Afr2000tyt_pl.jpg (26963 bytes)

Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część VII -    Gwinea   -    Part seven 

Najbliższa Polski ambasada Gwinei znajduje się w Bonn. Tak się jednak złożyło, że nie starczyło mi czasu aby wysłać paszport do Niemiec. Wyjeżdżałem z Polski z zamiarem uzyskania gwinejskiej wizy w sąsiednim kraju - w Mali. Nie wiedziałem, jak długo potrwają formalności. Jedno udało mi się ustalić: w Bamako na pewno jest gwinejska ambasada. Nie było wcale łatwo ją odnaleźć, bo właśnie się przeniosła. Był wciąż ranek gdy w końcu dotarłem do niewielkiego domu na Boulevard du Peuple - całkiem niedaleko muzeum. Gruba czarna sekretarka kazała mi wypełnić formularz, dołączyć 2 zdjęcia i aż 20 000 CFA. Pan przyjdzie o 15.00! O 15.00 nie było pana konsula, aby złożyć Bardzo Ważny Podpis pod wizą. Przyjechał o 16.00. Złożył. Dostałem paszport. Kolejny afrykański kraj stał przede mną otworem... 

Przejście graniczne w Kouremale odległe jest od Bamako tylko o 127 km. Ale podróż na skrzyni furgonetki zabiera aż 5 godzin. Niespieszne formalności.  Wymuszona 1000-frankowa "opłata" graniczna.   Dwa szlabany na szutrowej drodze, których nikt nie pilnuje. Gwinea. Okrągłe chaty kryte strzechą. Rząd biednych straganów. Cinkciarz, który wymienia mi franki francuskie na gwinejskie. Dostaję ich całą "cegłę", obwiniętą gumkami. Wygląda na to, że nie ma tu większych nominałów niż 1000 franków gwinejskich. 1 dolar USA wart jest 1700 GNF.

Gwinea jest jednym z tych frankofońskich krajów Afryki, które nie należą do strefy afrykańskiego franka. To następstwo bardzo radykalnego stanowiska słynnego przywódcy tego kraju Sekou Toure skierowanego przeciwko dawnym francuskim kolonizatorom. Było to po uzyskaniu przez kraj niepodległości w 1958 roku... Francja w odpowiedzi wycofała swój kapitał i pomoc finansową. Chaty wznoszono dalej z suszonej na słońcu cegły...

Przed wyjazdem z Polski nie mogłem znaleźć nikogo, kto wjechał z Mali do Gwinei i przebił się dalej do Gwinei Bissau... Wyglądało na to, że przecierałem szlak... Najbliższe miasteczko - Siguiri było w odległości 88 kilometrów. Sędziwy Peugeot ledwo zipał na wyboistej drodze. Obok kierowcy wtłoczono nas troje. Za nami w dwóch rzędach siedziało po pięcioro, a trzech kolejnych Murzynów - na dachu razem z bagażami. To był rekord tej podróży!   Zapłaciłem za ten komfort  6000 GNF + 1500 za plecak. Stawaliśmy, dolewaliśmy wody do chłodnicy, dokręcaliśmy śruby w podwoziu. 
Wokół było już bardziej zielono niż w Mali i coraz więcej takich malowniczych chat...  Pogoda dopisywała aż za bardzo...  Aha! Przewodniki piszą, że najlepszy czas na przyjazd do Gwinei to okres od listopada do maja. W pozostałych miesiącach solidnie pada - najwięcej na wybrzeżu...

WD

Do Siguiri - niewielkiego miasteczka spowitego w tumanach czerwonego pyłu dotarliśmy tuż przed zmrokiem. Kierowca wyrzucił nas na czworokątnym rynku, gdzie czekali już czarni chłopcy z wózkami zarabiający na wożeniu bagażu. Trzeba było na gwałt szukać noclegu. Przeszedłem obok małego pofrancuskiego kościółka. Znalazłem bar, przy którym były jakieś pokoje noclegowe... Barman właśnie zapalał naftowe lampy: prądu nie będzie!   A ja potrzebowałem go na gwałt aby naładować baterie kamery... Czarny chłopak zaprowadził mnie do campamentu na peryferiach. Tu było drogo: 22000 za pokój z prysznicem i wiatrakiem, ale słychać było pracujący agregat...

