tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos

Część I -  Part one


My overseas readers are kindly requested to use Google translator to read the text - sorry, publishing all the time new travel reports I do not have enough time to produce two different language versions 

 

W Indonezji byłem już kilka razy, odwiedzając dziesiątki mniejszych i większych wysp, ale nigdy nie słyszałem o czymś takim jak Karimunjawa... Przygotowując kolejną podróż do tego kraju, podczas której chciałem zobaczyć słynny wulkan Krakatau, w przewodniku wydawnictwa Lonely Planet "Indonesia" znalazłem listę dziesięciu największych atrakcji turystycznych tego kraju. Wśród tej dziesiątki była Karimunjawa.  Przewodniki Lonely Planet kiedyś były dla trampów niekwestionowanymi bibliami . Gdy Tony Wheeler sprzedał założone przez siebie wydawnictwo jakość tych przewodników gwałtownie spadła, ale wciąż jest to uznawane źródło informacji. Postanowiłem zatem zobaczyć nieznany mi, a tak wysoko notowany Archipelag Karimunjawa.

Wyspy Karimunjawa leżą na Morzu Jawajskim, na północ od Jawy. Najbliższym dużym ośrodkiem administracyjnym i transportowym jest miasto Semarang. Ale bramą wjazdową dla większości turystów przybywających na Karimunjawę jest niewielki rybacki port Jepara, leżący na Jawie, naprzeciw archipelagu. Nazwę tej miejscowości wymawiają tutaj przez "j" a nie przez "dż"   :)

Z Semarangu do Jepary kilka razy dziennie jeżdżą autobusiki (uwaga - ostatni odjeżdża około 15.00!) z terminalu Penggaron. Przejazd trudno nazwać komfortowym (nawet nie myślcie o klimatyzacji!), ale kosztuje on tylko 50000 indonezyjskich rupii. Gdy w 2019 roku byłem w Indonezji za 1 dolara płacono ok. 14000 IDR. 

Tani prom z Jepary na Karimunjawa odpływa wcześnie rano i dlatego warto przyjechać do Jepary dzień wcześniej, by spędzić tu noc i o świcie zameldować się w porcie. Miasteczko ma ładną starą dzielnicę przylegającą do niewielkiego portu. A w niej mały Kota Baru Homestay - hostel dla trampów z życzliwą obsługą i szczególną atmosferą. Za ciasny pokój jednoosobowy z wiatrakiem i wspólną łazienką zapłaciłem tu 150.000 rupii. Na placu kilkadziesiąt metrów od tej noclegowni wieczorem pojawiają się kramy night market, w których można kupić tanie dania indonezyjskiej kuchni. A na wybrzeżu przyciąga wzrok oryginalny, bo zbudowany w kształcie żółwia budynek akwarium (na zdjęciu poniżej). W dzień wygląda on mniej efektownie :)

Poradzono mi, aby wstać przed świtem i iść do wcześnie otwieranej kasy biletowej, bo zdarza się, że dla ostatnich chętnych biletów już brak... Nie musiałem nastawiać budzika. Już o 4.30 niosło się z wieży pobliskiego meczetu donośne nawoływanie do modlitwy. Zjadłem  skromne śniadanie i o 5.30 w ciemnościach pomaszerowałem do portowej bramy. Zaraz za nią stał okazały pawilon z kasami biletowymi i stalowymi barierkami wyznaczającymi kierunek kolejek. Ale dziś kolejek nie było - był marzec, a turystyczny sezon zaczyna się tutaj dopiero w kwietniu. Za 76000 rupii wydrukowano mi bilet; Wojciech, Polandia, laki-laki (mężczyzna).  Ale to nie był koniec opłat - od kasy odesłano mnie do biurka obok, gdzie musiałem zapłacić 25.000 taxy. No i wtedy dopiero mogłem pomaszerować na starą krypę zacumowaną na końcu molo.

