Wyprawa do Nepalu - 2014 - Nepal Expedition

Część I - Z Pokhary do Jomsom -        Part one - From Pokhara to Jomsom

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


When in 1987 I was in Nepal for the first time I managed not only to did famous Everest trek, but also to reach the mountain settlement of Jomsom hidden between Dhaulagiri and Annapurnas. I knew already at this time that Jomsom is a gateway to the legendary Kingdom of Mustang, located further up - near the Tibetan border. But at that time Mustang was closed to me. It's been many years since then, the situation has changed, the door of Mustang is slightly open now. So after 27 years I went again to the world's highest mountains to realize one more travelers' dream.   

 

Kiedy w 1987 roku po raz pierwszy wyjechałem do Nepalu udało mi się nie tylko przejść słynny Everest trek, ale także dotrzeć do osady Jomsom, leżącej w górskiej dolinie między Dhaulagiri i masywem Annapurny. Już wtedy wiedziałem z lektur, że Jomsom jest bramą do legendarnego królestwa Mustangu - położonego jeszcze wyżej, przy granicy Tybetu. Wtedy jednak cudzoziemców takich jak ja do Mustangu nie wpuszczano. Minęły lata, sytuacja się zmieniła, drzwi Mustangu uchylono. Postanowiłem po 27 latach wrócić w najwyższe góry świata i zrealizować moje kolejne podróżnicze marzenie.

 

 

 

   

Przez lata całe gromadziłem niezbędne informacje. Nie było to proste, gdyż niewielu ludzi dociera do Mustangu. Okazało się, że podstawowym problemem organizacyjnym jest znalezienie wiarygodnej agencji turystycznej w Nepalu, która wystąpi o potrzebne zezwolenie (tzw. trekking permit) i zagwarantuje przewodnika (zagraniczni turyści mogą przebywać w Mustangu tylko z miejscowym przewodnikiem). Kolejnym problemem jest znalezienie partnera wędrówki przez Mustang, bo zgodnie z przepisami najmniejsza wpuszczana grupa to dwóch turystów i jeden przewodnik. Agencję mającą siedzibę w Pokharze (to obniża koszty, bo bliżej Mustangu) znalazłem w internecie. A partner zgłosił się sam po zamieszczeniu ogłoszenia w witrynie trekkingpartners.com  Po uzgodnieniu warunków poleciałem przez Delhi do Katmandu, przesiadając się tam od razu na samolocik lecący prosto do Pokhary. Tak wyglądały Himalaje spowite niebieską mgiełką, gdy patrzyłem na nie na nowo przez brudne i porysowane okno małego samolotu linii "Yeti Airlines": 

from That's how the Himalaya looked like when I was looking at them again from the small plane heading to Pokhara:  

Pokhara jest drugim co wielkości miastem Nepalu i pozostaje w cieniu stolicy, ale ja osobiście wolę ją od Katmandu. Bo po pierwsze nie jest tak zatłoczona, zadymiona i zanieczyszczona jak stolica Nepalu.     

     
   

Po drugie z Pokhary widać ośnieżone szczyty Himalajów, podczas gdy z Katmandu wysokich gór nie widać. Będąc w stolicy Nepalu aby zobaczyć w dali ośnieżone szczyty trzeba wyjechać kilkanaście kilometrów na północ, albo wyjść na trekkingową trasę. A po trzecie Pokhara leży nad pięknym jeziorem Fewa:

Zdjęcie powyżej zostało zrobione z cokołu świątyni buddyjskiej wzniesionej na zielonym grzbiecie 300 metrów ponad poziomem jeziora. World Peace Pagoda (Pagoda Światowego Pokoju) została zbudowana w latach dziewięćdziesiątych przez Japończyków. Warto wspinać się przez godzinę ścieżką poprowadzoną znad jeziora po zielonym zalesionym stoku, nie tylko dla samej świątyni, ale przede wszystkim dla otwierającej się od jej stóp panoramy.

World Peace Pagoda

 

 

 

View of Machupuchare - Fish Tail:  

Przy dobrej pogodzie otwiera sie sprzed pagody wspaniały widok na szczyty głównego pasma Himalajów. Najbliższy Pokharze jest Machupuchare - Rybi Ogon:

   

 

     
   

Nieco w lewo od tamtego szczytu bieli się Annapurna South:

     

     
   

Pokhara rozłożyła się na górskim Jeziorem Fewa. Miejscowi hodują i łowią w nim ryby, ale największe przychody daje turystyka. Można tu wynająć (wraz z przewoźnikiem) takie kolorowe łodzie:

     

     
Łódki produkowane sa na brzegu jeziora przez miejscowych szkutników...  

 

Z takim panem za 50 rupii można popłynąć na wysepkę na jeziorze, na której znajduje się hinduistyczna świątynia Barahi (widoczna na zdjęciu poniżej). Za nieco dłuższy rejsik do punktu wyjściowego szlaku do World Peace Pagoda trzeba zapłacić aż 410 rupii.

     
   

Popłynąłem do świątyni na wyspie. Jak widać na zdjęciu poniżej sama świątyńka jest maleńka. Jej wnętrze mieści zaledwie 2-3 osoby. I dlatego przed świątynią ustawiła się kolejka wyznawców hinduizmu pragnących złożyć ofiary:

     

     
   

Ale nawet tutaj kwitnie komercja. Pielgrzymów i turystów przybywa na wyspę sporo, więc można zarobić jakieś pieniądze. Małpka tańczy w rytm bębenka, a jej właściciel zbiera pieniądze do miseczki:

     

     
   

Gdy nie ma wiatru ani zachmurzenia w gładkich wodach jeziora przeglądają się białe szczyty. Tu - Annapurna South - południowy wierzchołek Annapurny: 

     

     
   

Cały turystyczny biznes Pokhary - hoteliki różnych kategorii, agencje turystyczne, sklepy, restauracyjki skupiają się w dzielnicy Lakeside - nad jeziorem. Główna ulica, z kilkoma potężnymi drzewami na środku przebiega w odległości ok. 50 metrów od brzegu jeziora: 

     

     
Pokhara Lakeside - the tourist quarter (above)  

Ale poza turystyczną dzielnicą nad jeziorem istnieje w Pokharze także rozległe normalne miasto, w którym toczy się zwykłee życie. Turyści rzadko się tam zapuszczają. A szkoda, bo to tam można podpatrzyć wiele rodzajowych scenek i zrobić ciekawe zdjęcia pokazujące  autentyczną twarz Nepalu. Tu na przykład sklepik z ceramiką, która wcale nie jest przeznaczona dla turystów:

     

     

 

Poza Lakeside niewiele jest hotelików, ale wszędzie są restauracyjki i jadłodajnie, serwujące nepalskie, hinduskie i tybetańskie potrawy. Na zdjęciu obok - moje ulubione tybetańskie pierożki momo nadziewane gotowanymi warzywami lub mięsem. Porcja 10 vegetable momo kosztuje 100-180 rupii (za jednego dolara płacili 97 rupii). Te mięsne są nieco droższe.

Za to poza "turystycznym" Lakeside trudno jest znaleźć miejsce, gdzie wymieniają pieniądze. Liczne kantory wymiany ulokowały się w tej głównej ulicy przebiegającej równolegle do brzegu jeziora:

     

 

 

Od głównej ulicy Lakeside miałem do przejścia zaledwie 50 metrów do mojego hoteliku. W Pokharze mieszkałem w Pushpa Guesthouse, gdzie za pokój z łazienką płaci się 10 USD lub równowartość w rupiach, a za kilo bielizny do uprania - 100 rupii. Goście mogą tu korzystać z bezpłatnego połączenia wi-fi. Problemem są jednak codzienne i długie wyłączenia prądu, przy recepcji wywieszona jest kartka z okresami wyłączeń. Niby to oficjalne dane, ale czasami odchylenia od tych godzin wynoszą nawet kilka kwadransów.

Niewątpliwą zaletą tego miejsca są jego sympatyczni, uśmiechnięci gospodarze:

     

 

Organizatorem naszego trekkingu był Guru - właściciel agencji Jomsom Treks & Expedition w Pokharze. Ma biuro w swoim prywatnym domu koło hotelu Star Lakeside (nie ma tu adresów) i wszystko załatwia przez internet. Zdecydowanie go polecam. Guru traktuje klientów poważnie i nie żąda żadnych zaliczek wysyłanych przez bank. Wykłada swoje pieniądze na zakup nepalskich biletów lotniczych, zakładając, że oddacie je po przylocie. Na co zwrócić uwagę przy negocjacjach?  Musi być jasne kto ponosi koszty dojazdu przewodnika na/z początek trasy trekkingu (Jomsom) - jeżeli samolotem, to będzie to spora kwota, mimo, że Nepalczycy za lotniczy bilet płacą połowę tego, co cudzoziemcy. Warto zasugerować przewodnika z Jomsom. Radzę negocjować wszystkie kwoty w dolarach (oni wolą euro, ale wiadomo, że to podbija koszty). Typowy koszt przewodnika i organizacji to 25 USD za każdy dzień trekkingu (ustalić dokładne daty!). Zawiera on noclegi i wyżywienie przewodnika. Jeżeli chcecie, aby przewodnik wziął na siebie płacenie za wasze noclegi i wyżywienie (co odradzam!), to doliczą kolejne 25 USD dziennie. Koszt noclegu w bhatti (po angielsku nazywanych tea house) to 300-500 rupii, a w każdym bhatti jest drukowane menu, z którego można wybrać mniej lub więcej i zapłacić tylko za to, co rzeczywiście skonsumujecie...

Guru potrafił w ciągu jednego dnia załatwić dwa różne zezwolenia niezbędne dla rozpoczęcia trekkingu. Pierwszy to żółta legitymacja umożliwiająca pobyt w "restricted area" jakim jest wciąż Górny Mustang (Upper Mustang) - obszar na północ od Kagbeni. Permit ten jest sprawdzany po raz pierwszy na północnych rogatkach Kagbeni. Dzień przekroczenia tego posterunku liczy się jako pierwszy wykorzystany dzień  ważności waszego drogiego zezwolenia. Kosztuje ono min. 500 USD od osoby (za pierwszych 10 dni pobytu w restricted area) + 50 USD za każdy kolejny dzień. Te 10 dni wystarcza na przejście do Lo Manthang, jeden dzień pobytu w stolicy i powrót do Kagbeni. Ustalając tak wysokie opłaty rząd Nepalu chce ograniczyć napływ turystów do Górnego Mustangu.

 

 

 

 

Drugi potrzebny permit (tzw ACAP) jest już znacznie tańszy (2000 rupii). Jego dolne odcinki są odrywane na punktach kontrolnych  - zostanie wam ten górny kupon ze zdjęciem...

 

 

 

 

Zaopatrzony w dwa zezwolenia i bilet lotniczy Pokhara - Jomsom - Pokhara (za 110 USD w każdą stronę) zjawiłem się o świcie na lotnisku w Pokharze. Do plecaka miałem na zewnątrz przytroczony śpiwór pożyczony przez Guru (bezpłatnie!). Wstające słońce pięknie złociło ośnieżony masyw Annapurny:

 

 

 

     

Z Pokhary do Jomsom lata tylko jeden 16-miejscowy samolocik linii Tara Air. Sfatygowany twin otter. Lata tylko wcześnie rano, bo później w dolinach Himalajów zrywają się silne wiatry, niebezpieczne dla wątłej maszyny. Lot trwa tylko 20 minut. Zazwyczaj planowane są 3 loty dziennie. Tego dnia pierwszy poleciał z kompletem pasażerów około 7.30. Mnie z grupą Japończyków zarejestrowano na drugi lot. Pełni entuzjazmu z boarding-passami w rękach czekaliśmy w poczekalni (zdjęcie poniżej). Samolocik wrócił, ale pilot oświadczył, że wiatr w dolinie Jomsom jest zbyt silny i więcej tego dnia lotów nie będzie. Rozczarowany wróciłem do mojego hoteliku z mocnym postanowieniem próbowania szczęścia kolejnego poranka.  Obsługa lotniska obiecywała, że zabierze mnie - jeśli będzie lot i wolne miejsce w twin - otterze. Ale pierwszeństwo w takich przypadkach mają jednak ci pasażerowie, którzy mają potwierdzoną rezerwację na ten następny dzień...

 

 

 

 

     
t  

Niestety kolejnego poranka sytuacja się powtórzyła (starajcie się o miejsce w pierwszym rejsie o 6.45! - pilot ten pierwszy raz leci "w ciemno" i zazwyczaj dopiero podchodząc do lądowania w Jomsom sprawdza jaka jest tam siła wiatru).

Nie było gwarancji, że trzeciego z kolei dnia nie będzie tak samo. Kolejka czekających pasażerów rosła...  A nasze zezwolenie na wędrówkę przez Mustang wystawione było na konkretną datę! Zdecydowaliśmy się wyruszyć do Jomsom trudną drogą lądową. To paskudna, okrężna trasa której pokonanie w opłakanych warunkach zabiera zwykle minimum 1,5 dnia...   Wyruszyliśmy bezzwłocznie - prosto z lotniska, przed którym zawsze czekają taksówki Mogą zabrać pasażerów na tą trasę, ale tylko do miasteczka Beni, gdzie kończy się utwardzona droga. Opłatę za kurs negocjował Guru - wytargował 4000 rupii za cały pojazd. Ruszyliśmy. Już na peryferiach miasta można było fotografować Machupuchare i Annapurnę South:

     

     
   

Trasę Pokhara - Beni warto przejechać dla widoków nawet wtedy, gdy nie wybieracie się na żaden trekking. Lokalny autobus kosztuje tylko 300 rupii w każdą stronę. Szosa wspina się "agrafkami" na grzbiet, by opaść potem do doliny rzeki Kali Gandaki:

     
     
   

Jechaliśmy w górę meandrującej rzeki, a każdy zakręt otwierał nowy widok. W końcu w perspektywie doliny zobaczyliśmy wielki, ośnieżony szczyt - to był Daulaghiri - jeden z himalajskich ośmiotysięczników:

     
     

 

Na trasie wielokrotnie omijaliśmy wyrwy w jezdni i osypiska, ale jechaliśmy mimo to szparko i już w południe dotarliśmy do tego niewielkiego miasteczka. Przez solidny most na Kali Gandaki przejechaliśmy na zachodni brzeg, gdzie jest między domami jest spory plac pełniący funkcję autobusowego terminalu. Na szczęście dla nas na placyku czekał wypełniony już do połowy autobusik do Ghasa:

     
     

 

Kupiliśmy szybko bilety - sprzedawano je w jakiejś budce obok po 1170 rupii i wkrótce ruszyliśmy w dalszą trasę - górską, wyboistą drogą, która oczywiście nie miała żadnej nawierzchni. Autobusik, jak widać na zdjęciu powyżej, był rupieciem. A co najgorsze jego wysokość nie była stosowna do wzrostu przeciętnego Europejczyka. Na moje kolana też nie było tam miejsca, więc gdy już ruszyliśmy, to siadłem bokiem - z kolanami w przejściu...

 

     

     

 

Ronan - sympatyczny Irlandczyk, mój towarzysz wędrówki był w podobnej sytuacji, ale znalazł sobie miejsce w ostatnim rzędzie, gdzie można było na środkowym siedzeniu wyciągnąć nogi. Ale tam podwójnie odczuwa się rzucanie pojazdu... Po lewej - Tek, Nepalczyk z Sarangkotu, przewodnik naszej dwuosobowej ekspedycji. 

 

Busik dzwonił i skrzypiał na wybojach i kamieniach, a krajobrazy zapierały dech. Na szczęście od czasu do czasu pojazd przystawał, by kogoś wysadzić lub zabrać i wtedy mogłem wystawić aparat przez okno, by zarejestrować pejzaż:

     

     

 

Czasem udawało się zarejestrować jakieś sceny z codziennego życia. Tu na przykład jeździec w tradycyjnej nepalskiej czapeczce. 

A tu kobieta dźwigająca drewno opałowe w takim koszu w jakim Szerpowie noszą towary na szlaku do Solu Khumbu pod Everestem. Podobnie jak u Szerpów kosz zawieszony jest na szerokiej taśmie obciążającej czoło. Myślę, że aby w ten sposób dźwigać ciężary trzeba mieć piekielnie mocne mięśnie karku! 

 

 

Gdzieś po drodze stanęliśmy przy blaszanej budce przypominającej toaletę - popatrzcie na zdjęcie obok! Ale to był posterunek kontrolny. Wywołali tylko nas - turystów. Wygramoliliśmy się z ciasnego wnętrza. Sprawdzili nasze zezwolenia. Zapisali do grubego rejestru i... po kwadransie pojechaliśmy dalej.

W końcu - o 16.15 docieramy do Ghasa - małej i nieciekawej wioski schowanej wśród wysokich gór. Przypuszczałem, że będziemy musieli tu przenocować przed wyruszeniem w dalszą drogę do Jomsom. Ale raz jeszcze dopisuje nam szczęście: nasz autobusik wprawdzie dalej nie jedzie, ale czeka inny - podobny, tyle że w jeszcze gorszym stanie technicznym. Za kilka minut miał odjechać do Jomsom. Kupiliśmy bilety po 830 rupii i upchaliśmy się w środku z nadzieją, że jeszcze przed zmrokiem dotrzemy do celu. Tymczasem opadające coraz niżej słońce złociło wierzchołki okolicznych gór: 

 

 

     

     

 

Daleko nie ujechaliśmy. Kilka kilometrów dalej, daleko od jakiejkolwiek wsi nasz gruchot stanął. Na szczęście w tym miejscu był jeszcze zasięg telefonii komórkowej i kierowca wezwał swojego kumpla - oto właśnie on nadjeżdża na zdjęciu obok tą terenową drogą.

 

 

Górne partie gór wciąż jeszcze były dobrze oświetlone, ale ponad najwyższymi szczytami przepływały już obłoki:

     

 

 

Temperatura spadała szybko. Kobiety wsiadające po drodze zakutane były w chusty. My też pospiesznie wyciągaliśmy z plecaków ciepłe rzeczy.

 

 

 

 

 

Na ośnieżonych szczytach jeszcze przez kilka kwadransów widać było ostatnie promienie słońca. Potem zapadły ciemności...

Telepiąc się na wybojach w mroku minęliśmy ładną wieś Marfa, którą pamiętałem z mojej pierwszej wyprawy do Nepalu. Przy świetle reflektorów pokonywaliśmy potem w bród kilka wartkich strumieni. Była już godzina 20.00 gdy autobusik wtoczył się w wąskie uliczki Jomsom. Dygotaliśmy z zimna. Zdałem sobie sprawę, że jesteśmy na wysokości 2700 metrów ponad poziomem morza - wyżej niż sięga szczyt naszych Rysów!  Zakwaterowaliśmy się w pustym i zimnym hoteliku "Dynasty". Kręgosłup dawał mi wyraźnie do zrozumienia, że ma dość takiego podróżowania, ale szczęśliwy byłem, że udało nam się dotrzeć do Jomsom na czas - mimo odwołanych lotów. Kolejnego dnia mieliśmy rozpocząć pieszą wędrówkę do Mustangu. Ale o tym napisałem już na kolejnej stronie...

     

 

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net 

 

To the next part of this report  

   

  Przejście do drugiej części relacji  

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory