tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos

Część III - Wschodnie Wybrzeże -  Part three - East Coast


Podczas podróży na wyspy Pacyfiku i do Azji w 2019 roku dotarłem na indonezyjski archipelag Karimunjawa, mający opinię jednego z najpiękniejszych miejsc w Indonezji. Główna wyspa archipelagu (na mapce poniżej) ma bardzo urozmaiconą linę brzegową i jest całkiem spora - od południowego do północnego krańca szosą jest 25 kilometrów. Stolicę archipelagu - miasteczko Karimun opisałem w pierwszej części relacji. Podczas kolejnych dni pobytu odwiedziłem piękne plaże tej głównej wyspy, leżące poza Karimunem. Napisałem o nich w drugiej części relacji. Natomiast w tej części mojego raportu piszę o plażach Wschodniego Wybrzeża...

Ten rozdział mojej opowieści rozpoczyna się na Barracuda Beach. Z nieznanych mi powodów ta sama plaża ma jeszcze inną, bardziej "współczesną" nazwę: Pokemon Beach.

Dojazd, a w moim przypadku dojście do tej plaży jest dość skomplikowane. Przy głównej, asfaltowej szosie stoi wprawdzie strzałka wskazująca wejście na leśną drogę, ale na tym oferowana informacja się kończy. A trasa przez las zawiera kilka nieoznakowanych rozwidleń i zakrętów... Można skorzystać z GPS, ale podkładowa mapa jest miernej jakości.

W końcu jednak przez pióropusze palm widać ocean, waski pas piasku i kilka małych łodzi kołyszących się ledwo odczuwalnych falach:   

 

Trudno oprzeć się wrażeniu, że Barracuda Beach swoje najlepsze dni ma już za sobą. Wzdłuż wąskiej plaży stoi tu kilka nieczynnych, zrujnowanych ośrodków. Tylko jeden - ten który widać na zdjęciu poniżej na nadmorskim wzniesieniu jest czynny: 

 

Z dawnych dobrych czasów pozostał rząd ładnych palm pochylonych nad plażą. Zabezpieczono je przemyślnie kamiennym murkiem przed podmyciem przez fale: 

 

Ale może właśnie dlatego, że Barracuda Beach jest tak bardzo zaniedbana piasku atmosfera jest tu bardziej autentyczna. Pod palmami leżą bezpańskie kokosy, a w razie potrzeby znajdzie się kawałek ławki, by odpocząć w cieniu, posilić się i popatrzeć na morze:

 

Kolorytu temu zakątkowi przydaje wyrzucony na piasek wrak turystycznej łodzi, która zapewne kiedyś pływała do mniejszych wysp archipelagu z amatorami wędkowania. Aż kiedyś "wysiadła" maszyna i nikt nie potrafi jej już naprawić...

 

Na plaży Barracuda znaleźć też można zaimprowizowaną stocznię, gdzie miejscowi szkutnicy budują drewniane łodzie o tradycyjnych kształtach. Jak widzicie wręgi i burty wciąż są tu łączone kołkami: 

   

Druga łódź była prawie gotowa... Ale ta mini-stocznia była pusta - nikt tego obiektu nie pilnował. Może szkutnicy właśnie pojechali skuterem na obiad?

 

 

Zjadłem resztę swoich kanapek ciesząc oczy widokiem palm, oceanu i małych wysepek rozsianych na horyzoncie.

A potem trzeba było znaleźć najkrótszą drogę do domu wg niezbyt dokładnej mapy. Przydały się umiejętności nabyte kiedyś w harcerstwie, gdy wędrowałem przez polskie lasy - bez GPS i internetu. Tu też były piękne lasy, i do tego takie egzotyczne:

 

Za lasem była wioska, a w niej mały, ale bardzo zgrabny meczet. Było piątkowe popołudnie, więc nie dziwi ilość skuterów zaparkowanych przed meczetem - to pora, gdy wierni z odległych przysiółków przybywają na modlitwę:

 

W innej wiosce tuż obok siedziby sołtysa, która tu nosi zabawną nazwę lumba - lumba mijałem nieco mniejszy meczet. W podcieniu przed nim siedziały kobiety...  Wyglądało na to, że czekają na nabożeństwo. W wielkich meczetach kobiety mają wygrodzoną swoją część świątyni z osobnym wejściem. W takim małym meczecie nie ma co wyradzać, więc zapewne mają modlitwę o innej niż mężczyźni porze: 

 

Gdy wkrótce potem dotarłem do głównej, asfaltowej drogi przed mną zatrzymał się sklep na kołach. Sklepy na samochodach, krążące z towarem od wioski do wioski widziałem już wielokrotnie, także w Afryce. Ale sklep na skuterze? To było coś nowegoZobaczcie, jak przemyślnie obwieszony jest koszami i wiadrami z towarem:

 

Gdy przechodziłem przez kolejne wioski i wybudowania ludzie dziwowali się samotnemu wędrowcowi. Posyłali mi "selamaty" i uśmiechy. Gdzieś przy drodze kobiety długą tyczką zrywały z drzewa owoce rambutana.  Same zaproponowały mi dużą kiść:  

   

Kolejnego dnia postanowiłem wyruszyć ze stolicy wyspy na wschód - do Monkey Point.  Biegnie w tamtym kierunku wąska, ale bita droga o minimalnym ruchu, bo na tym wschodnim wybrzeżu nie ma żadnych wiosek.

   
 

Zaraz na początku tej trasy z drogi, biegnącej wysoko nad morzem schodzi się ścieżką (zdjęcie poniżej) na niewielką, ale dobrze zagospodarowaną Pantai Pancuran - Sunrise Beach - Plażę Wschodzącego Słońca. W sezonie ktoś tu siedzi i zbiera od turystów po 5000 rupii:

 

Gruntowa ścieżka opada wzdłuż potoku, na którym są małe kaskady. Wystarczyło zainstalować na głazie krótką rurę, aby powstał naturalny natrysk, pod którym w słodkiej wodzie można zmyć z siebie sól wracając z plaży. Na Plaży Zachodzącego Słońca tego nie było!:

 

Pancuran Beach jest niewielka, ale zadbana. Jest tu porządna restauracja z barem, stoliki oraz parasole, zabezpieczające przed nadmiarem słońca: 

 

Tylko piasek ma tu inny kolor niż ten na zachodnich i północnych plażach - tam był biały, a tu jest grubszy i pomarańczowy. Niestety tego dnia od rana słońce było zamglone. Dla wędrowca to dobrze - bo łatwiej maszerować w taką pogodę niż w skwar. Ale ucierpiały na tym moje zdjęcia - nie są tak nasycone kolorami i kontrastowe. Brak też na nich niebieskiego nieba: 

 

Gdy wróciłem na bitą drogę (trochę trzeba wypocić wspinając się ścieżką z powrotem na jej poziom) po przejściu kilkuset metrów po lewej, za zboczu zauważyłem nowiutkie bungalowy jakiegoś ośrodka turystycznego - tutaj też się coś zmienia... Tyle tylko, że taki resort to oferta dla turystów dobrze sytuowanych:

 

Dalej droga biegnie wzdłuż wybrzeża na północ, wyniesiona do kilkunastu metrów ponad poziom morza. Tu już nie ma żadnej wioski, a oczy cieszy dziki krajobraz:

   

 

 

Ktoś jednak zadbał o tę zupełnie pustą drogę - na często występujących zjazdach i podjazdach wyłożona jest kostką brukową. Jest jednak tak wąska, że gdyby spotkały się tu jadące w przeciwnych kierunkach furgonetki, to jedna z nich musiała by się wycofać do najbliższego rozjazdu  (zdjęcie obok).

 

W końcu z mojej drogi otworzył się pyszny, szeroki widok na długi odcinek wybrzeża i najwyższy szczyt wyspy, który dwa dni wcześniej okrążałem z przeciwnej strony. Za niewielkim cyplem z lewej wrzynała się w lewo częściowo tylko widoczna zatoka Monkey Bay: 

 

Teleobiektyw pozwolił mi przybliżyć łańcuch małych, dzikich plaż, pociętych grupami głazów. Każda z nich była urokliwa i zapraszała, by odpocząć na jej piasku w cieniu drzew i zanurzyć się ciepłym morzu: 

Ale tamte, dzikie plaże były miniaturowe...  Dopiero w kwadrans później zobaczyłem przez tropikalne drzewa taką łachę białego piasku, której jeszcze nie widziałem na tej wyspie. To było miejsce, o którym opowiadano mi w miasteczku - Pasir Pasih, czyli Biały Piach.

 

 

 

 

 

 

 

Nieco dalej znalazłem wśród drzew "okno", pozwalające sfotografować szerszy widok tej malowniczej plaży, na której o dziwo nie widziałem ani jednego turysty:

 

Dopiero na odległym krańcu tej plaży zobaczyłem wreszcie jakąś "infrastrukturę". Była to niezdarna brama z powitaniem "Selamat Datang" i ceną wstępu - 5.000 rupii,  za nią widać było kilka domków pod strzechą:  

 

Przed sezonem wszedłem oczywiście za darmo i wkrótce już wiedziałem, że instytucja nazywa się Bobby Beach - od imienia właściciela. Bobby zbudował tu kilka stolików zadaszonych palmowymi strzechami. To już było... Ale takie "małpie domki" zawieszone wysoko na drzewach - to było coś zupełnie nowego!

 

Na Bobby Beach spotkałem grupkę indonezyjskich turystów z Dżakarty. Nie omieszkali oczywiście (za niewielką opłatą) wspiąć się tam na górę, wyciągnęli smartfony, robili zdjęcia i wysyłali je znajomym. No bo to przecież takie niezwykłe miejsce! 

 

No cóż, dla mnie natomiast to oni byli egzotyczni z ich dziecinną radością. Można tu sobie taki domek wynająć na noc i przenocować "na wysokości".  (W tym miejscu przypomniałem sobie, jak wiele lat temu na Alasce razem z moim synem Adasiem (wówczas lat 11,5) spędziliśmy noc w takim "cache" na drzewie - zbudowanym dla zabezpieczenia zapasów przed niedźwiedziami...) 

 

W jednym z domków na Bobby Beach działa zaimprowizowany bufet, oferujący chętnym napoje, chipsy i proste potrawy - przede wszystkim zalewane wrzątkiem chińskie zupki:

 

Swego rodzaju sensacją (w muzułmańskim kraju) jest weeksponowane tutaj piwo. Jest ono dostępne także w miasteczku, ale oferuje się je tam bardziej dyskretnie. Cena natomiast jest wysoka - 50000 rupii za butelkę czyli prawie cztery dolary!  A jeśli zapragniecie chłodnego - wyjętego z gazowej lodówki to trzeba dopłacić kolejne 10 tysięcy :)

 

Pożegnałem gospodarza plaży i pomaszerowałem dalej moją drogą. Ale twarda nawierzchnia wkrótce się na niej skończyła:

Moja droga zamieniła się w ścieżkę, miejscami poruszałem się nią jak w zielonym tunelu. Zza ściany zieleni momentami dobiegał skrzek i trzask gałęzi. Czyżby to małpy? Idę wszak do Monkey Point!

 

 

 

Ścieżka skończyła się w zatoce, na ładnej plaży, przy ujściu niewielkiej rzeczki - wyglądało na to, że to właśnie jest Monkey Point. Nie było jednak w polu widzenia nikogo, kto mógłby to potwierdzić...

 

Miejsce było bardzo urokliwe - w głębi zatoki nie było żadnych domów, stosów śmieci czy ruin. Były za to wyciągnięte na piasek jednostki pływające: katamaran, duży kuter i mała rybacka łódź. Widoku dopełniały zielone góry. Warto było tu iść tyle kilometrów:   

 

Odpływ odsłonił skałki u wejścia do zatoki... Pod palmami leżały kokosy - zapewne bezpańskie.  Zrobiłem zdjęcia, wymoczyłem nogi na plaży i trzeba było wracać...

Gdy dotarłem z powrotem do Bobby Beach okazało się, że mam szczęście - miejscowy policjant przywiózł na plażę służbowym samochodem swoją rodzinę. Właśnie przygotowywali się do powrotu... Młody policjant mówił trochę po angielsku. Zapytałem, czy mogą mnie zabrać. Oczywiście!

Po drodze do Karimunu zatrzymaliśmy się jeszcze przy małej plaży. Oni robili zdjęcia i ja też - pożegnalny pejzaż Karimunjawy. Następnego dnia bowiem miałem odpłynąć doJepary...

 

 

Gdy rano zjawiłem się na przystani okazało się, jestem szczęściarzem. Kobieta, która sprzedała mi za 76 tysięcy bilet do Jepary oświadczyła, że to ostatni rejs "slow ferry" w tym miesiącu, bo statek idzie do remontu na stocznię...  Miejscowi widać o tym wiedzieli i też chcieli wykorzystać swoją ostatnią szansę: na przystani zebrał się tłum. Porządku pilnowała policja i wojsko:

 

Wschodziło ostre słońce. Z pokładu promu mogłem raz jeszcze popatrzeć na Karimun, na łodzie rybaków  w zatoce u dominującą nad miasteczkiem zieloną wieżę minaretu. To było moje pożegnanie z Karimundżawą: 

 

Na pokładzie były zajęte wszystkie foteliki. Wielu miejscowych rozłożyło się po prostu na podłodze;

 

Po pięciu godzinach rejsu nasz prom dotarł do Jepary. Skwar południa zwalał dosłownie z nóg. Dawno nie korzystałem z rowerowej rikszy, ale tym razem nie widziałem lepszego wyjścia. Ryksiarz wziął tylko 20000 rupii za przewiezienie mnie i plecaka na terminal autobusowy. Wkrótce nadjechał minibus - rupieć którym w kurzu i skwarze dojechałem do Semarangu. Ale to już inna historia...

 

 

Powrót do głównej strony o wyspach świata

 

Przejście do strony "Kraje i krajobrazy świata"

Powrót do głównego katalogu                                                             Przejście do strony "Moje podróże"