Albania 2003

            Text &  photographs by Wojciech Dabrowski©                                           Tekst i  zdjęcia Wojciecha Dąbrowskiego©

Już kilka lat temu bardzo poważnie przymierzałem się do wyjazdu do tego nietuzinkowego kraju - ostatniego bastionu stalinizmu i maoizmu w Europie.  Zamierzałem wykorzystać przysługujący mi za częste latanie bezpłatny bilet kompanii Swissair.   Ale Swissair zbankrutował, a na pograniczu Albanii i dawnej Jugosławii rozpoczęła się strzelanina i wyjazd trzeba było odłożyć. Dopiero w 2003 roku zdecydowałem się odgrzebać stary plan i w ciągu 11 dni przemierzyć południe Albanii i kawałek sąsiedniej Macedonii. Celowo zrezygnowałem z odwiedzenia północy kraju, przylegającej do Kosova, skąd jeszcze niedawno dochodziły  wiadomości o walkach między albańskimi klanami i rozbojach na drogach. Za 20 000 mil uzbieranych w programie LOTu dostałem darmowy bilet Gdańsk-Tirana i powrót Skopje-Gdańsk. 18 września wylądowałem na tirańskim lotnisku Rinas odległym o 17 km od centrum stolicy.   Wizy Polacy nie potrzebują, ale pogranicznik po wstawieniu pieczątki do paszportu skierował mnie do okienka w którym musiałem zapłacić 10 euro opłaty wjazdowej... Jeszcze tylko prześwietlenie bagażu i mogę wyjść przed ciasny budynek terminalu...

Zamek w Kruji

Pierwsza niemiła wiadomość: na lotnisko nie dojeżdża żaden autobus i przyjezdni wydani są wyłącznie na pastwę taksówkarzy, a ci solidarnie wywindowali cenę kursu na 2000 leków albo 17 USD.

Ale ja postanowiłem zacząć zwiedzanie kraju nie od stolicy ale od historycznego miasteczka Kruja. Bo port lotniczy leży mniej więcej w połowie drogi między Krują i Tiraną.  W Kruji - malowniczo położonej u stóp gór czekają ruiny starej warowni i zbudowane na jej terenie w stylu średniowiecznym muzeum Skanderbega - jedynego niekwestionowanego bohatera narodowego Albanii - przywódcy  walk przeciwko Turkom otomańskim.

W muzeum przechowują na eksponowanym miejscu kopię hełmu Skanderbega. Wstęp do muzeum kosztuje 200 leków.

Z zamkowego dziedzińca wchodzi się wprost w uliczkę, gdzie w starym narożnym domu urządzono Muzeum Etnograficzne - to dla cudzoziemców jest znacznie ciekawsze. I tu też płaci się za wstęp 200 leków.

 

Poniżej muzeum jest typowe albańskie domostwo z małym podwórkiem i zakratowanymi oknami, gdzie przyjęli mnie na nocleg - za 7 dolarów...

Historyczna twierdza jest miejscem nawiedzanym przez młode pary. Trafili mi się tacy.  Para ubrana zupełnie jak u nas, ale w orszaku była dziewczynka  ludowym stroju.  Zrobiłem zdjęcie ... i dobrze, bo była to jak się okazało jedyna taka okazja na całej trasie: ku mojemu rozczarowaniu ubiegła epoka "wyprała" Albanię niemal zupełnie z codziennego folkloru...  Szkoda!    

 

Albańczycy już pierwszego dnia okazali się sympatyczni i chętni do pomocy.   Poważnym problemem okazała się jednak bariera językowa - jeżeli ktoś potrafi tu powiedzieć coś w obcym języku to jest to włoski... Warto więc mieś zawsze nad podorędziu kartkę i długopis, by napisać proponowaną cenę oraz mapkę, by pokazać, gdzie chce się jechać...

Z tym piekarzem dogadałem się bez problemów - każdy z tych urodziwych, kilogramowych  bochenków kosztował 60 leków. Za 1 dolara dawali w kantorach 118 leków.    Odniosłem wrażenie, że ze względu na sąsiedztwo Grecji i Włoch chętniej niż dolara przyjmują tu euro ...

Kruja. Od podnóża zamku do centrum miasteczka, gdzie przy pomniku Skanderbega znajdziecie postój mikrobusów prowadzi malownicza, stara bazarowa uliczka wypełniona sklepikami oferującymi rękodzieło i pamiątki - jest to bodaj jedyne tego rodzaju miejsce w Albanii, więc jeśli lubicie przywozić z podróży suweniry to to jest to miejsce gdzie jest największy wybór.

  

W niektórych domkach tej uliczki funkcjonują warsztaty tkackie, gdzie w tradycyjny sposób wyrabia się kobierce i kilimy o ludowych wzorach. Podobno na utkanie1 metra kwadratowego dywanu tkaczka poświęca 7 dni. A ten sam metr sprzedają turyście po 35 euro. Przyznacie, że dniówka jest skromna, bo trzeba przecież odliczyć chociaż koszt materiału...   

 

Do Tirany z Kruji przyjechałem mikrobusem za jedne 150 leków.

 

 

To już centrum stolicy - plac Skanderbega.  Gmach po lewej z efektowną "rewolucyjną" mozaiką nad wejściem mieści muzeum historyczne, które warto odwiedzić. Po prawej (niewidoczne na zdjęciu) stoją: hotel Tirana i monumentalny Pałac Kultury. W pałacu jest internet cafe gdzie płaci się 25 leków za 6 minut surfowania lub 250 za godzinę...

Na tym samym placu znajdziecie pomnik narodowego bohatera ustawiony na wysokim cokole , mający w tle meczet Ethem Beya- najbardziej fotogeniczny w stolicy.  Podobno aż 70 procent Albańczyków wyznaje islam, ale niezbyt gorliwie.

  

Meczet jest ładnie dekorowany freskami - można bez przeszkód wejść do środka. Wszedłem i nawet zrobiłem kilka zdjęć.  A potem miałem tu jedyne nieprzyjemne doświadczenie tej podróży: zaproponowali mi, abym wszedł dla widoku na minaret. Wszedłem - widok był ładny. A potem za przywilej oglądania miasta z góry zażądali 20 euro. Odmówiłem oczywiście, złapałem buty i wyszedłem... Uważajcie zatem na świętego mułłę i jego pomocnika! 

Tirana. Z tyłu za Pałacem Kultury była kiedyś bazarowa dzielnica wąskich uliczek i kramów. Niestety niewiele z tego przetrwało - wprost z morza niskiej , starej zabudowy wyrastają nowe apartamentowce.  Zostały dwa małe placyki i jedna uliczka z kramami, ale wkrótce pewnie i one pójdą pod buldożer.

Będąc w Tiranie trzeba oczywiście zobaczyć tą piramidę, która mieściła muzeum albańskiego przywódcy - Envera Hodży. Po śmierci wodza miało to być jego mauzoleum - ale historia spłatała wodzowi figla i teraz jest tu dyskoteka...

Kolejnego ranka wsiadłem do pociągu jadącego ze stolicy na wybrzeże - do Durres. Średnio co druga szyba w wagonach była wybita. Nie wspomnę o pociętych siedzeniach. Pociąg wlecze się strasznie i czeka na mijankach. Ale godzinna podróż kosztowała tylko 50 leków. Autobusy są tu dwa razy droższe....

 

 

Durres to największy albański port. W centrum eleganckie sklepy, a przed nimi wystawione na chodnik agregaty prądotwórcze. Pyr, pyr, pyr! - wyłączenia energii elektrycznej sa na porzadku dziennym...

  Przy wejściu do portu stoi taka solidna wieża wzniesiona przez Wenecjan. Od niej w górę biegną resztki starożytnych murów.

 

Ale jako zabytek nr 1 lansuje się rzymski amfiteatr - niestety bardzo zniszczony. W podziemiach amfiteatru jest mała wystawa i pewnie dlatego pobierają 50 leków za wstęp.

Od amfiteatru można wspiąć się w górę do zdewastowanego i niedostępnego pałacu króla Zoga I (Albańczycy mieli króla przed wojną). Na sąsiednim wzgórzu stoi maleńka latarnia morska i gdy się tam wdrapać, to otwiera się taki oto widok na północne wybrzeże - godna zapowiedź tego co będzie dalej...

 

 

 

 

Nacieszyłem oczy krajobrazem i spieszyłem dalej na południe.   Aby z Durres złapać przelotowy autobus do Fier trzeba wyjechać na peryferie miasta - niestety musiałem wziąć taksówkę za 600 leków. Ale autobus kosztował tylko 200.

W samym Fier jest  do zobaczenia tylko duży ortodoksyjny kościół stojący nad rzeką, przy placu, gdzie czekają minibusy.   Ale do Fier przyjeżdża się tylko po to by nastepnie skierować się do położonych kilka kilometrów za miastem ruin Apolonii.

 

Po targach z kierowcą ustaliliśmy cenę na 800 za powrotny przejazd - razem z czekaniem. No i oto starożytna Apolonia (wstęp niestety aż 500 leków, ale strażnik sam proponuje wejście bez biletu za 300). Teren wykopalisk jest zaskakująco mały - to co widać, to najlepiej zachowane fragmenty: amfiteatr i partenon.

Ze starożytnymi ruinami sąsiaduje przez płot dobrze zachowany bizantyjski klasztor zamieniony na muzeum (wstęp znowu 500). W jego pięknych krużgankach eksponują rzeźby wykopane w Apolonii. Na środku dziedzińca stoi kościółek ze zniszczonym ikonostasem. Ale całość jest bardzo fotogeniczna.

Jeszcze tego samego wieczoru dotarłem mikrobusem (tu mówią o nich "furgon") do Vlory (Flory) - ładnego nadmorskiego portu z pięknym, kilkukilometrowym, wysadzanym palmami bulwarem.

Zakwaterowanie znalazłem bez trudu: w bocznej uliczce czekał pusty hotelik "Martini" gdzie przenocowałem za 10 USD w pokoju z czystą pościelą i łazienką z ciepłą wodą. Takie warunki stały się w tej podróży standardem: ku mojemu zaskoczeniu w ostatnich latach w Albanii powstało wiele prywatnych, rodzinnych hotelików - często połączonych z barem czy restauracją. Cena wywoławcza to 20 euro za osobę. Ale we wrześniu gdy wszystko to stało puste zawsze udawało mi się ja obniżyć do 10 USD...

Ponad Vlorą piętrzy się strome wzgórze Kuzum- Baba. Można tam nawet wjechać taksówką. Na szczycie jest restauracyjka z ładnym widokiem na miasto i małe sanktuarium muzułmańskiej sekty Bertachi. Koło świątyńki, gdzie zapalają ofiarne świeczki spotkałem kapłana tej sekty, który chętnie pozwolił się sfotografować.

Na południe od Vlory wzdłuż wybrzeża aż do Sarandy przebiega najbardziej malownicza szosa Albanii (odcinkami w fatalnym stanie). Ponieważ główna trasa z Tirany do Sarandy wiedzie lepszą szosą - przez Girokastrę na tej widokowej trasie jest mało publicznych busów. Z Vlory odjeżdża jeden bus o 8.00, potem drugi przelotowy koło południa. Nie wiedziałem, spałem zbyt wygodnie i zbyt długo - trzeba było pojechać najpierw mikrobusem do Orikum (łatwo) i iść na szosę. Stopa złapałem po 15 minutach. No i potem byłe wspinaczka na przełęcz no i takie widoki... Rewelacja!

Szosa (tu widać fatalny stan nawierzchni) zbiega do dolin i znów wspina się na urwiska. Najładniejszą, małą miejscowością na trasie (z pyszną pustą plażą) w której bym się zatrzymał na plażowanie (gdybym miał czas) wydało mi się Dhermi - warto zapamiętać. Ale mój urlop był krótki, a chciałem zobaczyć jak najwięcej... więc pojechałem dalej - do Sarandy.Szosa

Saranda jest stolicą albańskiej riwiery - ma piękny nadmorski bulwar sporo hoteli (w tym jeden ***** - na zdjęciu - po 70 euro za dzień - nigdzie nie ma takiego taniego luksusu). Dojazd ze stolicy jest uciążliwy wiec Saranda żyje raczej z jednodniowych turystów przybywających z greckiej wyspy Corfu - widocznej stąd gołym okiem (prom kosztuje 15 euro w jedna stronę)
Podobno wyjątkowo piękny widok roztacza się z tego wzgórza na horyzoncie na szczycie którego w dodatku są ruiny twierdzy (nie sprawdzałem, bo pieszo było za daleko, a taksówka dla jednej osoby zbyt droga).  Pojechałem za to do ruin starożytnego Butrintu znajdujących się jeszcze dalej na południe... Ale o tym już na kolejnej stronie:

 

 

                                >>>>>>>>>>>CIĄG  DALSZY  

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory