tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos

CZĘŚĆ 3 - POLAND - PART  THREE


                    Nie dość że jest tu jakaś druga Polska, to jeszcze do tego leży w tak niezwykłym miejscu - na środku Pacyfiku. Leciałem na Christmas Island z mocnym postanowieniem dotarcia do osady Poland. Bodaj piechotą... Kiedy mój życzliwy gospodarz - father Arobati zapytał mnie, co chciałbym zobaczyć na atolu bez wahania odpowiedziałem: -I am from Poland, first of all I would like to see Poland!   Pozostałe atrakcje Christmas Island były dla mnie drugoplanowe...

Atol Kiritimati ma tylko jedno wejście do laguny – od północnego zachodu. To szeroki kanał, w którym leży mała Wyspa Cooka. London rozłożył się po północnej stronie tego kanału. Po południowej stronie jest opuszczona osada Paris, a zaraz za nią – Poland. Wydawać by się mogło, że najprostsza droga do Polski wiedzie przez lagunę. Niestety rozległe płycizny i uzależnienie poziomu wody od przypływów i odpływów sprawiają, że miejscowi nie mogą, czy nie chcą pływać tam łodziami. Wkrótce po przyjeździe i po kilku rozmowach wiedziałem już, że aby dostać się do tej Polski na Pacyfiku trzeba zatoczyć samochodem wielki łuk wokół laguny. Twierdzili, że to ponad sto kilometrów... Tak na oko, bo nie ma tu drogowskazów i nikt nie zadał sobie trudu, by sprawdzić na liczniku jak długa jest ta droga. Bo czy to jest takie ważne i co to zmieni? Czas przejazdu zależy raczej od ilości wybojów i od tego, na ile rozmokłe są gruntowe odcinki w środkowej części wyspy.

 Do Poland nie ma żadnego publicznego transportu. Father Arobati wiedział o tym i zaofiarował się zabrać mnie do Poland swoim samochodem. Wyruszyliśmy po śniadaniu. Minęliśmy lotnisko i osadę Banana. Palmy znikają – pozostają tylko niskie krzewy. Zbudowana przez Brytyjczyków szosa, której tylko jedno pasmo pokryte jest asfaltem prowadzi na południowy kraniec wyspy, gdzie podczas atomowych prób  (1957) Brytyjczycy mieli drugie, rezerwowe lotnisko - Aeon Airfield. Dziś stoi ono opuszczone...

Jedziemy dalej... Palmy prawie znikły – przy szosie pozostały tylko niskie krzewy.

Ale my już w połowie trasy do Aeon Airfield zjechaliśmy z tego wąskiego asfaltu w prawo, na drogę z koralowego piasku, z kałużami i wybojami. To ta właśnie gruntowa droga przebija się na przeciwległe wybrzeże wyspy. Tu nie da się szybko jechać, chyba że ma się terenowy samochód na dużych kołach. Ale takich na Christmas Island nie widziałem.
Ten odcinek trasy przebiega między płytkimi słonymi jeziorkami, w których można łowić białe milk fish. Kompletna pustka... Po drodze nie spotkaliśmy nikogo, nie było żadnego domu, ani nawet żadnego szałasu, w którym w razie potrzeby można by było schronić się przed ulewą lub słońcem. Mimo dużych rozmiarów wyspy cztery osady egzystujące na Christmas Island skupione są wokół laguny - pozostałe połacie wyspy są bezludne...

Podobno znawcy terenu potrafią - w zależności od stanu wody, skracać sobie drogę do Poland lawirując miedzy rozlewiskami w środkowej części wyspy. Może się to jednak skończyć nieprzyjemną przygodą - utknięciem na podmokłym terenie, albo trafieniem po drugiej stronie wyspy na chaszcze, przez które trudno będzie przejechać... To tropik, wszystko rozrasta się tu bardzo szybko...
Po drugiej stronie rozlewisk powitał nas gąszcz kokosowych palm. Gdzieś za zakrętem w dali zobaczyłem wiatrową pompę i zbiornik na wodę umieszczony na rusztowaniu - pierwsze sygnały o zbliżaniu się do osiedla.

W końcu znaleźliśmy się na sporej polanie - w dali, pod palmami zamajaczyły pierwsze dachy kryte strzechami - to było nareszcie moje ekscytujące Poland! Przy wjeździe do wioski nie ma już żadnej tablicy "Welcome to Poland", o której wspomina w swoim reportażu Olgierd Budrewicz.
Pierwsza konfrontacja wyobrażeń z rzeczywistością: bose dzieciaki biegające piaszczystymi ścieżkami poprowadzonymi między grupami zabudowań. Na nowych budowlach zainstalowano już blaszane dachy...

Pierwszy kontakt z sympatycznymi mieszkańcami. Konstatuję, że znajomość angielskiego jest tu znacznie słabsza niż w London. Ale uśmiechy ułatwiają porozumienie, wkrótce mogę zrobić pierwsze grupowe zdjęcie... To pierwsze spotkane Polandki (bo przecież nie mogę napisać, że to Polki!  :)  )

Najbardziej reprezentacyjną budowlą w Poland jest katolicki kościółek pod wezwaniem Św. Stanisława.

Kościół Św. Stanisława powstał za czasów, gdy duszpasterzem na atolu był Francuz – ojciec Bermond, pamiętający zapewne o polskim rodowodzie świętego. Księdza Bermonda spotkali na atolu polscy podróżnicy, którzy przede mną odwiedzili Wyspę Bożego Narodzenia: Mieczysław Piechocki i Olgierd Budrewicz. Kilka lat temu Bermond wyjechał na urlop do rodzinnej Francji i tam zmarł.

Nikt w Poland nie potrafi niestety powiedzieć skąd wzięła się nazwa ich osady. W literaturze spotyka się kilka różnych hipotez. Ryszard Badowski w jednej ze swoich książek wspomina o Polaku, Stanisławie Pełczyńskim, który był starszym mechanikiem na statku przypływającym na Christmas Island po koprę. Podobno na początku XX wieku założył on tutaj plantację palm i osadę, nazywając ją od nazwy swej ojczyzny - Poland.
Wnętrze kościółka jest bardzo skromne. Nie ma tu ani żadnego wizerunku patrona kościoła, ani ławek do siedzenia. Gdy ojciec Arobati przyjeżdża tu odprawić nabożeństwo wierni siedzą po prostu na posadzce.   

A to rodzaj plebani zbudowanej obok kościoła. Bez wody i elektryczności... Ale ksiądz może tu przebrać się, odpocząć, a nawet od biedy przenocować... Normalnie ten przewiewny domek stoi pusty. Więc jeśli ktoś z Was trafi w przyszłości do Poland i będzie chciał przenocować, to to jest to miejsce... Radzę tylko zabrać moskitierę, inaczej trudno będzie zasnąć...

Miejscowi przynieśli poczęstunek: czajnik herbaty zmieszanej z palmowym sokiem todzi i kawałek jakiegoś słodkiego placka. Potem zostawiłem ojca Arobati w tym domku, aby odpoczął przed powrotna drogą, a sam ruszyłem na "zwiedzanie" wioski.

Malutka ta Polska – zaledwie 32 rodziny – wszystkiego około 130 mieszkańców! W czasach kolonialnych, gdy okolicznymi plantacjami palm administrowała prywatna firma dla robotników pracujących przy koprze zbudowano takie oto baraczki... 

Elektryczne żarówki i świetlówki zawieszone pod strzechami świecą tylko przez kilka godzin dziennie - gdy włączą agregat. Dla tych ludzi London - główne osiedle po drugiej stronie laguny, gdzie jeździ kilka samochodów i są sklepy to wielki świat.

Szybko zorientowałem się, że Poland to prowincja atolu Kiritimatu - miejsce najbardziej odległe od cywilizacji. Ale ludzie żyją tu w ciszy i spokoju - bez tych wszystkich stresów, które niesie współczesna kultura...

Posiłki przygotowuje się na prymitywnych paleniskach w podwórku. Trudno to nawet nazwać kuchnią...

Podstawą pożywienia są ryby, których wielka obfitość występuje w oceanie oraz importowany ryż. To akurat świeże milk fish, które - jak sami widzicie - rzeczywiście mają barwę mleka.

Aby uchronić je przed szybkim zepsuciem i obsiadanie przez muchy ryby są lekko obwędzane.
Posiłek spożywa się na podłodze - siedząc na matach rozłożonych na podeście chaty... 

Odniosłem wrażenie, że miejscowe panie bardzo szybko stają się korpulentne... A może to taka moda i może jest to dobrze widziane?
Najwdzięczniejszym tematem do zdjęć są jak zwykle dzieci. Jak widać te mniejsze dzieciaki mamy lub starsze siostry noszą tu "po afrykańsku" - na biodrze... A za plecami starszej siostry widać rosnącą przy chacie papaję.

W kilku domach widziałem rozwieszone hamaki, ale nie są one tu tak popularne jak w Ameryce Łacińskiej. Często wyspiarze wykorzystują je jako kołyski.
Dzieciaki zaprowadziły mnie do pustej szkoły. Pustej, bo trwały bożonarodzeniowe ferie. Chłopcy chętnie pozowali do zdjęcia pod pięknie wykonaną tablicą. Hasło "No pain - no gain" ma zachęcać dzieci do nauki - można je chyba porównać do naszego "Bez pracy nie ma kołaczy" choć w kiribaskim wydaniu brzmi znacznie ostrzej - Bez bólu nie ma wzrostu (gospodarczego) -

Przez okratowane okna (szyby nie są tu potrzebne, bo w wilgotnym upale niezbędny jest chłodzący przewiew) zajrzałem do środka... Okazało się, że szkoła jest otwarta.
We wsi wszyscy się znają, chuliganów nie ma, więc szkoły nikt nie zamyka. Wszedłem do klasy. Ustawione bokiem do wielkiej, czarnej tablicy stały w klasie prymitywne, długie ławki bez oparć.

Na bocznych ścianach przypięte były pomoce naukowe. Byłem zbudowany - wyglądało na to, że nauczyciel w tej osadzie na końcu świata naprawdę się stara. Po ukończeniu szkoły podstawowej dzieci z Christmas Island mogą kontynuować naukę w High School - szkole średniej. Na atolu są dwie takie szkoły, zlokalizowane przy głównej szosie między Tabwakea i Banana: katolicka i protestancka. Problemy pojawiają się dopiero po ukończeniu szkoły średniej: co dalej z sobą zrobić? Na atolu nie ma pracy dla młodych ludzi z maturą... A na studia trzeba lecieć bardzo daleko... Kogo z tych ludzi utrzymujących się ze zbioru kopry na to stać?

Gdy podeszliśmy w końcu do politycznej mapy świata zapytałem moich przewodników: –Czy wiecie, że w Europie jest jeszcze jedno Poland? Nie wiedzieli. Pomogłem im znaleźć na mapie mój kraj. Gdy kiedyś zawita tu następny Polak wypadną lepiej...

W środku osiedla zobaczyłem wielkie podesty, na których suszyła się kopra. Podesty są ruchome - w przypadku większych opadów wsuwa się je pod dach, by uniknąć zamoczenia produktu. 
Tym spośród was, którzy nie wiedzą co to jest kopra pora wyjaśnić, że to biały miąższ orzechów kokosowych. To główny produkt eksportowy Christmas Island – rząd wyspiarskiej republiki skupuje tą koprę płacąc za kilogram suchego produktu 60 australijskich centów. My znamy koprę głównie pod postacią tzw. wiórków kokosowych. Z kopry wytwarza się także olej i kosmetyki. Kiedyś było to bogactwo Pacyfiku. Handlarze płacili za nią przedmiotami codziennego użytku, a czasem także kamiennymi pieniędzmi (poczytajcie o tym na mojej stronie o wyspie Yap). Niestety w połowie XX wieku popyt na koprę zaczął spadać w związku z coraz częstszym stosowaniem syntetyków. W chwili obecnej rządy wyspiarskich krajów subsydiują produkcję kopry ponieważ jest ona często podstawą utrzymania tubylczych rodzin.

Kilku półnagich mężczyzn pakowało ją właśnie do worków. Co kilka tygodni przypływa na Christmas stateczek z zaopatrzeniem, zabierając w powrotny rejs worki z koprą i wodorostami - te ostatnie podobno sprzedają się coraz lepiej, wędrując głównie do kuchni krajów Wschodniej Azji.  

