tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos

CZĘŚĆ 4 - Christmas 2006 - PART  FOUR


                    To miała być moja pierwsza wigilia poza krajem. W naszej rodzinie święta Bożego Narodzenia zawsze były największym wydarzeniem w roku. Będąc dzieckiem wyczekiwałem zawsze na tą pachnącą choinkę, na kolędy i tradycyjne potrawy takie jak kapusta z grzybami i grochem. Także na prezenty, choć te ze względu na sytuacje finansową naszej rodziny były zawsze tylko symboliczne.  Kiedy zacząłem podróżować po świecie zawsze tak planowałem swoje wyprawy, aby na święta wrócić do domu. Tym razem się nie dało... To była trudna decyzja... Szczerze przyznaję, że na samą myśl o tym, że w wigilię będę tak daleko od Polski i od moich bliskich coś ściskało mnie w gardle...    

Wigilijny wieczór 2006 roku na Wyspie Bożego Narodzenia był duszny i bezwietrzny. Zachodzące słońce czerwieniło i złociło niebo nad horyzontem. Moskity cięły po odsłoniętych nogach. Do kolacji na plebani w London zasiedliśmy z ojcem Arobati tylko we dwójkę. I nie była to żadna uroczysta kolacja, bo tu na Pacyfiku nie ma tradycji celebrowania tej wieczerzy. Przyszedłem jednak w swojej najlepszej koszuli i z polskim opłatkiem w ręku. Zanim zaczęliśmy jeść opowiedziałem ciemnoskóremu księdzu o tradycji pierwszej gwiazdki na niebie i o polskim zwyczaju łamania się opłatkiem. Słuchał z ciekawością - to było dla niego coś zupełnie nowego! Podzieliliśmy się opłatkiem - życzył mi, abym szczęśliwie dotarł do domu... Z wdzięcznością przyjąłem te życzenia, byłem przecież dopiero w połowie mojej trasy wokół globu. Potem wymieniliśmy skromne upominki - tej tradycji też u nich nie ma!

Po kolacji urwałem kilka gałązek z rosnącego na podwórku hibiskusa i wsadziłem do puszki. Powiesiłem na nich jakieś zaimprowizowane ozdoby z kolorowych papierków - to miała być moja tegoroczna  choinka. Nie wiedziałem jeszcze, że w tą noc wigilijną moja choinka mi zakwitnie.   - Pora jechać do ludzi w Tabwakei - zarządził father Arobati - oni czekają!...

 

Z opowieści ojca Arobati wiedziałem, że święta na Christmas Island celebrowane są zupełnie inaczej niż w Polsce. My spędzamy wigilijny wieczór zamknięci w domowych zaciszach. Oni zjeżdżają się na wspólne obchody - co roku do innej osady i tam biwakują przez trzy dni. Uroczystościom religijnym towarzyszą: konkurs chóralnego śpiewu w pierwszy dzień świąt i konkurs narodowych tańców w drugi...  

Tego roku wszyscy zjechali do osady Tabwakea. Na pasterkę w Tabwakei przyszło ponad 300 osób - boso, w spódniczkach tepe, które noszą tu przedstawiciele płci obojga. Niektórzy - jak się później okazało - ci, którzy wyznaczeni byli do obrzędów podczas mszy ubrani byli w barwne ludowe stroje.

Szczęśliwy los pozwolił mi odwiedzić wszystkie wyspiarskie kraje Pacyfiku.  Widziałem różne narodowe stroje, ale czegoś takiego - jeszcze nigdy... Popatrzcie - jakie wspaniałe korony można zrobić ze zwykłego liścia palmy i kwiatów frangipani...

 

 

Weszliśmy do słabo oświetlonej, wielkiej wiaty. Byłem zażenowany, gdy zobaczyłem, że obok ołtarza ustawili dla mnie - jednego honorowego gościa specjalne krzesło. Doceniałem to wyróżnienie, ale miało ono niestety i swoją złą stronę - nie wypadało mi wstawać z mojego piedestału by robić zdjęcia. Odważyłem się tylko kilka razy... Nie chciałem psuć niezwykłego nastroju tej nocy. A poza tym w maneabie, gdzie odprawiano pasterkę (oni mówią: midnight mass) było ciemno, co nie sprzyjało robieniu dobrych zdjęć - sami zresztą oceńcie...

Wieńce ze świeżych kwiatów na głowach, ludowe stroje celebrantów i wspaniałe chóralne śpiewy - to wszystko tworzyło niepowtarzalną atmosferę.  Podczas jednej z poprzednich podróży uczestniczyłem w wieczornej mszy odprawianej przez polskiego księdza w chacie pod strzechą w zapadłej boliwijskiej wsi pod Santa Cruz de la Sierra - pamiętam ją do dziś. Myślę, że pasterka na Christmas Island zapisze się w mojej pamięci równie silnie...
Jak każda uroczysta msza pasterka w Tabwakei zawierała wiele elementów wyspiarskiego folkloru. Father Arobati odprawiał w wieńcu na głowie. Gdy ciemnoskóre dziewczęta w koronach z kwiatów niosły do ołtarza chleb i wino kołysząc w tanecznym kroku biodrami pomyślałem mimo woli, że taki widok to nawet świętemu przywiódłby grzeszne myśli... :)

Pięknie śpiewali zgodnym chórem - oczywiście w swoim narodowym języku. Gdy wreszcie o północy zabrzmiało wspólne, gromkie „Gloria, gloria!” to miałem wrażenie, ze trzęsą się belki maneaby – wielkiej, otwartej wiaty, w której zgromadzili się wierni.
 

Gdy skończyło się nabożeństwo zauważalne wcześniej skupienie ustąpiło miejsca radości. Był środek tropikalnej nocy i wszyscy byliśmy zmęczeni. Merry Christmas! - podawałem ręce wielu nieznanym ludziom...

Potem wróciliśmy z księdzem do siebie - na plebanię, a oni rozkładali w maneabie maty, by w końcu odpocząć  po pełnym wrażeń dniu...

Długo nie mogłem zasnąć. Może dlatego, że o ścianę mojego domku coś co chwilę chrobotało. Dopiero rano okazało się, że to dziwne kraby - z muszlami na grzbietach w tą bożonarodzeniową noc kopały norki pod moją sypialnią.

Śniły mi się potem te uśmiechnięte dziewczyny z wieńcami na głowach. A rano okazało się, że moja naturalna choinka z hibiskusa obsypana jest kwiatami.

Z obchodami Bożego Narodzenia związana jest tu ciekawa tradycja: na codzień w rodzinach posiłek przygotowują kobiety. Ale same jedzą dopiero wtedy, gdy mężczyźni skończą obiad. Podczas obchodów Bożego Narodzenia jest odwrotnie: wszystkie kobiety siadają w czworoboku, a mężczyźni przynoszą im jedzenie i cierpliwie czekają, aż się pożywią. Podśpiewując im za plecami dla lepszego apetytu...

A no właśnie - to złapana "na gorąco" ta chwila. Przy okazji zwróćcie uwagę, że na obchody świąt wszystkie osady przybyły w swego rodzaju umundurowaniu: mieszkańcy London - na biało-czerwono... 

Ci z Banana (i słusznie!) prezentowali się na biało-zielono...
To Polandki z osady Poland: ubrane na biało-niebiesko. Nie mam tu zdjęcia dziewczyn z Tabwakei - one nosiły się na biało-różowo. Ale jeszcze będą na kolejnych obrazkach...

W pierwszy dzień świąt rano uczestniczyłem w kolejnej uroczystej mszy. Przysłowiowe pierwsze skrzypce grali podczas niej mieszkańcy London przybrani w miłe sercu Polaka kolory: biały i czerwony. Jeszcze zanim zaczęła się msza sfotografowałem się z dziećmi.  Z tych wyplecionych z palmy koszyczkach maja kwiaty, które będą sypać w kościele...

Białe kwiaty frangipani wspaniale podkreślają śniadą karnację skóry tych sympatycznych i ślicznych dzieciaków. Ileż tych kwiatów trzeba było zerwać z drzew, aby sporządzić taką ilość wianków!...

 

Rozpoczęła się msza. Pismo Święte niesione było do ołtarza w specjalnej procesji.
Bose nogi stąpają po kwiatach rozsypanych na posadzce zaimprowizowanego kościoła.

Klęcząc trzymają otwartą księgę, a ojciec Arobati czyta ewangelię, oczywiście w języku gilbertyjskim. Siedziałem jak na przysłowiowym tureckim kazaniu - byłem chyba jedyną osobą w maneabie, która nie znała lokalnego języka. I poczułem się ponownie bardzo wyróżniony, gdy na zakończenie kazania ojciec Arobati skierował do mnie kilka dnia zdań po angielsku: ...Dzisiejsza ewangelia mówi o... Kierując się jej wskazaniami powinniśmy w naszym życiu...  Powtarzało się to potem na każdej kolejnej mszy...
Błogosławieństwo...

A potem - na zakończenie nabożeństwa dzieci stają przed ołtarzem i śpiewają z rękami za sercach... Nie wiem, czy była to specjalna, bożonarodzeniowa "kolęda" czy po prostu jeszcze jedna religijna pieśń - trafiały do mnie tylko gesty i melodia - ich język niestety nie jest podobny do jakiegokolwiek języka europejskiego.
W drugi dzień świąt przebieg nabożeństwa był podobny. Zmieniła się tylko ekipa asystująca kapłanowi...

Tym razem koronę z kwiatów dla kapłana, a następnie naczynia liturgiczne do ołtarza niosła starsza młodzież.
Podczas mszy miejscowi tłumnie przystępowali do komunii.

KPC to skrót od Kiribati Protestant Church. Nie śmiałem zapytać tej dziewczyny czy należała ona wcześniej do kościoła protestanckiego. Protestanci z KPC to druga po katolikach grupa wyznaniowa na Wyspie Bożego Narodzenia. Wiem, że protestanci zorganizowali swoje obchody świąt oddzielnie - w London. Chrześcijański ekumenizm wydaje się tu na razie być pojęciem abstrakcyjnym. 
To tyle o religijnej części obchodów. Po mszach przygotowywano posiłek. Przypomnę, że w świątecznym "zjeździe" uczestniczyło kilkaset osób. Nakarmienie takiej ilości ludzi było na pewno poważnym zadaniem...

Ważnym składnikiem posiłków były ryby. Gotowano je i smażono na miejscu na zaimprowizowanych paleniskach. 
Okresami pojawiały się problemy z e słodką wodą - w sąsiedztwie maneaby były tylko dwa takie krany. Ale nikt nie biadolił i się nie awanturował. Gdy krany wysychały trzeba było po prostu pożyczyć wody do kuchni z butelki sąsiada, a z myciem - poczekać...

W biednej Tabwakei nie ma dotąd dzwonu. Wiernych na nabożeństwo wzywa się waląc młotkiem w dwie butle po gazach technicznych zawieszone na małym rusztowaniu. W ten sam sposób po południu w pierwsze święto oznajmiono początek konkursu chórów.
Po uroczystym otwarciu imprezy prowadzący powitał mnie oficjalnie i poprosił, abym się krótko przedstawił. Moja deklaracja: -My name is Wojtek and I am from Poland! wywołała wśród większości zgromadzonych konsternację, bo przecież oni znali wszystkich z Poland i wiedzieli, że tam taki facet wcale nie mieszka... Wyjaśniłem pospiesznie, że jest jeszcze inne Poland i podziękowałem za serdeczne przyjęcie. Potem zostałem razem siostrami zakonnymi wykładającymi w high school zaproszony do jury konkursu. O kurczę!  Komu tu kibicować?  Bratniej osadzie Poland czy londończykom przybranym w biało-czerwone barwy?

 

Rozpoczęły się śpiewy. W różowych spódniczkach tepe śpiewała na początku Tabwakea.

 Eh, kochani - i jak tu nie podziwiać takich chórzystek - dziewczyny siedziały w pierwszych rzędach...

A to śpiewa  już reprezentacja Polski, to znaczy osady Poland...
A to już nie Poland, choć w naszych narodowych barwach - to chór osady London.  Zaskoczyli mnie, bo po swoich narodowych pieśniach zaintonowali... chóralny utwór do muzyki wg "Arii na strunie G" Jana Sebastiana Bacha - dziwnie to brzmiało pod palmami!     

Przyglądałem się im, z jaką uwagą śledzą ruchy swojego dyrygenta. Z jakim zaangażowaniem śpiewają... Jak cieszą się z oklasków...  A przecież ten konkurs odbywał się na peryferiach Pacyfiku - na samotnym atolu, na którym mieszka wszystkiego niewiele ponad 4 tysiące ludzi...
Tak śpiewały dziewczyny z Banana - w spódniczkach zielonych jak zielone banany.

Gdy pierwszego dnia po południu zakończyły się chóralne popisy jury nie ogłosiło wyników - uświadomiono mnie jako początkującego sędziego, że co roku ogłaszany jest tylko jeden zwycięzca - łącznie dla konkursów chóralnego i tanecznego. Chórzystów, którzy tak bardzo się starali pozostawiono zatem w niepewności...
A po występach wokół maneaby toczyło się normalne życie... Trzeba było jeść... 

Myć dzieci, korzystając z ograniczonej ilości wody... 
... a rano wystroić rodzinę przed kolejną mszą...

Mama tej uroczej dziewczynki na prośbę księdza opiekowała się także i mną podczas moich całodziennych pobytów w maneabie. Dbała, bym nie był głodny i podawała monstrualne ilości herbaty, co w pełni doceniałem, bo było wściekle gorąco, a ja nie miałem tu ze sobą mojej grzałki...

Drugiego dnia świąt miał się odbyć konkurs ludowych tańców. Większość strojów do tego konkursu poszczególne osady przywiozły ze sobą. Ale nie wszystkie... Od rana w maneabie trwały jeszcze gorączkowe prace przy przygotowaniu brakujących ozdób...
W tych pracach uczestniczyły całe rodziny. Chodziłem wśród nich i podglądałem, jak z liści palmy, pasków pandanusa i kwiatów wyczarowują naszyjniki i korony...

To żmudna praca i wymagająca dużej cierpliwości. A umiejętności przekazywane są z pokolenia na pokolenie... 
Cała miska świeżych kwiatów...

 ...z której powstanie potem kolejna kwiatowa korona...
Prawie gotowe!...

No i nareszcie można taki strój obejrzeć na modelu...
... albo na modelce...

 

 

A tu już cała ekipa - co za egzotyka! Wyobraźcie sobie panowie, że przed przybyciem Europejczyków te urocze Gilbertyjki nie nosiły takich białych bluzeczek...    
Trwały ostatnie poprawki i przygotowania.

Nie jest łatwo chodzić, a tym bardziej tańczyć w długiej spódnicy z takiej sztywnej maty!

Trudno było nie skorzystać z takiej okazji. I tak powstała jeszcze jedna pamiątka z mojego pobytu na Kiritimati. 
Grubas z sędziowskim gwizdkiem na szyi - nie trudno się domyślić, że to szef folklorystycznej grupy z London za swoimi pupilami z najmłodszej grupy wiekowej.

No i nareszcie się zaczęło!... Akompaniamentem był śpiew i rytm wybijany przez całą wioskę na bębnie, misce. drewnianym podeście i co tam jeszcze mieli pod ręką... Zrazu statycznie...

Potem tempo wzrastało i taniec nabiera dynamiki... 

...a tancerze wpadali w taneczny trans... Nie jest łatwo tak szaleć w temperaturze bliskiej czterdziestu stopni!
Spływali potem... nic zatem dziwnego, ze przed kolejnym występem krajanie posypywali ich pachnącym talkiem. Czasem trochę przesadnie - proszę popatrzeć na jego stopy...

Po chwili bębny znów zahuczały i wszystko zaczynało się od początku...
Potem na "parkiecie" maneaby pojawiały się te śliczne dziewczyny...

...urzekające cudzoziemca nie tylko egzotyką stroju ale i urodą.
   

 I zawirowały w tańcu spódnice z sitowia...  
Osady występowały kolejno - miałem czas, by się napatrzyć...

Wszyscy oczywiście tańczyli boso...
Ostry rytm, rozkołysane biodra...

Ale w niektórych tańcach, zarówno damskich jak i męskich tańczyły tylko ręce i tułowie, podczas gdy nogi przykryte były matą. 
Na żadnych innych wyspach Pacyfiku nie widziałem u tancerzy tych dodatkowych ozdób, przywiązywanych w kilku miejscach ramion... Tutaj je dobrze widać!

Tancerze i tancerki bardzo często śpiewali razem z towarzyszącym im zespołem....
Dziewczyny z Banana tańczyły z wielkim zacięciem, ale trochę zawiodły mnie jeśli chodzi o swoje stroje. Poznajecie z czego wykonane są ich spódniczki?

Ocenia się oczywiście przede wszystkim  technikę tańca, a ta - przyznaje była świetna!
Takie statyczne zdjęcie na pewno nie oddaje dynamiki tańca. Aby dać wam jakieś wyobrażenie o tym, jak to naprawdę wyglądało zdecydowałem się umieścić tu krótki film, nakręcony przy użyciu mojej kamery video (MPEG, 2 MB) wystarczy kliknąć TANIEC.

To była orgia kolorów, rytmów, niezwykłych strojów i spontanicznej radości.

 

W przerwach było dość czasu, by sfotografować się z kolejną grupą przygotowująca się do występów....

To był niezapomniany i niepowtarzalny dzień. Więcej zdjęć mieszkańców Kiritimati w ludowych strojach (i nie tylko) umieściłem na stronie Wyspiarze z Kiritimati - People of Christmas Island w dziale "Ludzie z moich szlaków".

 

W chóralnym i tanecznym współzawodnictwie zwyciężyli biało-czerwoni z osady London...  Przesłaną internetem z Pacyfiku moją korespondencję "Rzeczpospolita" zatytułowała: Bożonarodzeniowe zwycięstwo biało-czerwonych...

   

 

Powrót do strony o wyspach świata

 

Przejście do kolejnej relacji z Wyspy Bożego Narodzenia

Powrót do głównego katalogu                                                           Powrót do strony "Moje podróże"

Back to the main directory                                                                    Back to main travel page