W campamencie nocowały także dwie sympatyczne Francuzki wizytujące prowincję w ramach programu pomocowego. Miały terenowy samochód... Następnego dnia rankiem ruszyliśmy razem do Conakry. To była niezwykła i jedyna w tej podróży autostopowa okazja. W ciągu jednego dnia dotarłem do stolicy Gwinei, co według planu miało pochłonąć dwa dni. Po drodze regenerowaliśmy siły w takich sklepikach pod strzechą. Cztery obrane pomarańcze kosztują 100 GNF, woreczek wody do picia (dla mnie -do mycia) 50 GNF.

Już na początku trasy czekamy dość długo na przeprawę na brzegu jednego z dopływów Nigru. Mosty na rzekach są tu rzadkością. Widziałem jeden - zbudowany z francuską pomocą naprzeciw miasta Kankan - miał być otwarty za kilka tygodni...  W Gwinei rządzą marksiści... Czują się chyba niezbyt pewnie, bo częste są drogowe kontrole. Francuzki twierdzą, że fotografowanie na ulicach w stolicy jest ryzykowne.   Władza często legitymuje białych i pod byle pretekstem żąda łapówek...

Most na Nigrze koło Kankan jest początkiem nowej, budowanej właśnie szosy prowadącej przez Dabolę do Mamou. Tędy właśnie pojechaliśmy, wjeżdżając w Daboli na asfaltową szosę prowadzącą do stolicy. Mijaliśmy przeładowane samochody: tu jeździ się nie tylko wisząc na zderzaku, ale także siedząc na dachu osobowego samochodu.

Przejście do mapki

Gwinea ma prawie 7 milionów obywateli zamieszkujących obszar nieco mniejszy od Polski. W czasach Sekou Toure ten przywódca próbował wprowadzić chiński model społeczeństwa, zaczynając od kolektywizacji rolnictwa. Specjaliści z Pekinu byli mile widziani w Conakry. Z tamtych czasów pozostał w stolicy zbudowany z pomocą Chińczyków okazały pałac ludowy "Palais du Peuple". Gwinea niechętnie wpuszczała obcych. Państwo było izolowane... Terez Gwinea otworzyła się bardziej na świat.  Ale sytuacja daleka jest chyba od stabilnej bo obecny prezydent mieszka za murami wojskowego campu.

Do stolicy wjeżdżaliśmy już po ciemku. Odnotowałem tłok na ulicach i tysiące kaganków palących się w mniejszych i większych straganach - wyglądało to żałośnie i jednocześnie malowniczo. Beatrice i Jocelyne pozwoliły mi się domyć i doprać (dziękuję Wam dziewczyny za serce!) i następnego dnia z nowymi siłami mogłem wyruszyć na zwiedzanie stolicy Gwinei...

Pomny przestróg w Conakry zrobiłem niewiele zdjęć. Względnie bezpiecznym miejscem dla fotografa jest dziedziniec muzeum narodowego na którym zgromadzono dawne francuskie pomniki i popiersie Sekou Toure, który widać przestał być już postrzegany jako ojciec narodu. Tamże pod wielkim drzewem stoi niewielka kopulasta budowla w której podobno zamieszkiwał pierwszy   gubernator francuskiej kolonii - zanim wzniesiono mu stosowny pałac... Poza tym w muzeum (wstęp za napiwek 1000 GNF - oficjalnie bezpłatny) jest dział etnograficzny i sklepiki z pamiątkami.

Miasto ulokowało się na wydłużonym półwyspie. Najciekawsza i najstarsza część leży na samym jego krańcu... Wjeżdżając do centrum mija się uniwersytet i Wielki Meczet z czterema ostrymi iglicami minaretów. Dalej jest elegancki "Novotel" i pałac prezydencki Sekutureja. Wszędzie pełno policjantów w niebieskich koszulach. Na styku reprezentacyjnych ulic Commerce i Republique stoi ładna katedra. Postrzelany podczas zamieszek pałac Organizacji Jedności Afrykańskiej niszczeje...

Brakującą wizę Gwinei Bissau dostałem na poczekaniu. Potem trzeba było odszukać miejsce, skąd odjeżdżają środki publicznego transportu do Dalaby - to niewielki terminal obok hali targowej Marche Madina.  Na skompletowanie pasażerów do takiej zbiorowej taksówki czekałem trzy godziny. Gdy w końcu ruszyliśmy w trasę na każdym posterunku kontrolnym (a było ich wiele) kierowca musiał się okupić 1000-frankowym banknotem.   Afryka...

Do Dalaby dotarłem w środku nocy. Przejazd kosztował 11000 GNF + 1000 za bagaż. Polecany, prowadzony przez Francuza Hotel Tangama leży na peryferiach miasteczka - przy stacji Shella trzeba skręcić na boczną drogę.  Za pokój z ciepłym prysznicem zapłacę 15 tysięcy.   Wiatrak nie jest tym razem potrzebny - jesteśmy na wysokości 1200 metrów nad poziomem morza i panuje tu - przynajmniej nocą - przyjemny chłodek...

Rano maszeruję czerwonymi, szutrowymi uliczkami przez miasto. Ozdobą Dalaby jest współcześnie wzniesiony meczet z czterema wysokimi, ażurowymi minaretami, które po zmroku są pięknie iluminowane. Ponoć ponad 80% ludności Gwinei wyznaje islam... Jeśli dodać do tego 15% wyznawców animizmu to można dojść do wniosku, że w czasach kolonialnych chrześcijańscy misjonarze zdziałali tu raczej niewiele...

Nieco poniżej meczetu rozłożył się niewielki bazar, na który od rana dowożą taczkami bagietki (po 200). Pozostały tu po Francuzach, ale jakością bardzo odbiegają od paryskich.  W kociołkach na dymiących paleniskach  skwierczą jakieś dania fast-food.  Za coca-colę płacę 400 GNF, za dwa gotowane jajka - 200. Tanio...

Ludzie są tu sympatyczni, nikt nie zaczepia, nie narzuca się, nie protestuje z wrzaskiem przeciwko dyskretnie robionym zdjęciom. Tu jest bezpiecznie, tylko stolica kraju cieszy się pod tym względem niezbyt dobrą opinią...

 

Jakieś 1,5 kilometra od hoteliku stoi opuszczona i zaniedbana dawna rezydencja francuskiego gubernatora. Przez przeszklone drzwi można zobaczyć resztki  kandelabrów, płaty farby odpadające ze ścian i zakurzone kanapy. Przed wejściem przetrwał  posąg przedstawiający galopującego rumaka. Cisza, pustka, tylko cykady dzwonią dokoła...

Po oglądanych wcześniej, płaskich krajach Sahelu Gwinea przyjemnie zaskoczyła mnie urozmaiconym krajobrazem. Im dalej na zachód, tym więcej w nim łagodnych, falujących wzgórz. Najbardziej efektownie prezentują się w regionie nazywanym Fouta Djalon. Przewodniki twierdzą, że tereny te doskonale nadają się do wycieczek na górskich rowerach. Zapewne tak - jeśli tylko cykliści będą w stanie wytrzymać gorące słońce tutejszego dnia...

        

Są w tym krajobrazie górskie potoki szemrzące wśród głazów, niewielkie jeziorka, a nawet głębokie kaniony wyrzeźbione w ciągu setek lat przez wodę. Region jest dla białych dyplomatów i specjalistów zatrudnionych w Gwinei miejscem do którego ucieka się od wściekłego upału afrykańskich nizin. Z tego względu w Dalabie znaleźć można hoteliki o standardzie trochę lepszym od przeciętnego. Jednak w czasie weekendów może być w nich trudno o wolne pokoje...

Z Dalaby za jedne 2500 gwinejskich franków dojechałem do Pity, prosząc, aby kierowca wysadził mnie przy komisariacie policji. Po co? Otóż w sąsiedztwie tego miasteczka jest najbardziej znany i stosunkowo łatwo dostępny wodospad Fouty Djalon. Ale aby go zobaczyć trzeba uzyskać zezwolenie na piśmie z lokalnej policji. Posterunek owszem był, tylko właściwego funkcjonariusza nie było... Czekałem 2 godziny oganiając się pracowicie od afrykańskich much... Papier dostałem o dziwo bezpłatnie...

       

Zezwolenie jest potrzebne, bo w sąsiedztwie wodospadu jest mała elektrownia wodna... Zaraz za rogatką wyjazdową przy drodze na Labe stoi drogowskaz w lewo na wyboistą szutrówkę: "Kinkon" Podobno to tylko 7 wyboistych kilometrów...  Staruszek przy szlabanie zbiera papier. Dalej schodzimy pieszo... Kinkon ma wysokość około 80 metrów - woda spada tu z kamiennego progu w czeluść wąskiego kanionu. Kamiennymi stopniami można zejść aż na próg wodospadu. A potem zejść  drogą nieco w dół, aż do miejsca na urwisku, skąd roztacza się taki widok jak obok

Po powrocie do Pity zjadłem chyba z tuzin takich pomarańcz czekając na transport do Labe... Są tak tanie, że nie warto na nich oszczędzać. Czarne dziewczyny były szczęśliwe, widać rzadko zdarzał im się taki żarłoczny klient... Dalej jechałem w towarzystwie dwóch urodziwych murzyńskich mam z czekoladowymi pociechami. Labe okazało się dużym, ale niskim i zatłoczonym miastem z dziesiątkami zakurzonych sklepów prowadzących handel detaliczny i hurtowy. Wylądowałem z plecakiem w samym środku tego bałaganu. -Jutro rano może być trudno znaleźć taxi do Koundary! Jedź z nami na noc! Brakuje nam tylko dwóch osób!

Dałem się namówić mimo, że miałem za sobą ciężki dzień. Zbliżał się krytyczny punkt mojej podróży: mało uczęszczana granica Gwinei Bissau, o której wiedziałem bardzo niewiele... Wcześniejsze przybycie do Koundary dawało mi szansę na zabranie się z pojazdami wiozącymi ludzi i towar na niedzielny targ w przygranicznej wsi Sereboido. O zmroku ruszyliśmy piaszczystymi drogami. Na długo zapamiętam tę noc...
Wypychanie pojazdu z piasku, pył wdzierający się do środka przez niedomknięte okna, przeprawa promem - gdzieś około drugiej w nocy. W świetle reflektorów widać osły, bydło, okrągłe chaty... O piątej rano wjeżdżamy na prostokątny plac obramowany budami sklepów i zamkniętych jeszcze garkuchni. Plac zastawiony jest różnej wielkości samochodami...   To Koundara - gwinejski Dziki Zachód - tu zbiegają się prawdziwe "country roads" z Bissau, Senegalu, Gambii i Mali. Ciemno i obco. Siadam na piasku - trzeba jakoś doczekać świtu.

O brzasku na placu zaczął się ruch. Bez trudu znalazłem kolejną "taxi-brousse", która jechała na targ do Sereboido. Co będzie dalej - miało sie okazać na miejscu...  Piaszczysta droga wiodła pod malowniczym klifem...

  W Sereboido dopiero rozstawiali stragany pod cienistymi drzewami rosnącymi wzdłuż głównej, przelotowej drogi...  Ale nie było czasu na przyglądanie się handlowi: nadarzyła się taksówka wracająca do granicy. Wygląda na to, że w targowy dzień kursują one wahadłowo przywożąc tu jednodniowych handlarzy z Bissau.  Ujechałem nią jednak tylko kilka kilometrów bo podczas jazdy się... rozsypała. Całe szczęście, że przy małej szybkości... Przy zablokowanych drzwiach wychodziłem przez okno...

Ta piaszczysta droga prowadziła do Gwinei Bissau i dalej - do cywilizowanego świata.  Od dwudziestu ośmiu praktycznie godzin byłem w podróży, kołatany razem z moim plecakiem w kolejnych, wyładowanych do granic możliwości zbiorowych taksówkach - landarach. Słońce przygrzewało coraz mocniej zapowiadając kolejny dzień afrykańskiego upału. Jak dotrzeć chociaż do granicy?
Używając tych przycisków można przejść do poprzednich krajów, które odwiedziłem w tej podróży:

Niezadługo pojawił się na szczęście inny pojazd i wkrótce mogłem pożegnać Gwineę... Ale o tym już na kolejnej stronie...

Afrarrow.jpg (9045 bytes)do Gwinei Bissau

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory