AustralAsia 2016 

Część II -  -  SHANGRI  LA  -   Part two -

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


My year 2016 started with a great trip to Australia and Asia. The capital of Malaysia, Kuala Lumpur has become the hub for the entire route - because it is the base for low-cost airlines. It was a good chance that after visiting Australia and islands of Melanesia to make the jump to unknown region of China.

My international readers are kindly requested to use google translator to translate this page to their language. Sorry!

Rok 2016 rozpocząłem od  wielkiej podróży do Australii i Azji. Węzłem dla całej trasy stała się stolica Malezji Kuala Lumpur - ze względu na zbiegające się tam trasy tanich linii lotniczych. Była to dobra okazja, by po odwiedzeniu Australii wysp Melanezji zajrzeć jeszcze do nieznanego zakątka Chin. Zachodnie krańce prowincji Syczuan i Yunan nazwałem na swój użytek Wschodnim Przedsionkiem Tybetu. Wiedziałem, że wciąż zamieszkuje tam tybetańska ludność, że w oderwanym od Tybetu "przedsionku" można znaleźć działające tybetańskie klasztory i rewelacyjne wysokogórskie krajobrazy...    Mapę całej, 3-miesięcznej ekspedycji możecie obejrzeć tutaj. Po przylocie do stolicy Syczuanu - Chengdu z przygodami dotarłem do Shangri La i natychmiast wyruszyłem lokalnymi autobusami w góry, by dotrzeć przy dobrej pogodzie do świętej dla Tybetańczyków góry Kawa Karpo. Napisałem o tym w pierwszej części relacji.

 

     
   

Autobusem wróciłem do stolicy "Wschodniego Przedsionka Tybetu" - miasta Shangri La (dawnego Zhongdian), by bliżej poznać to miejsce i okolice. Po kilku dniach spędzonych w wysokich górach oglądana ze zjazdu Shangri La, w której mieszka około 130 000 ludzi jawiła się teraz jako wielka metropolia:

     
     

Nawet małe hoteliki w Chinach zarejestrowane są w globalnym systemie rezerwacji booking.com Znalazłem sobie wcześniej coś taniego w starej części miasta. Adres niestety był nieprecyzyjny. Wysiadłem z autobusu na terminalu, wyszedłem na ulicę. Taksówki owszem - są, ale budżetowy turysta korzysta z nich tylko w ostateczności - np. gdy przyjeżdża po zmroku. Chińscy taksówkarze nie są wcale lepsi od swoich kolegów z innych krajów - wykorzystując trudności językowe cudzoziemca potrafią ich zdrowo naciągnąć. Poprosiłem więc przygodnego, dobrze ubranego młodego Chińczyka (tacy zazwyczaj dukają coś po angielsku) aby zadzwonił do hoteliku. -Oni po Ciebie przyjadą!  Przyjechali prywatnym wozem - już po 20 minutach!  Stara, drewniana część miasta kilka lat temu przeżyła pożar, wiele domów ucierpiało - jeszcze dziś są one restaurowane. Mój hotelik mieścił się w takim właśnie tradycyjnym domu:

     

     
   

Trudno zapamiętać nazwę tej instytucji: Shangri-La A Gong Hui Yang Homestay. Płaciłem tu 101 juanów za pokój z łazienką. Wewnątrz budowli było małe patio, z którego wchodziło się do pokojów rozmieszczonych na dwóch poziomach:

     
     

 

Pokój był obszerny, ale w pojedynczych oknach były okazałe szpary, a w ostatnich dniach lutego nocami temperatury spadały do minus 8 stopni. W pokoju nie było żadnego ogrzewania. Na szczęście goście dostają tu chiński wynalazek - elektryczne koce. Do tego wełniana czapka na głowę i noc można jakoś przetrwać  :)  Bądźcie przygotowani na wyjątkowo twarde łóżka - jak w wielu chińskich noclegowniach materac ma tu zaledwie grubość lekkiego pledu. A jak przetrwać w dzień?  W łazience są elektryczne lampy grzejące delikwenta podczas kąpieli. Gdy trzeba było zrobić notatki lub korzystać z internetu (jest tu wi-fi) siadałem na zamkniętym sedesie pod tymi lampami i nie było tak źle!   

Za rogiem odkryłem małą, tybetańską piekarnię, gdzie można było kupić coś zupełnie niezwykłego - chleb w postaci dużych placków, podobnych do lepioszki z krajów Centralnej Azji. Za duży placek płaciłem 20 juanów, za mały - 10. Cena była dość wysoka, ale nareszcie mogłem zjeść coś swojskiego! 

Stare miasto w Shangri La składa się z drewnianych, jednopiętrowych domów. Na parterach mieszczą one restauracyjki, herbaciarnie i sklepiki. Tych ostatnich jest oczywiście najwięcej. Poza sezonem turystycznym wiele tych instytucji jest zamkniętych. Szczególnie rano, gdy ulice są niemal puste:

 

     
     

Shangri La old town.

 

Wiele spośród tych domów zdobionych jest wspaniałą snycerką. Dom na zdjęciu poniżej był w całości odbudowywany po wielkim pożarze i przypuszczam, że przy współczesnej produkcji drewnianych plafonów wykorzystywano maszyny, być może nawet sterowane komputerowo to i tak można podziwiać to dzieło:

     
     

 

 

Na szyldach tych handlowych instytucji nie ma już jednak tybetańskich napisów, jak w Deqen, tylko chińskie. Nie powinno to dziwić, bo ich oferta skierowana jest nie do miejscowych, ale do tłumów chińskich turystów, ściągających tu z całego Państwa Środka. My, cudzoziemcy przy tym tłumie właściwie się nie liczymy:

     
     
   

 Z nowej części miasta do tej starej wprowadza monumentalna, pięknie zdobiona brama. W jej perspektywie widać wzniesione na wzgórzu najbardziej reprezentacyjne budowle starego miasta:

     
     
   

Tutaj widać je już z bliska. Z rozległego centralnego placu szerokie schody prowadzą do Świątyni Stu Kurcząt. Co za wyszukana nazwa! Na prawo od niej stoi coś, co początkowo wziąłem za wieżę. A jest to tak naprawdę gigantyczny młyn modlitewny  - największy jaki w życiu widziałem. Po lewej stronie zbudowano na kamiennym postumencie jeszcze jedną świątynię. Ale gdy tam byłem trwały jeszcze roboty wykończeniowe we wnętrzach:

     
     
   

Na centralnym placu, gdzie w sezonie prawdopodobnie jest tłoczno stał sobie ze stoickim spokojem na szokującym zielonym dywaniku biały jak. Z daleka wyglądał jak wypchana zabawka. Jego właścicielka oferowała pamiątkowe zdjęcia. Białe jaki są rzadkością. Nie widziałem też na trasach moich wędrówek, aby ktoś współcześnie na jakach jeździł. Ale czego się nie robi dla turystów! (...i dla pieniędzy!)

     
     
   

Złocone dachy, szlifowane kamienie... Pięknie to wygląda, ale patrząc na te cuda zastanawiałem się kto finansuje odbudowę tych świątyń? Lokalna administracja? Może są tez dotacje z rządu centralnego? A jeśli tak, to myślę, że odnawia się te obiekty nie jako obiekty kultu, tylko jako pomniki architektury, mające przyciągnąć turystów:

     
     

  Do budynku Świątyni Stu Kurcząt idzie się po schodach wzdłuż których rozwieszono setki kolorowych modlitewnych chorągiewek.

 

 

 

 

 

Po drodze mija się jeszcze pawilon bramy (zdjęcie poniżej). Zazwyczaj w świątynnych kompleksach przechodzi się przez taki pawilon jak przez bramę. Tu jednak trzeba go obejść bokiem:

   

 

     

 

 

 

 

 

Wiernych przychodzi tu niewielu. W żeliwnym naczyniu przed wejściem dymiło zaledwie kilka trociczek. Świątynia jest otwarta i każdy może wejść, ale dyżurny młody mnich w buraczkowej szacie pilnuje, aby nie robić zdjęć.

Mogę zatem jedynie zrelacjonować że jest tam wielki posąg Buddy, mniejsze - jego uczniów, freski na ścianach i kolorowe chorągwie... Trzeba pamiętać, aby wewnątrz budowli poruszać się zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara.

 

 

 

 

Ze świątynnego wzgórza otwiera się piękny widok na miasto Shangri La. Najbliżej są kryte gontem dachy domów starego miasta:

     

     
   

Ze wzgórza widać także położony w północnej pierzei placu klasztor z dziedzińcem i świątynią na środku: 

     
     
   

Najbardziej niezwykłym obiektem na świątynnym wzgórzu jest jednak ten gigantyczny modlitewny młyn. Oceniam jego wysokość na jakieś 15 metrów - podobnie wielkiego urządzenia nie widziałem nigdzie na świecie. Aby wprawić go w ruch potrzeba zgodnej pracy przynajmniej 10 osób. Chwytają one za metalową poręcz zamocowaną w dolnej części lub za przytoczone do niej sznury. I... ciągną: 

     

     

 

Wśród wiernych obracających modlitewny młyn byli tacy, co chodzą na co dzień  w "cywilnych" strojach - jak przeciętni Chińczycy, ale także i tacy, którzy w XXI wieku noszą tradycyjne stroje: tybetańskie i innych mniejszości narodowych. Często oglądanym elementem takiego kobiecego stroju jest rodzaj płaskiego zawoju na głowie, w różnych odcieniach czerwieni.

 Kobieta na zdjęciu obok taszczy na dodatek dziecko - dziewczynkę przywiązaną na plecach w obszernej chuście. Lubię takie sceny i takie klimaty. Rzadko daje się zrobić takie zdjęcie bez zwrócenia uwagi "obiektu".  :)

 

Po powrocie na centralny plac zainteresowałem się tym - jak sadziłem - klasztorem po jego północnej stronie. Szczególnie z tym kamiennym lwem na pierwszym planie prezentował się interesująco.

 

 

Przekroczyłem bramę. Na środku dziedzińca zobaczyłem dekorowany sznurami chorągiewek budynek świątyni. Wszystko to wyglądało ciekawie, tylko mnichów mi brakowało w tym krajobrazie. To był zapewne klasztor - kiedyś!  Dziś w budowlach otaczających dziedziniec jest muzeum historyczne, pokazujące na czarno-białych zdjęciach dużego formatu miedzy innymi dzielnych żołnierzy komunistycznej armii "wyzwalających" te tereny. Dziękuję... 

 

     
     
   

Nowa część miasta wita przybysza szerokimi ulicami. Na ich skrzyżowaniach zaprojektowano ronda i ustawiono pomniki. Trudno tylko dociec cudzoziemcowi, komu są poświecone. Ten szalony jeździec jest zapewne jakimś narodowym bohaterem:

     
     
   

Wiele współcześnie wybudowanych budynków w Shangri La nawiązuje swoją architekturą do stylu tybetańskiego:

     
     

 

Wędrując tu ulicami daje się czasem podpatrzyć jakieś zabawne i niecodzienne (dla nas) scenki. Tu na przykład mycie warzyw na krawężniku. Za chwilę będą one zapewne gotowane w restauracyjce mieszczącej się za plecami tych kobiet. Czyżby nie było w niej zwykłego zlewu do mycia produktów? W Chinach wszystko jest możliwe!

 

 

 

Można na przykład na jednej z centralnych ulic spotkać duże stado wałęsających się jaków. Zwierzęta nie były przez nikogo pilnowane. W chwili, gdy robiłem to zdjęcie pojawił się ludowy milicjant i zaczął spędzać bydło z jezdni na jakiś opuszczony plac budowy:

     

     
   

Jaki w mieście. Był to wdzięczny temat do zdjęć, ale przestraszone zwierzęta zaczęły  oddalać się biegiem, a ja - niestety - nie mogłem za  nimi nadążyć:  

 
     
A  

Za to te babcie, siedzące na skwerku nigdzie nie zamierzały uciekać. Z braku innych możliwości porozumiewaliśmy się na migi. Ja wskazałem najpierw na mój aparat a potem na nie  i pokiwałem pytająco głową. One coś sobie przez chwilę tłumaczyły i też głowami pokiwały. i wyszło zdjęcie, a nawet kilka:

     

     
   

Złocone dachy z podwiniętymi rogami - jak w świątyni, a dolnej części coś jakby zwykły blok o wielu oknach - to proszę czytelników luksusowy hotel w Shangri La. Mnie na nocleg tutaj na pewno nie stać:

     
     
   

Na jednym z placów Shangri La funkcjonuje duża, tańcząca fontanna. W jej środku stoją nadnaturalnej wielkości żurawie. Gra tu muzyka... A ten nieco zwalisty budynek pod zielonym zboczem (też nawiązujący architekturą do tybetańskiego stylu) mieści kino i kilka innych instytucji kulturalnych.  

