tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos

Część II -  Part two


Kolumbia to dla przeciętnego Polaka aromatyczna kawa i narkotykowe gangi... Kto słyszał o kolumbijskich wyspach na Morzu Karaibskim? A są takie! Małe i piękne. San Andres i Providencia... I przynajmniej jedna z nich (Providencia) nie jest jeszcze rozdeptana przez turystów. Podróżnikowi nie jest łatwo do nich dojechać, bo nie docierają tam jeszcze wielkie wycieczkowe statki krążące bez przerwy po Karaibach. 

W pierwszej części mojej relacji opisałem jak dostałem się na San Andres, a następnie na Prowidencję. Pokazałem też stolicę wyspy i swoją pieszą wycieczkę wzdłuż zachodniego wybrzeża wyspy, gdzie zlokalizowane są najładniejsze plaże. 

Kolejnego dnia postanowiłem wejść na najwyższy szczyt wyspy nazywany po prostu El Pico, albo po angielsku The Peak. Ma 360 metrów. To niby nie dużo, ale trzeba pamiętać, że wychodzi się na szlak z poziomu morza.

Ale najpierw trzeba dotrzeć drogą biegnącą po obwodzie wyspy do osady Bottom House, gdzie zaczyna się jedyny szlak prowadzący na wierzchołek. Szlaki piesze zaznaczone są na mapie wyspy zieloną linią. Obok macie wycinek tej mapy.

Wyniosły i ostry The Peak widoczny jest z wielu miejsc na wyspie. Z każdej strony wygląda trochę inaczej. I tak naprawdę wyruszając na szlak nie wiesz, czy to ten przed tobą. Na zdjęciu poniżej widzicie go w centrum kadru. Na szczyt wchodzi się granią z prawej strony:

   

Tego ranka miałem szczęście. Po wyjściu na szosę zauważyłem kobietę czekającą na pustym zazwyczaj autobusowym przystanku. -Powinien za chwilę jechać!- uśmiechnęła się w odpowiedzi na moje pytanie. I rzeczywiście - nadjechał ten jedyny publiczny mikrobus. Dowiózł nas tam, gdzie przy szosie stał taki oto znak. Później przekonałem się, że ta siódemka to fałszywa informacja - stąd na szczyt jest nie więcej niż 3 km. Bóg jedyny wie, dlaczego miejscowa organizacja turystyczna jeszcze tego nie skorygowała.   A odległości w górach powinny być określone raczej w godzinach marszu niż w kilometrach.

Pierwszy odcinek trasy prowadzi przez wioskę - aż do kamiennego tarasu przy ostatnich zabudowaniach. Tu - na początku leśnej ścieżki stoi kolejny drogowskaz, twierdzący, że do szczytu jest już tylko 2,5 km... Potem przekraczam solidny most na rzeczce:

   

   

Na pierwszym, niezbyt stromym odcinku trasy miejscowe władze zbudowały małe schrony, w których można się schować w przypadku niespodziewanej ulewy:

Przechodzę obok okazałych tropikalnych drzew, takich jak na zdjęciu po lewej. 

Ścieżka jest coraz gorsza, czasem gliniasta, czasem kamienista. Nie trudno się domyślić, ze podczas ulewy zamienia się w koryto rwącego potoku. Jeszcze nie wiem, że doświadczę tego na własnej skórze wracając ze szczytu  :)

 

 

   

Towarzyszy mi głośne kumkanie całego pułku żab... Nie widzę ich, ale słychać je aż nadto wyraźnie ze wszystkich stron!  Zaczyna się wędrówka przez wysoki, dziewiczy las, gdzie często drogę zagradzają powalone drzewa. To zapowiedź dodatkowej gimnastyki, bo przecież jakoś pod nimi trzeba się przecisnąć:

   
   

 

Ścieżka podąża w góry niewielkiej rzeczki, która miejscami tworzy małe kaskady. Warto wykorzystać te miejsca nie tylko na wypoczynek, ale także, by umyć się i spłukać sól z czoła - wyżej już tej wody nie będzie!

   
   
 

Dochodzę do kolejnego solidnego, drewnianego mostu. Po jego drugiej stronie jest ostatni na trasie schron. Spotykam grupkę kolumbijskiej młodzieży - niektórzy wyruszyli na szlak w klapkach i teraz cierpią, bo lepiej już iść boso...

   
   

 

Zaraz potem zaczyna się bardzo strome podejście. Na szczęście  wzdłuż ścieżki z jednej strony poprowadzono solidną drewnianą balustradę: 

   
   
 

Po kwadransie kończy się to strome podejście i kończy się wysoki las. Wychodzę z niego na zbocze porośnięte gęstymi krzewami. W perspektywie ścieżki nareszcie widzę szczyt i wydaje mi się, że to miejsce jest najbardziej malowniczym fragmentem szlaku:

   

   
 

A potem... Ścieżka przede mną zamienia się miejscami w bajora, które nie sposób ominąć, bo nie da się przebić otaczającego je gąszczu. Gdzie indziej trzeba pokonywać strome, gliniaste uskoki - tu już nikt nie pomyślał choćby o stopniach z okrąglaków:

 

 

 

Wreszcie wychodzę na grzbiet prowadzący ku szczytowi. Z tej strony kulminacja prezentuje się niezbyt okazale. Na szczycie wyznaczonym samotnym słupkiem stoi kilku Kolumbijczyków. A pod szczytem niewielka altanka z ławkami dla strudzonych turystów. Szkoda tylko, że akurat teraz słońce gdzieś się schowało. Koszula mokra od potu... Wchodzę na szczyt i rozkładam ją na kamieniu aby przeschła...

   

   

 

Siedząc na kamieniu zjadam mój skromny lunch podziwiając nieco zamgloną panoramę. Od początku wędrówki w osadzie Bottom House upłynęły równo dwie godziny...   To widok z The Peak na płn-zachód:

   
   

Stoję 360 metrów powyżej poziomu otaczającego nas Morza Karaibskiego... Po stronie zachodniej widać w dali wysepkę Catalina. Niestety pierwszy plan zdjęcia pozostaje w cieniu chmury. Teleobiektyw mojej kamery video pozwala wykonać zbliżenie. Pokazuję je na zdjęciu poniżej. Stolica wyspy - Santa Isabel pozostaje ukryta za górą, ale widać porcik i most dla pieszych łączący Prowidencję z Cataliną: 

   
   

 

W kierunku wschodnim widać srebrną nitkę rafy koralowej otaczającej wyspę, a z prawej - zabudowania Bottom House, skąd wyruszyłem na szlak: 

   

   

A potem... potem zacząłem schodzić ze szczytu. I już po pierwszych 50 metrach złapał mnie ulewny deszcz. Możecie sobie wyobrazić, jak wyglądało to zejście na otwartej przestrzeni, na gliniastym stoku :) potem był wprawdzie las osłaniający nieco przed deszczem, ale ścieżka, którą schodziłem zamieniła się w potok. Jak na ironię, gdy w mokrej koszuli dotarłem w końcu do Bottom House padać przestało. Nareszcie mogłem wyciągnąć kamerę bez obawy zalania jej wodą. Popatrzyłem ponad dachy biednych domów na zaostrzony szczyt (zdjęcie obok). To ja byłem tam, na tym szpikulcu?    :)     Moto-taxi za 4000 pesos powiozło mnie do hoteliku, gdzie musiałem urządzić generalne pranie...

 

 

Kolejnego poranka postanowiłem wyruszyć pieszo wzdłuż wschodniego wybrzeża wyspy. Pierwszym obiektem godnym uwagi był terminal maleńkiego lotniska. Przez większą część dnia jest tu zupełnie pusto:

   

 

 

 

Wzdłuż obwodowej szosy rozrzucone są pojedyncze domostwa - najczęściej drewniane, z podcieniami i galeriami - w typowym karaibskim stylu. I choć ich standard jest raczej skromny, to mają przecież piękną oprawę z tych wysokich, zielonych gór. A przed domami  - jak tutaj - rosną papaje:

   

   
 

Na kilometrze 13 stoją obok siebie dwa kościoły: stary, drewniany, który mógł pomieścić zaledwie kilka rodzin już teraz ma rangę zabytku. A obok nowy - już znacznie większy, który go zastąpił. Jak widać krzyż na tym starszym trzyma się solidnie, za to na nowym... ktoś chyba odwalił robotę byle jak...

   
   

 

Mała miss z Rocky Point - tak nazywa się osada, gdzie stoją obok siebie te kościółki - czekała na school bus, który miał ją zabrać do szkoły. Bardzo lubię fotografować dzieci. Są takie naturalne, a często także zabawne!

 

 

 

 

 

 

Na długich odcinkach wybrzeże porośnięte jest tu mangrowcami. Rafa koralowa dobrze osłania brzeg, zapobiegając wysokiej fali. Wielu miejscowych dysponuje łódkami, niezbędnymi dla połowy ryb i krabów. Wysepka, którą widać w oddali na zdjęciu poniżej to właściwie trzy skaliste wyspy leżące blisko siebie - Trzej Bracia:

   

   

Dosyć szczególny sposób wyrażania radości... 

 

 

 

 

 

Ta góra na zdjęciu poniżej to Ironwood Hill. Wznosi się ona na stałym lądzie i oddziela to małe lotnisko od morza.

   

   
 

Gdy zmienił się nieco kąt oglądania wybrzeża teleobiektyw pozwolił przybliżyć te trzy skaliste wysepki - Three Brothers lub po hiszp. Tres Hermanos. Podobno gniazdują na nich fregaty:

   
   

Samca fregaty można zobaczyć nieopodal :) A właściwie - przystanek autobusowy osłonięty z góry wizerunkiem takiego osobnika (zdjęcie obok) Te przystanki - w kształcie muszli, krabów, żółwi to coś niepowtarzalnego - nigdzie w świecie nie widziałem czegoś podobnego. A fregaty - owszem!  Pierwszy raz na Galapagos, a potem jeszcze na wyspie Barbuda...

Na "kilometro 12" prowadzili roboty drogowe - skorzystałem z okazji, by pogadać, a potem sfotografować sympatyczną "czekoladkę", która zatrzymywała i przepuszczała rzadko pojawiające się pojazdy "siga" znaczy "jedź!"....   

   
   
 

Gdzieś na kilometrze 12,5 (tu mapka tego kilometrażu) znalazłem  New Jerusalem Baptist Church - na pewno jeden z najładniejszych kościołów na Prowidencji jeśli chodzi o architekturę:

   
   

 

Nieco dalej na południe tuż przy szosie stoi ruina najstarszego kościoła baptystów na Prowidencji (zdjęcie poniżej). Aż żal patrzeć na ten zaniedbany zabytek z którego fasady odpadają deski. Ale słyszałem, że mają zamiar go wyremontować. Na razie na dobry początek wycięli wszystkie krzaki dookoła. Dobre i to:

   
   
   

Ludzie są tu bardzo mili. Moje pytanie, czy mogę zrobić zdjęcie wywoływał zazwyczaj pewne zakłopotanie, ale nigdy nie spotkało się z odmową. I tak powstało kilka zupełnie niezłych portretów:

   
 

Sklepy z odzieżą mieszczą się tu nie w galeriach handlowych (bo takich tutaj nie ma), ale w plenerze - gdzieś przy drodze. Oto taki mały, przytulny butik, oferujący kreacje przede wszystkim turystom turystów:

   

   

Przy wielu domach rosną tu krzaki hibiskusów. Najbardziej popularne (jak na zdjęciu powyżej) mają kwiaty czerwone. Ale tego dnia spotkałem także żółte i białe - jak na zdjęciu obok.

 

 

Spotyka się także całe drzewa obsypane kwieciem. U nas takie widoki można podziwiać tylko w okresie kwitnienia wiśni, czereśni i jabłoni (między innymi w mojej Wojtkówce). Tu - w strefie tropikalnej drzewa kwitną przez okrągły rok:

 

 

 

 

Dotarłem w końcu do miejsca nazywanego Smoothwater Bay. Tu funkcjonuje jeden z ładniejszych hoteli na Prowidencji: Hotel Posada Enilda (zdjęcie poniżej). Wprawdzie w wielkim świecie obiekty tej wielkości kwalifikuje się raczej jako "większy pensjonat", ale tu, na maleńkiej Prowidencji wszystko ma inny wymiar. Pokoje można rezerwować na ich stronach internetowych: www.hotelposadaenilda.com

A na zdjęciu przed "posadą" stoi odkryty kawasaki - takie pojazdy wypożyczają tu jednodniowi turyści, aby objechać wyspę wokół. Jazda, jak się domyślacie jest bardzo przewiewna. Wypożyczenie takiego wehikułu na 24 godziny kosztuje 150000 pesos. Wypożyczenie skutera jest o połowę tańsze, a za rower płaci się 30 tysięcy/dzień - i nie trzeba dolewać paliwa!  :)

   
   

 Kiosk z lodami, coś takiego! To chyba jedyna taka firma poza stolicą wyspy... Kiedy zajrzałem do zagraconego wnętrza okazało się, że chwilowo oferuje się tutaj tylko lody produkowane fabrycznie - przywiezione z "wielkiego świata".

   

   

Minąłem Bottom House. Kilometr dalej obwodowa droga osiąga małą przełęcz na której są koszary piechoty morskiej i schodzi do Southwest Bay, gdzie dotarłem dwa dni wcześniej wędrując zachodnią stroną wyspy. Ale przed zamknięciem pętli wokół wyspy chciałem jeszcze zobaczyć Menchineel Bay, gdzie - jak powiadają miejscowi - jest najpiękniejsza plaża wschodniego wybrzeża. Gdzieś na kilometrze 9.5 trzeba było skręcić w lewo. Zapytałem tych dwóch chłopców - okazało się, że to właśnie ta betonowa droga prowadzi do plaży. A przy okazji zrobiliśmy fotkę - zwróćcie uwagę na ich bose stopy:

   
   
 

To od głównej szosy jakieś 20 minut marszu. Ale po drodze "betonówka" wspina się na sporą górkę - forsując ten odcinek w upale można się naprawdę zasapać! Po zejściu na dół i przejściu przez mostek otwiera się widok na morze w oprawie palm, pod którymi przycupnęły tylko dwa odkryte samochody:   

   
   

 W chwilę potem jestem już na plaży i otwiera się przede mną widok na Menchineel Bay. W porze przypływu ta plaża (nazywana także czasem Manzanillo Beach) jest wąska, ale czysta i kusząca białym piaskiem. Zdjęcie obok pokazuje widok w kierunku północnym - stamtąd przyszedłem.

 

 

 

 

 

 

 

 

Plaża jest niewielka, ale ma swój nastrój - również dzięki palmom, które w wielu miejscach pochylają się nad wodą. Na tej pięknej plaży zastałem 4 turystów.  Jest to więc, szczególnie poza sezonem prawdziwie rajskie miejsce, które może się przyśnić. Tak wygląda część tej plaży w kierunku południowego przylądka wyspy (który jest skalisty i niedostępny):

   
   
 

Jedyną instytucją funkcjonującą na Manchineel Beach jest prymitywna, ale barwna restauracja niejakiego Rolanda, schowana w gęstwinie nadbrzeżnych palm:

   
   

 

Gdy tam doszedłem z knajpy Rolanda dobiegała karaibska muzyka, ale jedynym gościem oprócz mnie był pies... Nikt nie protestował, że zajmuję miejsce przy stoliku niczego nie zamawiając. Wyciągnąłem więc swoje kanapki i zafundowałem sobie lunch w naprawdę niezwykłej oprawie...

   
 

Wśród rozwieszonych przez czarnoskórego Rolanda rybackich sieci, kolorowych pływaków i wyrzuconych przez morze kawałków "drift wood" (dryfującego drewna) nie braknie także pirackiej flagi... Była więc okazja, aby po lunchu zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Potem wróciłem na obwodową szosę.  Pozdrawiałem mijanych ludzi. O dziwo niektóry mnie już rozpoznają: -Widziałem cię jak maszerowałeś szosą! - To ty wczoraj robiłeś zdjęcia tam na skałach!  To jest na pewno miłe...

Kierowca moto-taxi daje mi zniżkę na powrotną podróż do "centro".

 

  Jeszcze tego samego dnia po południu wybrałem się na wysepkę Stanta Catalina - ale o tym już w następnej części mojej relacji...

 

To the third part of the report

 

 

Powrót do głównej strony o wyspach świata

Przejście do trzeciej części relacji 

 

Przejście do strony "Kraje i krajobrazy świata"

Powrót do głównego katalogu                                                             Przejście do strony "Moje podróże"