Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część II A relacji z podróży do Rogu Afryki  -    Horn of Africa - Part two A

Ten mało znany i rzadko odwiedzany kraj to dawne Francuskie Terytorium Afarów i Issów nazywane także kiedyś Francuskim Somali...  Nie posiada żadnych istotnych bogactw naturalnych, żyje z międzynarodowej pomocy i opłat pobieranych za korzystanie z dużego portu morskiego oraz międzynarodowego lotniska. Cały prawie towarowy tranzyt sąsiedniej Etiopii przepływa właśnie przez Dżibuti - na peryferiach stolicy zobaczycie wielkie, zaimprowizowane parkingi na których czekają na ładunek setki etiopskich lor i cystern. W Dżibuti jest także francuska baza wojskowa, stacjonują tu samoloty transportowe i Legia Cudzoziemska, co na pewno stabilizuje wewnętrzną sytuację. Jak na Afrykę w Dżibuti jest bezpiecznie...

O tym małym państewku, mającym powierzchnię naszego jednego województwa piszą w przewodnikach, że to jeden z najlepiej strzeżonych sekretów Afryki.  W jego krajobrazie dominują wulkaniczne góry i pustynne pustkowia. Zgadzam się, że dla samego Dżibuti nie warto organizować wyprawy z Europy, ale wizytę w tym kraju można połączyć z odwiedzeniem sąsiedniej Erytrei czy Etiopii a nawet Jemenu, leżącego po drugiej stronie Morza Czerwonego. Choć odległości morskie nie są duże trudno trafić na regularne połączenia promowe. znacznie lepiej wygląda sytuacja jeśli chodzi o regionalne połączenia lotnicze. 

Wizę Dżibuti otrzymałem w ambasadzie Francji w Warszawie - w wariancie do 10 dni pobytu wydawana jest tego samego dnia, przy występowaniu o dłuższy okres trzeba czekać na autoryzację. Poleciałem...  Lepki upał przywitał mnie już na lotnisku, był koniec listopada - pora chłodna: trzydzieści stopni... Mogłem sobie wyobrazić, jak gorąco jest tu latem...

Stolica: pofrancuskie kawiarnie i bary pod orientalnymi podcieniami

Zaczęło się feralnie: od stwierdzenia zaraz po wylądowaniu w Dżibuti smutnego faktu, że linie lotnicze zagubiły mój bagaż.  Plecak miał się odnaleźć dopiero po tygodniu - tymczasem w gorącą Afrykę wyruszałem w dżinsach i ciepłej koszuli, bez golarki, szczoteczki do zębów i tak niezbędnej przy tanim podróżowaniu grzałki...

W małym, sennym terminalu nie ma bankowego okienka w którym można wymienić pieniądze.  Lotnisko w Dżibuti jest zlokalizowane tylko 5 kilometrów od centrum, ale do terminalu nie dociera tu żaden publiczny transport. Przybysz zdany jest na pastwę czekających przed budynkiem taksówkarzy. Chcą  za kurs 2000 DJF, ale po wyjściu poza bramę znajduję takiego, który zabierze mnie za 5 USD. 

Za jednego dolara w kantorze przy Place Menelik płacili 177 franków Dżibuti (DJF), warto ten kantor odszukać bo w bankach dają nieco mniej i potrącają dodatkowo prowizję.  Kraj jest drogi: niepozorny budyneczek na sąsiednim zdjęciu to najtańsza noclegownia w Dżibuti: Auberge Sable Blanc.   Nocleg w pokoju z natryskiem i klimatyzatorem (wcale mi nie był potrzebny, ale innych tu nie mają) kosztował 6000 franków Dżibuti. W pokojach ciekną krany i nie działają spłuczki, ale dają za to czysty ręcznik i mydło... O wpół do piątej rano budziło mnie donośne nawoływanie do modlitwy z widocznego na zdjęciu minaretu.

Spośród  650 tysięcy obywateli tego kraju aż 400 tysięcy mieszka w stolicy. Pozostałych kilka miasteczek rozsianych po kraju to właściwie tylko małe osady. Zabytków architektury trzeba szukać w stolicy w  okolicach Placu Menelika nazywanego także "Place du 27 Juin 1977" (na pamiątkę dnia uzyskania niepodległości). Jedną stronę placu zajmuje ładny budynek merostwa (ostrożnie z fotografowaniem, bo jeszcze jakiś nadgorliwiec uprze się, że to "object d'etat" i będą nieprzyjemności...)   W przecznicach placu znajdziecie sporo stylowych budynków z czasów kolonialnych - takich jak na zdjęciu obok. Tu również rozlokowały się internetowe kafejki oferujące wprawdzie bardzo wolne połączenia - ale inkasujące tylko 250 DJF za godzinę.    

 Najbardziej egzotyczna część stolicy to, jak możecie się domyślić okolice Marche Central - głównego bazaru. W krajobrazie dominuje tu przysadzista wieża Hamoudi Mosque - najstarszego meczetu miasta. Pod jego murami rozłożyły się dziesiątki kramów w których sprzedaje się warzywa i owoce (kilo bananów - 200, pomarańcze lub papaje po 100 za 1 kg). Nieco dalej ciągną się stragany z odzieżą i gospodarstwem domowym. Suweniry znajdziecie gdzie indziej - w uliczce biegnącej pod dawnymi murami - na wschód od meczetu. Możliwości fotografowania, jak we wszystkich byłych francuskich koloniach są delikatnie mówiąc kiepskie. Już na sam widok aparatu miejscowi podnoszą złowrogi krzyk. Jedyna chyba rozsądna metoda to wejść do jakiegoś kramu, kupić coś i przy okazji z ukrycia pstryknąć...

 

Jesteśmy w kręgu kultury islamskiej. W stolicy znaczna cześć kobiet ubiera wciąż tradycyjne, powłóczyste szaty, ale nie noszą  już one zasłon na twarzach. Elegantki zgodnie z modą, która przywędrowała z Półwyspu Arabskiego zdobią sobie dłonie misternymi ornamentami. Barwnikiem jest henna. Niestety nie udało mi się dowiedzieć na ile trwałe są takie malunki...

 

Ten pan trzyma w ręku gałązki o wartości około 20 dolarów. Obsesją czy może raczej powszechnym nałogiem mieszkańców tego kraju jest żucie lekko narkotyzującego zielska zwanego qat. [wymawiają: czat]  Problem polega na tym, że qat nie rośnie w tym kraju i trzeba go sprowadzać z Etiopii...  A to sprawia, że staje się kosztowny. Nałóg doprowadza do ruiny tutejszych biedaków, którzy gotowi są wyrzec się wszystkiego, tylko nie codziennej porcji qatu.  Aby zielone listki nie zwiędły podczas długiego transportu drogowego sprowadza się je do stolicy samolotem. Codziennie koło południa ląduje on na lotnisku, a następnie samochody  rozwożą go z rykiem klaksonów po mieście i na prowincję. Do Tadżury po drugiej stronie zatoki worki z qatem zabiera szybka motorówka odpływająca koło 13.00...

Chciałem dotrzeć do tej malowniczej Tadżury...  Stary prom kursujący przez zatokę na zmianę do Obock i Tadjoura, o którym pisze przewodnik Lonely Planet od miesięcy stoi zepsuty.  Poradzono mi skorzystać z "qatowej" motorówki, która za opłatą 1000 DJF zabiera pasażerów.  Z nieba lał się żar  południa gdy człapałem z plecakiem do przystani.  Na lewo od portu handlowego wybiega tu w zatokę niewielka grobla, na jej końcu jest przystań jachtów, łodzi rybackich i motorówek. Nazywają to miejsce L'Escale i właśnie stąd odpływa codziennie "bateau de qat".  Ba!  Kiedy się tam dowlokłem okazało się, że właśnie tego dnia qat poleciał do Tadżury okazyjną awionetką. Pech!       

Z wygodnej, morskiej podróży nic nie wyszło. Musiałem wydać 500 franków na taksówkę, która zawiozła mnie na wylotową ulicę, gdzie stoją rzędem publiczne mikrobusy odjeżdżające w interior. Długo czekałem, aż wnętrze wypełniło się do ostatniego skrawka wolnego miejsca. W końcu pojechaliśmy... na stację benzynową, do wulkanizatora, do znajomej sprzedawczyni qatu - by kierowca i co zamożniejsi pasażerowie mieli co żuć po drodze... W końcu jednak znaleźliśmy się na 173-kilometrowej asfaltowanej szosie obiegającej zatokę... Trzy godziny jazdy "na qat-cie" obfitowały w piękne widoki i emocje, gdy kierowca ścinał lewą stroną zakręty...   