Nie było oczywiście żadnych problemów z fotografowaniem - Poland to nie Afryka!

Taki kapelusz sprawne ręce wyspiarzy potrafią wypleść w ciągu 15 minut z jednego palmowego liścia. 

Nie mogłem odmówić sobie przyjemności zrobienia sobie fotki z tymi życzliwymi ludźmi. Mam teraz pamiątkę z Poland na Centralnym Pacyfiku...

Wśród młodych kobiet zdarzają się tu prawdziwe piękności. Gdyby ta dziewczyna mieszkała na Francuskiej Polinezji już dawno zabrali by ja na Tahiti, aby tańczyła przed bogatymi turystami w czterogwiazdkowym hotelu.  A tu? Nie ma ani hoteli, ani bogatych turystów. A dziewczyna prawdopodobnie wcale nie wie, że jest gdzieś taki świat, w którym mogła by zrobić karierę...

Sznury bielizny rozwieszone między palmami. Banalna codzienność w tropikalnym raju... Poland na Pacyfiku...
Gwoli ścisłości muszę tu wspomnieć, że niewielka społeczność Poland rozbita jest wyznaniowo. Oprócz katolików mieszkają tu także protestanci Na zdjęciu obok widzicie ich maneabę - wielką wiatę będącą miejscem spotkań i uroczystości.

Wydawało mi się, że protestantki z Poland są równie urodziwe jak katoliczki...
Takich spontanicznych uśmiechów odnotowałem w Poland bardzo wiele. Czy w naszym kraju w jakiejś odległej wiosce dzieci też potrafią się tak uśmiechać do cudzoziemca, którego widzą po raz pierwszy w życiu?

Wszędzie piasek. Więc po co właściwie nosić buty?
Jeszcze jedna rodzinna kuchnia, czy raczej rodzinne palenisko. W tych wielkich garach nakryty liśćmi taro gotował się ryż...

A to jeden z dwóch bardzo skromnych sklepików które egzystują z Poland. Właściwie jest to blaszana budka w której na odrapanych półkach stoi kilka butelek oleju, kilka puszek fanty i coca-coli, mydło, zapałki i stare australijskie konserwy. A dla dzieci lizaki i guma do żucia. Ludzie nie mają za co kupować więc i podaż towarów jest bardzo skromna...
Ale jak widzicie właścicielka tego interesu jest zadowolona...

Taki motorower to na Kiritimati dowód zamożności. nie widziałem ich tu zbyt wiele...
 Znacznie częściej spotykałem rowery ... 

I wyobraźcie sobie że na zakończenie mojego pobytu w Poland znalazłem kogoś, kto był w Polsce! Ten jegomość przez wiele lat pływał na statkach jako okrętowy cieśla. Jego statek zawijał do Gdyni... Na starość wrócił do ojczystego Kiribati. Właśnie rozbudował o jedną izbę (wcześniej była tylko jedna) mini-klinikę w Poland. Na zdjęciu stoi przed swoim dziełem. ta bardzo skromna klinika była pusta. Bardzo narzekamy na naszą publiczną służbę zdrowia, ale w tej drugiej Polsce jest ona na jeszcze niższym poziomie...
Gdy przyszła pora powrotu z Poland do London okazało się, że jednocześnie z nami wyrusza w trasę miejscowa ciężarówka. Normalnie wozi ona chętnych chcących spędzić weekend w "wielkomiejskim" London.  Ale tym kursem wiozła ludzi na obchody Świąt Bożego Narodzenia odbywające się w tym roku w Tabwakei.

Miałem szczęście uczestniczyć w tych uroczystościach razem z setkami życzliwych i uśmiechniętych mieszkańców Christmas Island. Ale o tym jak wyglądało Boże Narodzenie na środku Pacyfiku napisałem już na kolejnej stronie.

Przejście do kolejnej relacji z Wyspy Bożego Narodzenia

Powrót do głównego katalogu                                                           Powrót do strony "Moje podróże"

Back to the main directory                                                                    Back to main travel page