Wchodziłem na statek po pochylni dla pojazdów. -O mój Boże!- westchnąłem zobaczywszy wypełnioną po sufit przestrzeń ładunkową. Musiałem się przeciskać wśród stert worków i kartonów, by dotrzeć do żelaznych schodów prowadzących na górny pokład:

 

Na górnym pokładzie prom ma trzy "salony" - z przodu klimatyzowany VIP, w którym nikt nie podróżuje ze względu na wysoką cenę, a z tyłu dwie sale bez okien z rzędami plastykowych fotelików. Były prawie pełne, ale jeden wolny jeszcze znalazłem... Świt otworzył widok z pokładu na malowniczy porcik, w którym stały rybackie kutry: 

Rozglądam się po moim "salonie": żadnych białych nie widać. Miejscowi układają się na matach położonych na blachach pokładu, a niektórzy to nawet na rozłożonych gazetach. Statek odpływa już o 6.35 (rozkładowa pora to 7.00) - podobno dlatego, że jest "full" i i tak nikogo więcej nie może zabrać.

90 kilometrów dzielące nas od Karimunjawy i 74 innych, mniejszych wysepek archipelagu mamy pokonać w ciągu 4 godzin. Na tej samej trasie kursuje jeszcze znacznie droższa "fast ferry" - jest za to dwa razy szybsza.

 

 

Nie mam szczęścia do pogody - dzień wstaje pochmurny, słońca nie będzie, a rejs potrwa nie 4, a 5.5 godziny. Gdy wreszcie widać w dali przed dziobem wymarzoną wyspę wpływamy w ścianę mgły i deszczu. Wieje i rzęsiście leje, gdy dobijamy do nabrzeża. Jak tu w takich warunkach schodzić na ląd?  Czekam na pokładzie jeszcze pół godziny, a potem - straciwszy nadzieję na polepszenie pogody zarzucam plecak na grzbiet, a na wszystko - nieprzemakalne, plastykowe poncho. I w drogę... w deszczu, przez ogromne kałuże. Do "Sama  Sama Guesthouse", gdzie przez booking.com zarezerwowałem sobie pokój ze śniadaniem  mam wprawdzie tylko jakieś 20 min marszu, ale gdy w zacinającym deszczu dotrę w końcu na miejsce  od pasa w dół będę mokry  :) Oto Sama Sama:

"Sama - Sama" ( "Witamy"- zdjęcie powyżej) stoi w głównej ulicy, gdzie ulokowało się wiele homestays, hotelików i kiosków sprzedających wycieczki i wypożyczających skutery. Wokół małego dziedzińca, gdzie restauracyjne stoliki pod strzechą pokoiki na dwóch kondygnacjach - te droższe - z klimatyzacją, a w parterowej części te tańsze - z wentylatorem. Za taki właśnie - ze skromnym śniadaniem (na zdjęciu obok) zapłacę tu 180.000 za noc. Wi-fi jest, ale połączenie jest wolne wykluczające transmisję dużych zdjęć. Już pierwszej nocy dokuczają mi komary. Gdy proszę o spray na moskity przynoszą mi air freshner. Dopiero następnego wieczoru udaje mi się skutecznie spryskać pokój.    

Recepcjonista zaraz "z marszu" próbuje mi wcisnąć wypożyczenie skutera za 100000 na dzień. Powoli, powoli, na razie dziękuję!

 Co trzeba zobaczyć w miasteczku Karimun - stolicy archipelagu?  Poniżej pokazuję mapę centralnej osady uzupełnioną moimi poprawkami. Ja taką nie dysponowałem przybywając na Karimunjawę. Moje mapy internetowe wskazywały, że jedyny port znajduje się z lewej strony mapy, w starej części miasta. Tymczasem okazało się, że prom cumuje w nowym porcie - po prawej. Wy będziecie mieć jasność...  :)

Stolica archipelagu jest naprawdę maleńka - można ją przejść od krańca do krańca w 20 minut. Główną ulicą wydaje się być Jalan Sudirman nazywany także Jalan Slamet Riyadi (w Indonezji często funkcjonują jednocześnie stare i nowe nazwy ulic). Przy tym "dżalanie" ulokował się mój "Sama Sama Guesthouse". Tu także znajdziecie urząd pocztowy (na zdjęciu poniżej) a ponadto wiele kiosków oferujących wypożyczanie skuterów, rejsy na mniejsze wyspy, na snorkeling i diving. Większość tych biznesów przed sezonem było zamkniętych... Ale jak trzeba, to kobieta z sąsiedniej garkuchni gotowa była odnaleźć właściciela. Czy tak wyobrażałem sobie główną ulicę?

 

Najpiękniejszą budowlą w Karmun jest bez wątpienia ten największy meczet, którego zielony minaret wystaje ponad zabudowę starej części miasta. Szczyt widoczny po lewej stronie zdjęcia poniżej to najwyższa góra wyspy - Gungung Gendero - wyrastający na 600 m ponad poziom morza. Można się na nią wdrapać z płatnym przewodnikiem. Nie byłem na szczycie, bo nie było z kim podzielić kosztów, a stan gliniastych ścieżek po deszczach był podobno fatalny.

Warto przyjrzeć się temu meczetowi także z bliska. Wykładana kafelkami świątynia jest piękna, choć nieduża. Pod kolumnadą znaleźć można dwa bębny używane (dziś to tylko awaryjnie) do nawoływania na nabożeństwo. Jeden szczelinowy, wykonany z drewnianej kłody, a drugi klasyczny - obciągnięty skórą i umieszczony na stojaku.

 

W świątyni była tylko sprzątaczka... Tłumy tu raczej nie przychodzą. Wygląda na to, że indonezyjska wersja islamu nie jest zbyt radykalna.

 

We wnętrzu mogłem sfotografować umieszczone obok siebie: mihrab - wnękę pokazującą kierunek do świętej Mekki oraz minbar - rodzaj kazalnicy:

 

Z tyłu za tym czyściutkim meczetem rozłożyła się stara dzielnica - mały labirynt już nawet nie uliczek, ale wąskich zaułków dostępnych tylko dla skuterów i rowerowych riksz: 

Te zaułki wypełnione są ciasno parterowymi domkami. Te starsze kryte są tradycyjną dachówką, ale na niektórych dachach wymieniono ją na blachę lub plastyk. Wzdłuż linii domków zwracają uwagę niezbyt ładnie pachnące rowy ściekowe biegnące do morza. Widzę dziesiątki wychudzonych kotów niemrawo wałęsających się w wilgotnym upale. Równie chude są kurczaki chowające się w małych drewnianych kurnikach przed piekącym słońcem.

Na przyzbach domków siedzą ludzie zajęci drobnymi pracami. Zerkają opiekuńczo na dzieci przeciskające się w dół i w górę zaułka na odrapanych rowerkach.

 

 

To nie jest skansen dla turystów. Ci zresztą zapuszczają się tu raczej rzadko. Na samotnego białasa, który wałęsa się wśród zaułków nikt nie zwraca uwagi. I to jest właśnie wielka zaleta samotnego podróżowania - można bez skrępowania i bez przeszkód podglądać prawdziwe życie, a żadne z tych zdjęć nie jest pozowane. Nikt też nie żąda pieniędzy za zrobienie fotki:

 

Ani przez chwilę nie czułem tu jakiegokolwiek zagrożenia. Uśmiechałem się do ludzi, a oni do mnie. Nikt nie protestował, Gdy fotografowałem ich biedę... Dziesięć lat wcześniej, te wąskie uliczki nie miały betonowej nawierzchni. Można sobie wyobrazić, jak smutno wyglądał wtedy ten krajobraz:

W labiryncie "staromiejskich" zaułków funkcjonują miniaturowe sklepiki, w których można kupić paczkowane zupki i chipsy, ale także można wypić przyrządzoną na poczekaniu kawę albo sok ze świeżych owoców przyrządzony w blenderze.

 

 

 

Czasem przypadkowo trafiałem na gotowy, ciekawie skomponowany temat zdjęcia. Na przykład tutaj: dwa palmowe pnie i trójka dzieci... Nawet nie pomyśleli o tym, by do zdjęcia ustawić się "na baczność":

 

Mimo rzucającego się w oczy ubóstwa tych ludzi widać, że dbają oni o swoje otoczenie. Przed domami, wobec braku miejsca na trawniki czy rabaty wystawiono duże donice z kwiatami. A ta odpoczywająca riksza pamięta zapewne czasy, gdy na wyspie nie było jeszcze stad skuterów i motocykli:

 

Przez okrągły rok jest tu gorąco i wilgotno. Ludzie się pocą... Skromna odzież, mieszkańców wymaga częstego prania. Wiesza się później kolorowe koszulki i sukienki pod daszkiem, bo o każdej porze mogą się zdarzyć przelotne opady. Takie widoki również składają się na tutejszy folklor: 

 

A co tutaj się produkuje? Ta pani trzyma na kolanach wielkie liście bananowca. Bardzo łatwo da je się podzielić na płaty formatu arkusza A4. A te z kolei posłużą do zapakowania porcji gotowanego ryżu - w taki sposób przygotowuje się tu porcje ryżu "na wynos". Pokażę je w dalszym ciągu relacji:

 

O dziwo w labiryncie uliczek za meczetem znaleźć można także małe warsztaty, funkcjonujące często po prostu na przyzbie. Trafiłem na moment, gdy w takim warsztacie naprawiano kuchenkę gazową. Butlowy gaz przywozi się na Karimunjawę z Jawy:

 

Tuż obok dwaj panowie majstrowali przy dużych klatkach służących do połowu krabów. Do środka wkłada się przynętę (np. martwą rybę) i zatapia klatkę. Krab znajduje drogę do środka przez lejkowate wejście, ale wyjść z pułapki już nie potrafi:

 

Tutejsza flota rybacka składa się z kilkunastu niewielkich i starych już łodzi. Niektóre spośród nich wyposażone są w równie leciwe silniki diesla wymontowane z samochodów. Strasznie hałasuje taki stateczek podążając na połów. Drobne remonty wykonywane są na miejscu:

   

Po opuszczeniu starej dzielnicy postanowiłem odnaleźć bazar. Zazwyczaj takie miejsca tętnią życiem, kuszą zapachami i kolorami. Z odnalezieniem rynku nie było problemu - w miasteczku jest już  kilka takich drogowskazów ułatwiających życie cudzoziemcom.

Na bazarze okazało się jednak, że jego rozmiary proporcjonalne są do rozmiarów małego Karimunu, a sam rynek jest zagracony i prawie pusty:

 

Szukając egzotyki skierowałem się na początek do kramów z tkaninami. Tu można kupić między innymi karudungi - kobiecą chustę na głowę. Wybór kolorów jest duży, a kosztuje tylko 35000 rupii - mniej niż puszka piwa! 

 

W kramach z warzywami właścicielki sortują swój towar: paprykę. ziemniaki czy cebulkę na płaskich koszykach. Jest jeden sklep z owocami, w którym działa klimatyzacja, by zbyt szybko się nie popsuły. Średniej wielkości papaja kosztuje 19 tysięcy, a avokado - 10000.

 

Naprzeciwko bazaru cieszy oko najbardziej nowoczesna budowla miasteczka - szpital, będący jednocześnie ośrodkiem zdrowia: 

 

Przy tej samej ulicy, ale nieco bliżej centrum pod podcieniem ze starej dachówki rozsiadła się tania garkuchnia, do której przychodzą miejscowi i mniej wybredni turyści:

 

 

Właścicielka interesu (nie nosi chusty!) przygotowywała dla swoich gości na poczekaniu jakieś skromne potrawy. Ale ja chce zwrócić waszą uwagę na  te dziwne laski koloru khaki na dole zdjęcia. To zawinięte w liść bananowca porcje gotowanego ryżu czyli nasi.  To taka indonezyjska kanapka dla ubogich. Można takie porcje zabrać na łódź czy do pracy gdzieś w lesie. Opakowanie jest "eco", bo po wyrzuceniu szybko się rozkłada i użyźnia glebę... Taka porcja kosztuje 3000 rupii, czyli za dolara można mieć takie cztery. Jeżeli ktoś nie lubi ryżu, to przy odrobinie szczęścia dostanie tu także mały chlebek (200 g) przywieziony z Jepary za 6000 rupii. Ale jest to cena spekulacyjna - w innym sklepiku ten sam kosztował tylko 5000!  :)

 

 

Kiedyś (jak słyszałem) po Karimunjawie jeździło wiele riksz - przeważnie rowerowych. Dziś, po inwazji skuterów zostało ich tylko kilka. Są atrakcją dla turystów, większość napędzana jest silnikiem od motocykla:

Gdy kolejnego dnia na stałe wróciło słońce postanowiłem wspiąć się na punkt widokowy Joko Tuwo zbudowany na wzgórzu ponad Karimunem. Początek ścieżki znajdziecie przy stacji uzdatniania wody, koło szpitala. Szlaban był na stałe podniesiony i nikogo przy nim nie było. Mogłem wejść bez opłaty! I to są właśnie uroki podróżowanie przez sezonem. Opłata pobierana w sezonie jest niewielka: 10000 rupii. Ale tu 10, tam 10 - i trochę się nazbiera... Zaraz za szlabanem metrowej szerokości ścieżka wyglądała całkiem nieźle: 

...ale już 100 metrów dalej zmieniła się w usiany kamieniami, rozmyty przez deszczową wodę trail. Na szczęście wspinaczka nie trwała długo. Już po kwadransie stanąłem zaskoczony przy... szkielecie wieloryba.  Został pomyślany jako dodatkowa atrakcja dla turystów. I wolno dotykać ten wielki eksponat!:

 

Zrobiłem zdjęcie i w kilka minut później byłem już na punkcie widokowym, z którego otwierała się panorama miasteczka i okolicznych mniejszych wysp. Dla ochrony przed słońcem ustawiono tu niewielką wiatę, krytą strzechą:

 

Teleobiektyw kamery pozwolił mi przybliżyć miasteczko Karimun z wystającym ponad dachy zielonym minaretem meczetu. Wydłużona wyspa, która przesłania horyzont to Menjangan Besar. Przewoźnicy oferują wycieczki łodzią na tę wysepkę : 

 

Jeśli przesunąć obiektyw aparatu bardziej w lewo, to zobaczymy nowy port, w którym cumuje zarówno mój prom, jak i "fast ferry" do Jepary. Budynek z czerwonym dachem stojący na pirsie mieści między innymi biuro informacji turystycznej (nie oczekujcie od nich zbyt wiele). Na redzie kotwiczy statek kompanii żeglugowej PELNI (żeglowałem wiele razy tymi statkami do Wysp Korzennych

 

Codziennie wieczorem między 18.00 a 21.00 trawiasty plac Alun Alun przylegający do starego portu zamienia się w prymitywną restaurację pod gołym niebem. Na trawie układają maty i ustawiają niskie stoliczki, a na obrzeżu placu ustawiają stragany z rybami i inną żywnością. Przychodzą tu biesiadować nie tylko turyści, ale także miejscowi, gotowanie wieczornego posiłku w domu nie jest praktykowane: 

 

Wybór kolorowych ryb jest duży. Przyrządza się je na poczekaniu na dymiącym grillu. Typowe danie - ikan bakar czyli ryba z rusztu kosztuje 40-50 tysięcy rupii, czyli jakieś 4 dolary.   

 

Z faktu, że wieczorem przychodzi na Alun Alun sporo ludzi korzystają także sprzedawcy innych branż, oferując w swoich, oddzielnie stojących kramach tekstylia i tandetne pamiątki. 

 

Główna wyspa archipelagu jest całkiem spora - od południowego do północnego krańca szosą jest 25 kilometrów. Postanowiłem podczas kolejnych dni pobytu odwiedzić wszystkie ciekawe miejsca tej głównej wyspy leżące poza Karimunem. Ale o tym już w następnej części mojej relacji... 

 

 

Powrót do głównej strony o wyspach świata

 

Przejście do drugiej części relacji z Karimunjawa

Przejście do strony "Kraje i krajobrazy świata"

Powrót do głównego katalogu                                                             Przejście do strony "Moje podróże"