U krańca zatoki - w Anse Goubet leży Diabelska Wyspa, a przy nabrzeżnych plażach są dwa prymitywne obozowiska.

Północny brzeg zatoki rozpoczyna się wysokimi, malowniczymi klifami. A wokół szosy - pola zastygłej lawy i wulkaniczny żużel. Zjeżdżając kilka kilometrów z szosy (z przewodnikiem, bo brak oznakowania i wozem 4WD) można dotrzeć do tektonicznych rozpadlin i szczelin, z których wydobywają się dymy. 

Byłem w przeładowanym mikrobusie jedynym białym. Poczęstowali mnie kilkoma gałązkami qatu... Nie chcąc się narazić żułem pracowicie przez ponad 2 godziny - aż do celu podróży. Nic nie poczułem. Czyżby za mała dawka  jak dla Polaka?   

Do Tadżury dotarliśmy o zmierzchu. Tuż przed miasteczkiem na brzegu zatoki odnotowałem ładne palmiarnie. Nim odnalazłem dwa miejscowe hoteliki (drogie - od 8000 DJF!) było już ciemno. No i powstał problem - w obu nie było miejsc!   I tu wiadomość, która może być warta dla Was nawet kilkaset dolarów: przewodnik Lonely Planet nie wspomina, że po Francuzach pozostały w Obock, Tadjoura i Ali Sabieh katolickie misje przy których są czyste pokoje gościnne. Można tam przenocować za symboliczną opłatą. Katolików w tych miejscach liczy się na palcach, a księża prowadzą kursy zawodowe dla muzułmańskiej młodzieży. Z gościny w takiej misji korzystałem właśnie w Tadjoura.

Tadżura okazała się małą, zaniedbaną ale malowniczą rybacką osadą z nadbrzeżną ulicą przy której skupiły się ciemne sklepiki i zapuszczone restauracyjki. Z labiryntem wąskich uliczek o wysokich murach. Z maleńkimi podwórkami na których dzieje się rodzinne życie: przygotowuje się posiłki, pierze się, gotuje i doi kozy. Niestety - bez znajomości podstawowych zwrotów w języku francuskim trudno porozumieć się z tubylcami - jeżeli nie znacie tego pięknego języka to zabierzcie chociaż rozmówki!   W Tadjoura łatwiej też fotografować ludzi niż w stolicy...
Na północ od Tadżury rozciągają się malownicze i raczej trudnodostępne (samochód 4WD) góry Goda. Kilkaset metrów nad poziomem morza jest tam trochę chłodniej  niż na wybrzeżu więc chętnie przyjeżdżają do tego regionu  (szczególnie w okresie weekendów) Francuzi z Dżibuti i miejscowi dygnitarze. W górach jest więcej opadów i więcej roślinności - w porównaniu z resztą terytorium Dżibuti Goda Mountains są prawdziwą, pełną żywej zieleni oazą. Część gór Goda to teren parku narodowego. Dla turystów zbudowano tam kilka baz - campamentów złożonych zazwyczaj z tradycyjnych, okrągłych chatek. Nocleg z pełnym wyżywieniem to niestety wydatek rzędu 50 USD. Góry są częściowo zalesione - miejscowi przywożą stamtąd do Tadżury na wielbłądach drewno opałowe.

Byłem tego dnia jedynym turystą w Tadjoura.  W miasteczku nie widziałem innych białych poza Francuzami z ekipy filmowej, realizującej w jakimś zaułku sceny do filmu "Sekrety Morza Czewonego" wg powieści Henri  de Monfreida. (To oni zablokowali miejsca w hotelikach).    Miałem okazję zajrzeć na podwórka domów i podpatrywać życie... Ta mała elegantka smaruje sobie głowę papką z henny.  Po kilku dniach noszenia na głowie takiej skorupy zmywa się ją a czarne dotychczas, kędzierzawe włosy stają się rude... Osobiście preferuję  wersję naturalną...   

Przyszła pora wracać... Po południu, szczególnie w niedzielę bardzo trudno wyjechać z Tadżury. Po prostu nic nie wraca do stolicy. Polowałem na rogatkach osady, gdzie niemal naprzeciw siebie stoją dwa miejscowe hotele: Golf i Corto Maltese.  Gdy szczęśliwym trafem nadjechał w końcu mikrobus do Dżibuti i ruszyliśmy w trasę okazało się, że po drodze będziemy jeszcze doładowywać nie tylko pasażerów do "full" ale także - na dach wehikułu - opałowe drewno. Potem pojazd dostawał zadyszki na stromych podjazdach, pochylał się niebezpiecznie na zakrętach... Wjazd do Dżibuti witałem z niekłamaną ulgą!...

A to już jedna z najważniejszych krajobrazowych atrakcji kraju: słone jezioro Lac Assal położone około 100 kilometrów na zachód od stolicy. Trampy mają niestety problem z dotarciem do tego miejsca - na końcowym odcinku (około 20 kilometrów) nie ma praktycznie lokalnego transportu. Nieuniknione wydaje się być wynajęcie samochodu. Ale wcale nie musi być to samochód terenowy (jak przekonują niektórzy) - niemal do samego parkingu nad jeziorem Assal doprowadzony jest dobry asfalt... Osobowy samochód można w Dżibuti wynająć już za 12000 DJF. Prostszą  ale kosztowniejszą opcją jest dołączenie do grupy organizowanej przez jedną z agencji...  Ale to ma sens tylko wtedy gdy koszt można podzielić na więcej osób - wypadnie wtedy po 70-80 USD za całodzienną wycieczkę.

 Po dotarciu na kraniec asfaltu i przejechaniu kilkudziesięciu metrów na brzeg samochód zostawia się na niewielkim parkingu... Miejscowi czarni chłopcy rozłożyli tam kramiki z solnymi kryształami, wulkanicznymi bombami znalezionymi w okolicznych górach i topornymi pamiątkami.  Zostawiam ich jednak i idę na biały brzeg. Oczy bolą od patrzenia na tą biel... W przewodnikach piszą, że otoczone górami Jezioro Assal jest najgłębszą depresją Afryki - jego lustro znajduje się 150 metrów poniżej poziomu morza. I choć przy brzegu warstwa wody ma zaledwie kilka centymetrów to podobno w najgłębszym miejscu Lac Assal ma  do 60 metrów głębokości. W wielu miejscach na brzegu "kwitną" kwiaty z soli - takie jak na zdjęciu obok. 

Sól wydobywano tu od niepamiętnych czasów. Robili to zamieszkujący okolice Afarowie. Ich karawany wywoziły ją następnie, głównie do Etiopii. Dziś w dalszym ciągu eksploatuje się złoża - tyle tylko, że przy użyciu spychaczy i wywrotek.  Brzegiem jeziora można odbyć kilkukilometrowy spacer, trzeba jednak pamiętać o zabraniu zapasu wody, okularach słonecznych i sunscreenie na odsłonięte części ciała - słońce operuje tu wyjątkowo silnie...
Otoczone drzemiącymi wulkanami jezioro jest rzeczywiście wyjątkowo malowniczym miejscem, a dla takiego widoku jak obok na pewno warto wdrapać się na wzgórza ponad jeziorem... Warto zabrać mocniejsze buty...    W miejscu, gdzie widoczna na zdjęciu szosa odbija już od brzegu jeziora w małej dolince, zaledwie kilkadziesiąt metrów od drogi są nie oznakowane ciepłe i zimne źródła. W tych chłodnych można się zanurzyć po szyję, co we wszechobecnym skwarze jest nie lada przyjemnością! (następny prysznic odległy jest o dwie godziny jazdy - w Dżibuti). Nie zapomnijcie kostiumu kąpielowego i ręcznika! 

Po powrocie do Dżibuti zacząłem szukać kompana na kolejną wycieczkę w interior - nad Lac Abbe... 

 

>>>>>Przejście do drugiej części relacji z Dżibuti

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory