tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos

Część II - Północ wyspy -  Part two - North of the island


Podczas podróży na wyspy Pacyfiku i do Azji w 2019 roku dotarłem na indonezyjski archipelag Karimunjawa, mający opinię jednego z najpiękniejszych miejsc w Indonezji. Główna wyspa archipelagu (na mapce poniżej) ma bardzo urozmaiconą linę brzegową i jest całkiem spora - od południowego do północnego krańca szosą jest 25 kilometrów. Stolicę archipelagu - miasteczko Karimun opisałem w pierwszej części relacji. Podczas kolejnych dni pobytu odwiedziłem wszystkie ciekawe miejsca tej głównej wyspy leżące poza Karimunem. O nich właśnie piszę w tej części mojego raportu...

Trasa zaznaczona na mapce białą linią to główna droga wyspy - niezbyt szeroka i miejscami wyboista, ale pokryta asfaltem. Od niej biegną w bok, w kierunku peryferyjnych osad i plaż drogi podrzędne będące w różnym stanie, czasem odcinkami betonowane lub wykładane płytami, a na wielu odcinkach są to po prostu drogi gruntowe. Asfalt kończy się na północy przy niewielkim lotnisku, na  które przylatują małe samoloty - głównie z Semarangu. Na wyspie nie ma żadnego zorganizowanego transportu publicznego.

Jeśli ktoś nie lubi lub nie może maszerować w upale powinien wynająć sobie skuter (typowa cena to 60000 IDR za dzień, ale w sezonie może być wyższa) albo znaleźć ojek [czyt. odziek]. Ten ojek to skuterowa taksówka, zabierająca 1 osobę. Praktycznie niemal wszyscy mężczyźni posiadający skutery dorabiają tu jako "odziekowcy". Stawka za przejazd jest do negocjacji, ale z reguły nie przekracza 20000 IDR za odcinek jazdy...

Ja ruszyłem pieszo, mijając na północnych rogatkach głównej osady Karimun Lumbung Resort. Jest to właściwie małe lodge, składające się z kilku luksusowych domków krytych strzechą:

   

 

Droga nie była wcale płaska: wspinała się na pagórki i opadała w dół. Po około 4 kilometrach znalazłem się przy maleńkim meczecie stojącym wśród tropikalnych drzew. Obok niego w lewo odgałęziała się podrzędna droga biegnąca do Plaży Zachodzącego Słońca - Tanjung Gelam (ang. Sunset Beach)

 

Aby znaleźć się na Tanjung Gelam trzeba przejść przez małą wioskę, gdzie przy szlabanie w sezonie miejscowi pobierają opłatę za wstęp - kilka tysięcy rupii... Ale przed sezonem nikt tu nie stoi. Jeszcze pół kilometra, zejście po mokrej po deszczu stromej skarpie... I już wiem, że Sunset Beach zasługuje na swoją sławę:

 

Jeśli tylko będzie świeciło słońce to przywieziecie stąd zdjęcie jak z pocztówki. Woda zmienia kolory na płyciznach, widać porośnięte koralami i wodorostami skałki do których można popłynąć z brzegu ze snorkelem. A na horyzoncie majaczą inne, mniejsze wyspy archipelagu - w większości bezludne. Można do nich popłynąć, ale koszt wynajęcia łodzi z motorem na cały dzień to minimum pół miliona rupii - zależnie od waszych umiejętności negocjacyjnych:

Obok plaży przepływała akurat taka hałaśliwa łódź (bo motor od starego samochodu) wioząca turystów na diving. To przyjemność kosztuje jeszcze więcej, ale są tacy, których na taki wydatek stać. Mnie - budżetowego podróżnika nigdy nie było stać na "zrobienie" niezbędnego certyfikatu PADI i płacenie potem za każde nurkowanie z butlą.  Spotkałem jednak grupkę Czechów, w której wprawdzie tylko jedna osoba znała angielski, ale wszyscy nurkowali z zapałem... Zostawili na wyspie sporo pieniędzy...

Plaża Tanjung Gelam ma zaledwie kilka metrów szerokości i podzielona jest na odcinki wystającymi z białego piasku skałkami:

 

Od niewielkiej altany ustawionej na skałce na północnym krańcu (miejscowi mówią, że to viewpoint) do miejsca, gdzie przed wysokimi skałkami na południu kończy się pas białego piasku jest może 400 metrów:

 

W sezonie na tych 400 metrach jest zapewne tłoczno. Nic dziwnego, że na skraju piasku, pod skarpą działa kilka prymitywnych zakładów gastronomicznych, bar pod strzechą i sklepik z chipsami, słodyczami i butelkowanymi napojami. Kiedy tam byłem wszystkie te instytucje były jeszcze nieczynne:

 

Większość turystów na Karimunjawa wciąż stanowią Indonezyjczycy. W tym wielkim narodzie wykształciła się już klasa średnia, która podróżuje z aparatami fotograficznymi - na razie po swoim kraju, ale kiedyś wyruszy zapewne i dalej. Spotkałem taką podróżującą parę z Dżakarty. Ona mówiła dobrze po angielsku, ale na plażę przyszła zakryta od stóp do głów, z wyjątkiem twarzy. Było około 35 stopni... Poprosiłem o fotkę... O dziwo nie odmówiła:

 

Woda w oceanie była ciepła jak przysłowiowa zupa. Kąpiel w takim krajobrazie to duża przyjemność. Tylko, że potem nie ma gdzie zmyć z siebie soli, która po wyschnięciu pozostaje na skórze... W tym rajskim zakątku nie ma bowiem żadnej plażowej infrastruktury.

Miałem przed sobą jeszcze wiele kilometrów szlaku, więc wkrótce wyruszyłem dalej. Jeszcze zanim wróciłem na bitą drogę, odnotowałem odgałęzienie do małej plaży Batu Topeng:

 

Szedłem trochę na wyczucie. Moja terenowa, pusta droga prowadziła wśród malowniczych palm znowu na wschód. Towarzyszyły mi głosy ptaków gaworzących bez przerwy gdzieś za ścianą zieleni:

 

Wioska pozostała gdzieś z boku, a na tym odcinku drogi, który przemierzałem była tylko jedna samotna chata. Ale za to z jakim widokiem na najwyższy szczyt wyspy!  Moja droga opadała w tym miejscu otwierając wspaniałą perspektywę zielonej góry:

 

Kilkaset metrów dalej zobaczyłem szałas kryty strzechą, otoczony przez bananowce. Przed nim na ubitej ziemi czekała pryzma drobno tłuczonego kamienia. Z wnętrza chaty dochodziło monotonne stukanie młotka. Z ciekawością podszedłem do chatki: 

 

Dwudziesty pierwszy wiek? Wewnątrz siedział stary człowiek i cierpliwie rozbijał duże kamienie na tłuczeń. Boże  - pomyślałem -  ileż ten biedny człowiek musi się natłuc, aby wyprodukować taką pryzmę tłucznia!  Nie znał niestety angielskiego, więc nasza rozmowa skończyła się na grzecznej wymianie selamat siang (dobrego dnia) i terima kasih (dziękuję):

 

Zaraz potem doszedłem do znanej mi już krzyżówki dróg przy małym meczecie. Dopiero teraz odnotowałem, że nieco dalej, za trawiastym placem stoi kilka domów, z których dochodzi gwar dziecięcych głosów. Na maszcie przed budyneczkami powiewała indonezyjska czerwono-biała flaga. -To musi być wiejska szkoła!

 

Nie mogłem zmarnować takiej okazji! Wszystkie drzwi i okna były szeroko otwarte.  Po cichutku wszedłem do pierwszej salki, gdzie odbywała się lekcja tutejszej "zerówki". Nauczycielka prowadziła zajęcia tylko z trójką uczniów: dwoma chłopcami i zakutaną w chustę dziewczynką. Szybko się zorientowałem, że te beżowo - bordowe stroje to były ich szkolne mundurki:

Nauczycielka uśmiechnęła się i kiwnęła głową z przyzwoleniem gdy wskazałem na aparat. Mogłem dyskretnie fotografować i filmować kamerą video! Starałem się jednak w żadnym stopniu nie zakłócać przebiegu lekcji, bo przecież nie chodziło mi o jakieś pozowane zdjęcia dzieciaków, ale o uchwycenie obiektywem chwili z ich codziennego życia. I chyba mi się to udało... Na pewno nie było by to możliwe, gdyby wtargnęła tu nawet mała grupa zachodnich turystów. Teraz już rozumiecie, dlaczego wolę podróżować samotnie... 

 

Po dłuższej chwili wycofałem się z "zerówki" i zajrzałem do sal starszych klas, budząc od razu zainteresowanie uczennic i uczniów. Musiałem się szybko wycofać, by nie wzbudzić niechęci nauczycieli, którym w ten sposób przerywałem przecież lekcję. Udało mi się jednak zrobić jedno zdjęcie w starszej klasie - tu dziewczęta też miały na sobie jednolite stroje:

 

Epizod w wiejskiej szkole był bardzo ciekawy, ale ja musiałem maszerować dalej, by przebyć całą zaplanowaną trasę. Zaraz za szkołą moja asfaltowa droga zbliżyła się do plaży. Ale nie była to plaża dla turystów, tylko dla kilku rybackich łodzi. Niektóre z nich były zacumowane do prymitywnych pomostów. Inne - wyslipowane na piasek. I te właśnie pozwalały docenić ich zgrabne sylwetki i wysoko zadarte, kolorowo pomalowane dzioby:

 

Gdy po upuszczeniu tej pantai czyli plaży maszerowałem dalej szosą uśmiechnęło się do mnie szczęście - zatrzymał się niewielki rządowy mikrobus i jego kierowca zaproponował mi podwiezienie. Wysadził mnie jakieś 4 kilometry dalej, przy dużym ryżowym polu. Serdecznie mu podziękowałem - oszczędził mi godzinę marszu w wilgotnym upale...

 

Nad rozległym, płaskim ryżowiskiem rozwieszone były sznury ze skrawkami  materiału powiewającymi na wietrze. To dla odstraszenia ptaków w okresie, gdy ryż dojrzewa. Innych pól ryżowych na wyspie nie widziałem - widocznie tylko tutaj - u stóp najwyższej góry jest dostatecznie dużo słodkiej wody do nawodnienia pól. Bo ryż, gdy wzrasta musi mieć "głowę w słońcu, a nogi w wodzie" Widać to na tym zdjęciu:

 

Przy ryżowisku, na ostrym zakręcie asfaltowej szosy odgałęzia się podrzędna droga prowadząca do plaż na wschodnim wybrzeżu. Najbardziej znana z nich to Annora Beach, a zaraz za nią jest druga - Kemloko. Niezdarnie wycięta strzałka umieszczona na rozdrożu pokazywała właściwy kierunek - nie musiałem nawet pytać o drogę:

 

Wylewane na drodze odcinki betonu prowadziły mnie przez niewielką wieś, zabudowaną małymi, kolorowymi, ale bardzo zaniedbanymi  domkami. Tak tu się mieszka, trzymając pod daszkiem tarasu niezbędny do poruszania się po wyspie skuter:

 

Po drodze podglądałem życie: na przekład bosonogie kobiety z dzieckiem siedzące na skraju wybetonowanej drogi. Któraż mama świata nie będzie dumna ze swojej pociechy? Ta nie była wyjątkiem:

 

Motocykl lub skuter mieści tu całą rodzinę - jeśli trzeba to rodziców i dwójkę małych dzieci. Samochody osobowe są dla tych ludzi nieosiągalnym luksusem i jest ich na Karimunjawie niewiele.

 

Już po 20 minutach marszu ponownie zobaczyłem ocean. Było to już jednak wschodnie wybrzeże wyspy. Z wysokiej skarpy, przez pióropusze palm otwierał się widok na ładną plażę. Tablica przy drodze z napisem "Pantai Alano" (Plaża Alano) zachęcała do zejścia tam na dół, ale chwilowo zrezygnowałem z tego, nie wiedząc, jak długo przyjdzie mi iść do Annory:

 

Moja droga opadła wkrótce w dół, na sam brzeg, gdzie pas piasku pocięte były kępami mangrowców. Była pora odpływu, niski poziom wody odsłonił ich korzenie i znaczna połać piasku:

 

Z zarośli po prawej stronie wyskoczyła na moment cała małpia rodzina, ale skryła się wśród roślinności zanim wyciągnąłem aparat. W perspektywie drogi (zdjęcie poniżej), na małym półwyspie widać było z daleka jakieś domki. Czyżby to była już Annora?

 

Ano tak... Przy wejściu na ten mały półwysep przekroczyłem bramę z żerdzi ze stosownym napisem. - Pewnie w tej bramie w sezonie pobierają od turystów opłaty za wstęp na plażę! - pomyślałem. Mój przyjazd przed sezonem pozwalał więc nie tylko zaoszczędzić drobne kwoty pobierane w wielu miejscach za wstęp, ale oglądać także bardziej autentyczne obrazki z życia miejscowej ludności. Gdy tylko pojawia się tłum turystów oni zaczynają zachowywać się zupełnie inaczej.

 

Tego dnia na plaży Annora nie było żadnych turystów poza mną. Ale sklepiki i prymitywne bufety pod strzechami były otwarte: 

 

Jedna z przekupek proponowała mi zielonego kokosa za 15000 rupii. Wewnątrz orzecha jest orzeźwiający, słodkawy napój, który pijałem już wcześniej w wielu tropikalnych krajach. Jest zdrowy, najczęściej tańszy od wody mineralnej, a jego spożywanie daje gwarancję zachowania wszelkich zasad higieny, co w tropiku jest bardzo ważne. Ale miałem jeszcze w torbie pół butelki przegotowanej rano wody...

Inna przekupka spożywała właśnie swój skromny obiad - nasi, czyli gotowany ryż. Ja też często jadałem nasi - najtańszą wersję posiłku. My mamy swój chleb powszedni, a oni - ich ryż powszedni...

 

 

 

U nasady półwyspu pod cienistymi drzewami było ustawionych kilka piknikowych stołów. Ale Annora jako plaża mnie nie zachwyciła. Woda tu płytka, wystaje z niej sporo ostrych kamieni. Dwieście metrów dalej w perspektywie nadbrzeżnej, jeszcze bardziej zaniedbanej drogi, a właściwie ścieżki widać było Plażę Kemloko:

 

Na Pantai Kemloko nie było nikogo. To ustronna, "ślepa" plaża - dalej na południe nie da się iść wzdłuż wybrzeża (to uwaga dla tych, którym może się zamarzyć przejście dalej brzegiem na Monkey Point) Jest tu jakiś otwarty szałas, w którym od biedy można przespać, jeśli przyniesie się ze sobą karimatę, moskitierę no i oczywiście zapas słodkiej wody:

 

Po zrobieniu kilku zdjęć musiałem zawrócić i pomaszerować przez Annorę z powrotem na główną, asfaltową drogę. Tam, przy ryżowisku skierowałem się ponownie na północ - w kierunku lotniska, mijając duże podmokłe obszary porośnięte mangrowcami. Administracja parku narodowego (jest tu taki park) zrobiła tu nawet na potrzeby turystów krótki szlak po kładkach biegnący przez namorzyny. Ale ja podążałem do miejsca, gdzie strzałka pokazała 350-metrową ścieżkę prowadzącą do kolejnej plaży - Batu Putih:

 

Pod koniec tej ścieżki trzeba pokonać dość strome i słabo umocnione zejście w dół. Ślisko tu, szczególnie po deszczu... Batu Putih okazało się bardzo kameralną plażą. Pas białego piasku miejscami ma zaledwie 2-3 metry szerokości, a zaraz za nim rosną cieniste drzewa, których gałęzie chylą się nad wodą, komponując taki oto niepowtarzalny krajobraz: 

 

W lewo od zejścia jest kilkanaście metrów odsłoniętego piasku - dla tych, którzy mimo wilgotnego upału gotowi są opalać się (pokryci oczywiście grubą warstwą sunscreenu, zabezpieczającego przed niechybnym poparzeniem):

 

Jeszcze dalej w lewo wybiega w ocean grupka malowniczych głazów fantazyjnie wyrzeźbionych przez morze. I tu spotkałem jedynego turystę na dzisiejszym szlaku - przedstawiciela zaprzyjaźnionych Czech. Od niego dowiedziałem się, że Batu Putih jest ostatnią ciekawą plażą w północnej części wyspy. Wprawdzie dalej na północ przy lotnisku jest jeszcze Bunga Jabe z miejscem piknikowym, a na samym cyplu Asari Timo z kilkoma bungalowami, ale nie są warte dwukilometrowej wędrówki - on tam był i jest rozczarowany... 

 

Poprzestałem zatem na krótkim odpoczynku w tym malowniczym i odosobnionym miejscu. Gdyby była tu na przykład wypożyczalnia kajaków, to przy spokojnym morzy można by się pokusić o wycieczkę na widoczne na horyzoncie bezludne wysepki...

 

Teleobiektyw pozwolił przybliżyć jedną z nich (zdjęcie poniżej). Okazało się, że nie rosną tam wcale palmy, ale jakieś inne drzewa i chaszcze. Więc zanim wypożyczycie kajak w resorcie zastanówcie się, czy cel wart jest wiosłowania w tym upale, który non-stop to panuje.

Na plaży Batu Putih spotkałem także krajowca - fachowca w dziedzinie otwierania orzechów kokosowych. Uczyłem się kiedyś tej sztuki na Cook Islands. Potrzebny jest ciężki, solidny nóż lub maczeta. Najpierw zdejmuje się włókninę, potem przez otwór zrobiony w górnej części orzecha wypija się płyn, Wreszcie uderzając tępą stroną maczety po obwodzie skorupy doprowadza do odskoczenia "wieczka" orzecha. I wtedy orzech wygląda tak jak na zdjęciu poniżej - można zabrać się do konsumpcji białego "mięsa" czyli kopry.  Z tej kopry po wysuszeniu robi się dobrze nam znane wiórki kokosowe:   

 

Na Karimunjawie rośnie wiele kokosowych palm, podziwiałem wracając do mojej bazy w Karimunie. Na wyspach Polinezji krajowcy zbierają na czubkach palm sok z młodych pędów produkując z nich palmowe wino - todzi. Ale tu - w kraju muzułmańskim produkcja alkoholu jest zabroniona:

   

 

 

Powrót do głównej strony o wyspach świata

 

Kolejnym moim celem była Plaża Barrakudy. Ale o niej przeczytacie już na kolejnej stronie tej relacji...

Przejście do trzeciej części relacji z Karimunjawa

Przejście do strony "Kraje i krajobrazy świata"

Powrót do głównego katalogu                                                             Przejście do strony "Moje podróże"