome podejście. Najpierw po żwirze, a w końcowym fragmencie - po poczerniałych od wilgoci betonowych stopniach (zdjęcie obok). Przyznaję, że trochę się zasapałem na tym podejściu  :)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Na cokole krzyża są wyryte napisy upamiętniające fundatorów. Otwiera się stamtąd widok na zabudowania King's Camp, an góry na południu wyspy i na Morze Karaibskie, zmieniające kolory na płyciznach:

   
   
 

Sam krzyż mimo że nieco zapomniany, jest jednym z ciekawszych akcentów krajobrazu wyspy - na Prowidencji nie ma bowiem innych, podobnych monumentów:

   

 

   

Kilka kilometrów dalej przy przystanku autobusowym w kształcie ośmiornicy zaczyna się dobrze utrzymana ścieżka w dół, na wybrzeże.

Strzałka oznajmia, że to zejście do Almond Bay - Migdałowej Zatoki (spotkałem także nazwę Allan Bay). To niewielka i wąska plaża - ma nie więcej niz. 80 metrów piasku i widok na Catalina Island (zdjęcie poniżej). Miejscowi prowadza tu niewielki bufet pod namiotem gdzie można kupić napoje i zapiekanki.

   
   

 

Następną osadą przy obwodowej drodze jest Salt Creek, gdzie znajdziecie niewielki katolicki kościółek N.S. Carmel. A na jednym z domów - trochę już wypłowiały mural przedstawiający życie w tej osadzie w połowie XX wieku.  Szczerze mówiąc i dziś jeszcze można na Prowidencji znaleźć podobne krajobrazy. Tylko nie są one tak wyeksponowane: 

   
   
 

Jedyne okazy dzikiej fauny, które tutaj widziałem to były jaszczurki różnej wielkości i koloru. Niestety w trawie, dzięki ochronnym barwom trudno je zobaczyć. Ale czase wychodzą na drogę. I wtedy:

   

   

 

Pierwszą większą plażę na zachodnim wybrzeżu znajdziecie dopiero w Freshwater Bay (hiszp. Aqua Dulce). Brakowało słońca, gdy tam dotarłem i może dlatego ten piasek na zdjęciu poniżej jest taki szary. Jest tutaj hotelik i zupełnie przyzwoita restauracja z tarasem otwartym ku morzu: 

   

 

 

Przy drodze na wysokości tej plaży stoi schludny pensjonat "Dekameron" z górami w tle. Tę wyspę reklamują hiszpańskim hasłem "Divina Providencia" Divina czyli boska... Jest w tym trochę marketingowej przesady. Ale popatrzcie, jak wygląda plaża Aqua Dulce oglądana z obwodowej drogi. Tropikalny raj:

   

   

Dalej przyszło mi wspinać się trochę na skaliste urwisko nad morzem, gdzie na cyplu, gdzie podobno stała latarnia morska dziś działa mała kawiarnia. Zaraz za nią tablica oznajmia, że tu zaczyna się Southwest Bay - największe i najbardziej popularne kąpielisko na Prowidencji. Ale zanim zejdę w dół mogę nacieszyć oczy widokiem, który otwiera się z ładnego tarasu widokowego zbudowanego na urwisku - to właśnie Southwest Bay: 

   
   

Jak widzicie na zbliżeniu tłoku na plaży nie ma. Jej szerokość zmienia się. Najbardziej zawęża się w czasie przypływu.

 

Zszedłem z tarasu widokowego droga na dół, by dalej ruszyć już po piasku. I nareszcie zobaczyłem pierwszych plażowiczów. To dopiero jest komfort - kilkaset metrów morza i piasku obramowanego palmami mają tylko dla siebie:

   
   

 

Przy plaży jest kilka restauracji i hotelików. Turyści (o tej porze roku nieliczni) mieszkający w kilku hotelikach mogą wypożyczyć łódź z przewoźnikiem i popłynąć na wycieczkę - nawet dookoła wyspy...

Na odległym krańcu plaży jest niewielki parking, do którego dociera odgałęzienie obwodowej drogi. Trwał przypływ - plaża miała tu szerokość tylko jednego metra:

   

   

Niezbyt dobrze to widać, ale pod tymi palmami ustawione są restauracyjne stoliki i siedzi przy nich przy zimnym piwie garstka gości. Nie ma chętnych do siedzenia na wystawionych na plażę fotelikach - czy sezon się jeszcze nie zaczął? Za obiadowe danie w restauracji trzeba zapłacić od 30000 pesos.

Było późne popołudnie i trzeba było wracać. Wróciłem na obwodową drogę. Miejscowi powiedzieli mi, że na "publiczny" mikrobus nie ma co czekać, bo o tej porze pokazuje się rzadko. Pomaszerowałem więc drogą na z powrotem północ mijając domy krajowców - niektóre bardzo pięknie ozdobione. Sam bym chciał zamieszkać pod taką syreną: 

   
   

 

Na szczęście nadarzyła mi się motocyklowa taksówka czyli moto-taxi. Nawiasem mówiąc nie trzeba tu mieć koszulki z takim napisem, by wozić turystów i pobratymców. Robią to wszyscy właściciele skuterów i motocykli.  Dogadaliśmy się szybko - za 4000 pesos (za dolara płacili w banku 2800 pesos) zawiezie mnie z "kilometro 6" na "kilometro zero". I zawiózł!

Marzyłem o prysznicu i solidnym posiłku...

Następnego dnia zamierzałem wspiąć się na najwyższy szczyt wyspy.

Ale o tym już w kolejnej części mojej relacji...

   
 

 

 

Powrót do głównej strony o wyspach świata

Przejście do drugiej części relacji z Prowidencji

 

 

Przejście do strony "Kraje i krajobrazy świata"

Powrót do głównego katalogu                                                             Przejście do strony "Moje podróże"