     
     
   

Wiedziałem, że na przedmieściach Shangri La jest duży tybetański klasztor. Wiedziałem też, że można dojechać miejskim autobusem numer 3, przejeżdżającym ulicą przed ta fontanną. Pozostało tylko odnaleźć przystanek. Tak wyglądają miejskie autobusy w Shangri La:

     
     

Wewnątrz autobusiku obok kierowcy jest żelazna skrzynka do wrzucania pieniędzy (przejazd kosztuje 1 juana), ale z nieznanych mi powodów pasażerowie rzucają banknoty i monety do otwartego koszyka ustawionego na pokrywie motoru. Pojechaliśmy ku wylotowi na Deqen [Decin] by wkrótce, jeszcze w obrębie miasta odbić w prawo. Gdzie ten klasztor? Rozglądałem się niepewnie - powinien być widoczny z daleka!?

Stanęliśmy przy jakiejś ozdobnej budowli. Do autobusu wsiadł mundurowy i dał mi do zrozumienia, że mam wysiadać. A autobus z Chińczykami pojechał dalej... Wskazano mi drogę do środka budynku i potem - kasę, gdzie trzeba było wykupić bilet za 150 juanów. wtedy można wyjść na druga stronę budynku, gdzie czeka na cudzoziemców już darmowy "transfer bus", który wiezie ich 2 km do klasztornej bramy. Dopiero z pokładu tego autobusiku po raz pierwszy zobaczyłem klasztor Sumtseling:

     
     
   

Wrażenie jest wielkie! Nie oczekiwałem klasztoru o takich rozmiarach i tak dobrze zachowanego. Potem dowiedziałem się, że zniszczony podczas Rewolucji Kulturalnej klasztor odzyskał świetność po gruntownej renowacji - dopiero na początku XXI wieku. Gdy wysiadłem przed bramą mogłem zrobić takie zdjęcie:

     

 

 

 

Sam klasztor zajmuje czubek wzgórza. Budynki między szeroką bramą a obiektami sakralnymi to kwatery mnichów. Samotnie przekroczyłem bramę. Żadnych broszur informacyjnych w języku angielskim oczywiście tu nie dostaniecie. Ale przy bramie stoi tablica z planem klasztoru - sfotografowałem ją specjalnie dla was - jest tutaj.

     
     
   

Przed klasztorem jest spore jeziorko wokół którego prowadzi dobrze utrzymana ścieżka. Z tej ścieżki otwiera się ładny widok na całe klasztorne wzgórze:

     

     
   

Po jeziorku pływa domowe ptactwo: gęsi i kaczki, wałęsają się tutaj także świnki. Trafiłem na moment, kiedy kilku młodych mnichów w buraczkowych szatach przyszło karmić resztkami chleba i placków ten klasztorny "inwentarz" :

     
     

 

 

 

 

Od bramy widać już wysokie, wysokie schody prowadzące na górny taras - do stojących tam świątyń. Ich sforsowanie wymaga nie lada wysiłku. Pamiętajcie, że jesteście na wysokości ponad 3100 metrów nad poziomem morza i organizm ma do dyspozycji znacznie mniej tlenu niż na naszych nizinach. Wszędzie po drodze ustawione są eleganckie, dwujęzyczne drogowskazy pokazujące drogę do poszczególnych budowli. Są bardzo pomocne, ale kreują także atmosferę raczej obiektu kultury, centrum turystycznego niż miejsca kultu. Widać to już od początku...

 

 

 

 

 

Kiedy jednak zasapani i być może z lekkim zawrotem głowy dotrzecie w końcu na taras to zapewne tak jak ja staniecie zauroczeni tą jakże odmienną od naszej architekturą. Złoceniami dachów. Ciężkimi tkaninami zasłaniającymi okna i balkony. To bardzo ciekawe miejsce:

     
     

Tabliczka przypomina laikom, że podobnie, jak w innych buddyjskich świątyniach należy tu poruszać w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara...  

 

Pod ścianami budowli jak w muzeum umieszczono rząd tablic wyjaśniających symbolikę tybetańskiego buddyzmu.

W klasztorze Sumtseling (używana jest także chińska nazwa Songzanlin Monastery) nie widziałem żadnych porządkowych czy ochroniarzy. Jednak koło tablicy z planem obiektu siedział starszy mnich i obserwował uważnie, co się dzieje na tarasie...  Dwie największe świątynie poświecone są odpowiednio Tsongkapie (założycielowi sekty Żółtych Czapek) i Buddzie Sakyamuni.

Maszerowałem dookoła całego kompleksu podziwiając egzotyczną dla nas urodę tej architektury:

Z placyków przed świątyniami i niewielkich tarasów otwierał się szeroki widok na okolicę. Ale nowej części miasta nie było widać - jest dość daleko i zasłonięta przez wzgórza:

Ściany w przedsionkach świątyń pokryte są malowidłami. Ten klasztor należy do Sekty Żółtych Czapek, nic więc dziwnego, że tematyce tych fresków często pojawia się założyciel sekty i jego uczniowie:

Podczas moich wędrówek po Azji spotkałem również świątynie Sekt Czerwonych i Czarnych Czapek. Niestety nie posiadam wiedzy, jakie kanony odróżniają te sekty. jedno jest pewne - nie słyszałem, by zwalczały się wzajemnie walcząc o większą popularność wśród wiernych.

Przez szeroko otwarte drzwi świątyni widać typową organizację jej wnętrza. Czerwono malowane filary. Niskie podesty, na których (a czasem za którymi) zasiadają rzędami mnisi zebrani na modlitwę:

We wnętrzach Sumtseling Monastery nie wolno fotografować. Kiedy jednak znalazłem się przez chwilę w świątyni zupełnie sam postanowiłem zignorować ten zakaz chcąc pokazać wam jak wygląda gigantyczny (wysokości dwóch pięter) Posąg Buddy. Na ołtarzu u stóp posągu często zobaczyć można dużą fotografię świętego męża. Ale nie jest to wcale Dalai Lama - duchowy przywódca Tybetańczyków, szanowany przez cały świat (poza Chinami) i przebywający na wygnaniu w Indiach. Na portretach jest 10-ty Panchen Lama - wykształcony od czasów dzieciństwa przez chińską administrację i lansowany obecnie przez nią - jak widać  -  na najwyższego dostojnika tej religii.

 

 

 

 

 

 

Sama twarz posągu ma około dwóch metrów wysokości:

I tak, w ciągu mniej więcej godziny zatoczyłem krąg wokół budowli klasztornego wzgórza i znalazłem się na powrót na południowym tarasie. Znów otworzył się przede mną ten sam wspaniały widok. Tylko perspektywa była teraz nieco inna:

Miałem szczęście. W kącie tarasu zaczynały się właśnie jakieś ceremonie z udziałem dużej grupy mnichów ubranych w "liturgiczne" szaty i charakterystyczne żółte czapki. Palono ognisko, a obok niego siedział starszy dostojnik tego klasztoru:

 

 Na ławeczce obok ogniska stały miski i talerze wypełnione różnymi rodzajami ziarna, suszonymi owocami i liśćmi. W takcie ceremonii wysypywano je kolejno do płonącego ognia. Nie miałem pojęcia, jakie to miało znaczenie, ale przyglądałem się zafascynowany niezwykłemu widowisku. Nieśmiało i taktownie zacząłem fotografować - nikt na to nie zwracał uwagi...

Mistrz ceremonii na głos odczytywał jakieś modlitwy - chór mnichów mu odpowiadał. Odzywały się co chwila instrumenty - talerze, gongi, dziwne flety, czy może raczej oboje i długaśne trąbity wydające niski, przeciągły pomruk...

 

 

 

Miałem szczęście. Odwiedziłem wcześniej wiele tybetańskich klasztorów, ale nigdy nie byłem świadkiem takich wydarzeń i to nie w mrocznych pomieszczeniach świątyń, ale na nasłonecznionym tarasie przed świątynią!

 

Opuszczając po kilku godzinach klasztor chciałem się na pamiątkę sfotografować z dwoma spotkanymi mnichami. Ale oni nie chcieli, czy nie rozumieli o co mi chodzi. A może takie spoufalanie się z cudzoziemcem nie jest tu dobrze widziane? Zrobiłem im jednak fotkę - pokazującą przy okazji, niewielką i schludną wioskę, która przytuliła się do klasztoru:

Wizyta w klasztorze była bez wątpienia najciekawszym fragmentem mojego pobytu w mieście Shangri La. Kolejnego poranka pojechałem autobusem do słynnego Wąwozu  Skaczącego Tygrysa. Ale to już inna historia:

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

 

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory