Part two  -  THE  NORTH -  Część II

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


 

In February of 2012 I took a trip to Namibia. After a huge loop around the south of the country. We turned back to the capital and onward - to Swakopmund on the Atlantic coast:

I You can read in English about this expedition in my travel log: www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

W lutym 2012 roku ponownie poleciałem przez Frankfurt i Johannesburg do Windhoek - stolicy Namibii.    Po objechaniu małym samochodem ciekawych miejsc w południowej części Namibii (to ta dolna pętla zaznaczona czerwoną linią na mapie) w ciągu jednego dnia przemieściliśmy się naszym wypożyczonym VWpolo z okolic Keetmanshoop przez stolicę kraju - Windhoek do Swakopmundu na wybrzeżu Atlantyku. To był bardzo długi i wyczerpujący dzień. Namibia to rozległy kraj: tego dnia zmieniając się przy kierownicy przejechaliśmy ponad 900 kilometrów.

 

 

Był koniec lutego - końcówka pory deszczowej. Ale wcale nie oznaczało to, że padał deszcz. Wprost przeciwnie - przez cały dzień przypiekało afrykańskie słońce. A po niedawnych opadach Namibia była zielona i kwitnąca - jak to widać na zdjęciu poniżej, wykonanym na południe od Windhoek:

 

 

     
   

Keetmanshoop to jedno z większych miast Namibii. W jego centrum zachowało się sporo budynków z czasów kolonialnych. Dunes Backpackers, gdzie się zatrzymaliśmy oferuje pokoje w stylu motelowym po 440 NAD z wliczonym śniadaniem. Ale ręcznik trzeba przywieźć własny... W Swakopmund tankowaliśmy najtańszą benzynę w Namibii - po 9,75 NAD za litr.

t!

 

 

   

Na południowy zachód od miasta (to jakaś godzina jazdy szutrówkami), w pustyni jest miejsce gdzie rosną najstarsze (jak twierdzą miejscowi) rośliny świata - wielkie welwiczje. Teoretycznie jest to teren parku narodowego i przed wyjazdem ze Swakopmundu trzeba odwiedzić biuro NWR i wykupić bilet za 40 NAD od osoby plus 10 za samochód. Dają też marny szkic z planem dojazdu do słynnych i unikalnych roślinek. Praktycznie w pustyni biletów nikt nie sprawdza, a z drogi C-28 do miejsca doprowadzają drogowskazy. Wiekowych roślin rośnie tam co najmniej kilkadziesiąt. Ta wydała mi się największa:

     
   

W odległości 33 kilometrów na południe od Swakopmundu rozłożył się port Walvis Bay. Doprowadza do niego asfaltowa szosa. Samo miasto jest niezbyt ciekawe, ale kilka kilometrów od niego warto zatrzymać się przy Dune7 - podobno najwyższej diunie Namibii. To tutaj zapaleńcy uprawiają sandboarding:

 

 

 

U stóp diuny przebiega linia kolejowa, której nie ma na mapach. Mogę się tylko domyślać, że biegnie przez pustynię do kopalni diamentów w "zabronionej strefie":

     

   

 

Na południe od Walvis Bay znajdziecie także cały kompleks płytkich basenów służących do pozyskiwania soli z wody morskiej. Nazywają to Walvis Bay Lagoon. Wyboista terenowa droga prowadzi od placu z pryzmami białej soli (na zdjęciu poniżej) po groblach oddzielających baseny aż do Pelican Point, gdzie widuje się flamingi i inne wodne ptaki. Nie dojechaliśmy tam, bo droga po kilku kilometrach zrobiła się odcinkami grząska i piaszczysta. Pelikany widzieliśmy po drodze. Może tym z was, którzy dotrą tam samochodem 4WD uda się dotrzeć do flamingów...  

I

   

Odebrana morzu sól wykorzystuje się tu między innymi do... budowy dróg. Przekonaliśmy się o tym, gdy kolejnego poranka wyruszyliśmy ze Swakopmund na północ, wzdłuż tzw. Wybrzeża Szkieletów - Skeleton Coast. Droga, którą jechaliśmy to nie była kolejna zwykła szutrówka, jakiej oczekiwaliśmy. Ta droga była umocniona solą, a jej gładka nawierzchnia przypominała asfalt. Taką drogę widziałem już kiedyś w... Tybecie.  Solną drogą dojechaliśmy do rezerwatu fok uchatek na przylądku Cape Cross: 

 

 

 

 

Uchatki widziałem już wielokrotnie w Antarktyce. Ale nigdzie nie występowały w takim zagęszczeniu jak tutaj. Warto zapłacić 40 NAD od osoby plus 10 za samochód, by zobaczyć ten tłum: dorodne mamusie i ich małe pociechy o ciemnej jeszcze sierści uczące się pływać we wzburzonej wodzie (zdjęcie powyżej). I te rozpaczliwie nawołujące mamy, która się im zagubiła (zdjęcie poniżej). Na Cape Cross są ich tysiące. I replika krzyża ustawionego tu kiedyś przez Portugalczyka Diego Cao. 

     

     
   

Dalsza droga na północ jest ryzykowna i rzadko uczęszczana. Wielu turystów zawraca z Cape Cross do Henties Bay i dopiero stamtąd jedzie dalej w głąb lądu. Postanowiliśmy zaryzykować i jechać dalej wzdłuż Wybrzeża Szkieletów - aż do Torra Bay. Po drodze nadarzył nam się wrak. Podobno było ich więcej, ale pochłonęły je fale i piasek...

 

   

Ta sugestywna brama z trupią czaszką wprowadza na teren Skeleton Coast National Park. Przy bramie jest posterunek rangera, który rejestruje wszystkich wjeżdżających. Jeśli delaruje sie tylko jednodniowy przejazd tranzytem, to nie pobierają żadnych opłat. Pod wieczór bramy zamykają... 

 

 

 

Dalej jest już tylko szutrowa droga, plaża, spieniony ocean. Nie ma żadnych osad ludzkich. Zaznaczona na dokładnych mapach Old Diamond Mine Toscanini okazuje się miejscem, gdzie jest tylko kilka kopców wykopanej ziemi, bez żadnych zabudowań... To bardzo niegościnne tereny.

 

 

 

 

Tuż przed Torra Bay skręcamy w prawo - na szutrówkę prowadzącą do interioru. Widzicie, jak wygląda nasz samochodzik po przejechaniu tego odcinka. Nie sposób odczytać nawet numeru rejestracyjnego.  Jest wściekle gorąco. Pochłaniamy litry wody. Na szczęście wody nam nie brakuje - wieziemy potężny zapas "mineralki", który wystarczy na dwa dni, nawet gdybyśmy utknęli na tym pustkowiu...

     

 

 

 

Droga o numerze C39 - wyboista i pełna kolein prowadzi nas przez malownicze góry - Great Table Mountains. Widoki są niesamowite. Czasem w polu widzenia pojawiają się antylopy i strusie. Niestety słońce już powoli opada... 

     

.

 

 

 

Od czasu do czasu przystajemy, by sfotografować niezwykłe formy skalne. Przekraczamy bramę wyjazdową parku Skeleton Coast. Dla znudzonego funkcjonariusza jesteśmy atrakcją. Nareszcie ma z kim pogadać! Ale my nie mamy czasu... Musimy przed zmrokiem znaleźć jakiś camp z wymarzonym prysznicem. Znajdujemy... W łazience nakrytej strzechą zapalają nam naftowe lampy. 

     

 

 

 

Kolejnego dnia dotarliśmy do maleńkiego miasteczka Kamanjab. w tych okolicach spotyka się wioski plemienia Himba. Himba żyją jak przed wiekami. Trudnią się pasterstwem.  Bydło pasą mężczyźni podczas gdy kobiety zajmują się dziećmi i domem. Odwiedziliśmy małą wioskę Himba. Mieszkała w niej także jedna kobieta z plemienia Herero, która poślubiła mężczyznę Himba. 

     

 

 

     

 

Mieliśmy okazję zobaczyć jak ci ludzie mieszkają i posłuchać o ich życiu codziennym i obyczajach. Porozumiewaliśmy się z tymi ludźmi przez tłumacza - "cywilizowanego" Himbę, mówiącego po angielsku. A gdy zaczął padać deszcz i schroniliśmy się w chacie o glinianych ścianach to ten mały Himba bardzo szybko znalazł drogę na moje kolana... 

 

 

 

Po wizycie u Himba i nocy spędzonej w stylowym guesthouse Oase Garni w Kamanjab ruszyliśmy w dalszą drogę. Dlaczego w takim tempie?  Każdy dzień dysponowania wynajętym samochodem kosztuje. Za używanie naszego pojazdu przez 22 dni bez limitu kilometrów zapłaciłem 500 euro, wliczając w to podstawowe ubezpieczenie. Więc skoro już płaci się takie pieniądze (dla niskobudżetowego podróżnika jest to spora kwota) to chce się maksymalnie wykorzystać ten samochód, zobaczyć w okresie wynajmu i krótkiego urlopu jak najwięcej.

   

W pobliżu Kamanjab znaleźć można ciekawe skałki, ale także stare malowidła naskalne Twyfelfontein. Dotarliśmy tam szutrowymi drogami, ale okazało się, że bez przewodnika nie można zwiedzać tego miejsca. Opłaty sa spore. A że widzieliśmy już te malunki na zdjeciach więc poprzestaliśmy na podziwianiu krajobrazu, Organ Pipes i Burnt Mountain - które znajdują się w sąsiedztwie.

     

 

Jeszcze tego samego dnia dotarliśmy do południowej bramy Parku Narodowego Etosza - największego i najciekawszego parku Namibii.  Przy bramie parku, gdzie trzeba zapłacić za pobyt (80 NAD za dobę od osoby i 10 NAD za dobę za samochód) spotkałem tego uśmiechniętego chłopaka. Ubrany był po europejsku. -Jestem Buszmenem! - powiedział.

 

Ale do Etoszy przyjeżdża się po to, by podziwiać żyjące tu dzikie zwierzęta. Trzeba mieś samochód, bo poruszanie sie po parku pieszo jest zabronione. Ba! Na terenie parku, poza specjalnie wyznaczonymi miejscami nie można wysiadać z samochodu! Ten zakaz jest rygorystycznie przestrzegany - zwierzęta można fotografować tylko z samochodu. Chodzi o to, by ich nie płoszyć. I to się sprawdza: zwierzyna nie ucieka przed wolno zbliżającym się pojazdem...

   

W Etoszy są trzy obozy - campy, w których można nocować we własnym namiocie płacąc 200 NAD za osobę lub w domkach płacąc prawie 10 razy więcej... Zaplanowałem pobyt w parku na 3 dni, chcąc obejrzeć okolicę każdego obozu i mieć szansę zobaczenia jak największej ilości zwierząt. Powitały nas żyrafy, ale pierwsze dobre zdjęcie zrobiłem strusiom:

   

W obozowiskach był to okres posezonowy i nie było tłoku, ale miejsca ("sites") na namiot na wszelki wypadek zarezerwowałem w NWR z wyprzedzeniem - przez internet. Praktyka wyglądała następująco: do campu przyjeżdżaliśmy około jedenastej. Rejestrowaliśmy się w recepcji, wybieraliśmy sobie najlepsze miejsce na namiot. Rozbijaliśmy go i po lekkim lunchu wyruszaliśmy własnym wozem na "game drive", czyli poszukiwanie zwierząt.

     
   

Pierwszego dnia krążyliśmy w okolicach obozu Okaukuejo, najbardziej wysuniętego na zachód. W tym rejonie jest niezbyt wiele zwartych lasów - więcej jest łąk i otwartej sawanny. Ułatwia to obserwację zwierząt, bo widać je z daleka. W porze suchej zwierzęta gromadzą się przy oczkach wodnych (takich jak na zdjęciu poniżej). Ale my odwiedziliśmy park pod koniec pory deszczowej, gdy jest wszędzie dostatek wody w kałużach i sadzawkach. Polowanie z aparatem przy oczkach wodnych w tym okresie nie sprawdza się...

     
   

W obozie Okaukuejo nocami słychać było poszczekiwanie hien, przypominające śmiech. W obozie Halali po campie krążyły szakale wyjąc w nocy. A w dzień na stolik przychodziły wiewiórki... Poza tymi wielkimi zwierzętami w parku żyje masa "drobiazgu" w tym surykatki - zabawnie stające na tylnych łapkach, gdy chcą sie rozejrzeć po okolicy:

   

Podczas trzech dni pobytu w parku najwięcej widzieliśmy antylop różnych gatunków. Nie jestem ekspertem i nie było łatwo je sklasyfikować, ale wydaje mi sie, że ten odpoczywający samiec z czarną pregą na głowie to springbok: 

   

Bardzo podobna do springboka jest inna wdzięczna mała antylopa: steenbok. W jej ubarwieniu jest więcej koloru brązowego, a mniej bieli:

     
   

Czasem można obserwować jak młode samce przekomarzają się i toczą pozorowane walki. Gdy dorosną, będą rywalizować o prawo dominowania w stadzie...

     
     

 

Dysponując teleobiektywem można portretować spotykane zwierzęta. Jedynym problemem jest fakt, że modele bardzo rzadko pozostają w bezruchu. :)

     
   

Tak wygląda wiele dróg parku Etosza pod koniec pory deszczowej. Samochód 4WD o wysokim zwieszeniu bez problemu przejedzie przez środek takiego bajora. Ale nasze polo miało tylko 15 cm prześwitu i czasami z dreszczykiem emocji forsowaliśmy takie kałuże. Nie zdarzyło się jednak na szczęście, abyśmy utknęli gdzieś na środku.

 

 

 

Zdarzało się jednak, że zastawaliśmy zamknięte niektóre odcinki dróg. Zamknięte także dla samochodów 4WD! Dlatego po przyjeździe do campu najlepiej odwiedzić recepcję przynosząc swoją mapę (bezpłatnych map niestety nie rozdają) i zaznaczyć sobie, co jest otwarte, a co zamknięte... Mimo wielu zamkniętych odcinków i tak mieliśmy gdzie jeździć. Drogi są wyrównywane po porze deszczowej i w środku pory suchej wszystkie powinny być już otwarte.

   

Sam środek Etoszy zajmuje tzw. Etosha Pan - wielka płaszczyzna okresowego jeziora. Jej krańca nie było widać. Podczas naszego pobytu trochę wody było jedynie we wschodniej części tej rozległej niecki - w okolicach campu Namutoni.

     

Żyrafy spotykaliśmy bardzo często - wydaje mi się, że każdego dnia. Wysokie i majestatyczne skubały gałązki zielonych drzew. Spokojnie przechodziły przez drogę przed maską naszego samochodu. A my stawaliśmy, patrząc z podziwem jak taka pięciometrowa wieża może utrzymać równowagę:

     

  Rzadko jednak żyrafa ustawiała się tak idealnie - profilem, aby zadowolić fotografa...   :)   Tym razem się udało!

 

 

 

 

Żyrafy zazwyczaj przemieszczały się całymi rodzinami. Wtedy można było dostrzec, że oprócz dorosłych osobników w takiej rodzince są także "maleństwa" mające "tylko" 2,5 metra wysokości:

     

     
   

Największą z antylop, którą udało mi się "ustrzelić" była samica kudu (na zdjęciu poniżej). Kudu łatwo rozpoznać po jasnych pręgach zbiegających z grzbietu: 

 

 

 

 . 

  W Etoszy żyje masa ptactwa. Niektóre okazy są bardzo ciekawe i przez swój wygląd i przez dźwięki, które wydają.

Spotykaliśmy ptasie gniazda jak bombki na choince zawieszone na gałęziach drzew. 

 

 

Czasem w krajobrazie sawanny pojawiały się kopce termitów. Ich wysokość dochodziła do dwóch metrów.

Drugą noc w parku spędziliśmy w obozie Halali. Ten obóz jest chyba najrzadziej wybierany przez turystów. Warto wiedzieć, że odwiedzający camp mają tu do dyspozycji duży, 24-metrowy basen pływacki, w którym przyjemnie się ochłodzić w skwarny dzień. Jak przy każdym campie jest tu także oświetlane po zmroku oczko wodne. Mieliśmy szczęście - po zmroku pojawił się przy nim wielki czarny nosorożec. Niestety, nie było warunków do fotografowania...

Wokół Halali są lasy, w których trudniej wypatrzyć zwierzęta. Ale czasem się udaje: obok mamy chyba samice impali.

 

 

     
   

Na trzecią noc przemieściliśmy się do obozu Namutoni. I dopiero tutaj, podczas popołudniowej przejażdżki zobaczyliśmy naszego pierwszego słonia...

Namutoni to najładniejsze obozowisko w Etoszy. Założono je wokół niemieckiego fortu wzniesionego w czasach kolonialnych. Biały forcik (na zdjęciu poniżej) jest bardzo fotogeniczny. Wewnatrz jest restauracja i sklepy z pamiątkami...

     

     

Zasypialiśmy już odgrodzeni od dokuczliwych komarów dobrą moskitierą naszego polskiego namiotu marabut-baltoro, gdy rozległy się pierwsze grzmoty tropikalnej burzy. Padało przez kila godzin. Gdy się przejaśniło zobaczyłem, ze namiot stoi w wielkiej, głębokiej do kostek kałuży. Podwinięta w górę podłoga nie puściła i wewnątrz było sucho. Przenieśliśmy namiot na słońce, które znów paliło. Przy temperaturze powyżej 30 stopni juz po godzinie był suchy i gotowy do zwijania.

     
   

Po opuszczeniu Etoszy pognaliśmy do Grootfontein, by w pobliżu tego miasta obejrzec największy znany meteoryt: Hoba

I choć wizyta była krótka, to muszę powiedzieć, że bryła ciężkiego metalu, która przyleciała z kosmosu mająca wymiary 3 na 3 na 1 metr robi wrażenie. Podobno waży az 50 ton! 

     
   

Nasz szlak prowadził dalej na północ - do Rundu. Po drodze zatrzymano nas na posterunku kontroli weterynaryjnej Mururani. Nie było problemów. Ale za posterunkiem zaczęła się biedniejsza i bardziej autentyczna Namibia. To już nie była kraina wielkich farm, których właścicielami są biali, ale Namibia małych wiosek o chatach z gliny, krytych strzechą.

     
    Przy szosie w kilku miejscach wystawiona była na sprzedaż ceramika produkowana w tych wioskach. Dla miejscowych. Bo który turysta zechciałby zabrać do domu taką wielką i ciężką "pamiątkę"?
     
   

 Za gorącym, zakurzonym i niezbyt bezpiecznym miasteczkiem Rundu wjechaliśmy w tzw. Caprivi Strip - wąski, wielokilometrowy pasek terytorium Namibii wciśnięty między Angolę, Zambię i Botswanę. Przez Caprivi Strip biegnie dziś nowa, asfaltowa szosa B8. Niewiele z niej widać. Ale równolegle do niej przebiega stara, szutrowa droga łącząca wioski rozrzucone nad rzeką Kavango. I tędy właśnie pojechaliśmy:

   

 

Mieliśmy dzięki temu okazję by popatrzeć na graniczną rzekę Kavango. Po drugiej stronie rzeki jest już Angola:

     
    Na pylistej drodze nad Kavango spotykaliśmy miejscowych mieszkańców, okazali się bardzo sympatyczni i przyjaźnie nastawieni do cudzoziemców: 
     
    Trudno w to uwierzyć, ale te elegantki wędrujące do sąsiedniej wioski pylistą drogą mieszkaja w takich chatach jak te:
     
   

Chaty buduje się wewnątrz rodzinnej zagrody otoczonej wysokim płotem z patyków i sitowia. Ta wiata bez ścian to miejsce gdzie na ognisku przyrzadza sieę posiłki - gdy pada. Gdy nie ma deszczu ognisko płonie na piasku na środku zagrody. A rusztowanie po lewej stronie pełni funkcję szafy, w której przechowuje się garnki i talerze:

     
     
Wiejski sklepik prezentuje się już bardziej okazale:    
     
     

Pod cienistym drzewem na skrzyżowaniu dróg siedziały kobiety sprzedające warzywa i owoce. Kupiliśmy u nich pomarańcze po 1,5 NAD za sztukę i pomidory po 1 NAD.

 

 

 

 

 

Nocleg wypadł nam w obozie nad szeroko rozlaną rzeką Kavango, która skręca z Caprivi na południe - do Botswany.  campie był nawet odgrodzony od nurtu rzeki basen kąpielowy. Odgrodzony siatką, by nie dostały się do niego krokodyle i hipopotamy.

 

     

     
   

Po nocy spędzonej w Ngepi Camp (paskudny dojazd - 4 km od publicznej drogi) wróciliśmy na dobrą i zupełnie pustą szosę B8 i nie bacząc na tablice ostrzegające przed słoniami pomknęliśmy na wschód... Naszym celem było miasteczko Katima Mulilo położone na wschodnim krańcu Caprivi Strip.

     

     
   

W Katima Mulilo zbudowano nie tak dawno most na rzece Zambezi. Przez ten most zamierzaliśmy przejść do Zambii, by lokalnym transportem dotrzeć do legendarnych Wodospadów Wiktorii. Ale o tym już na kolejnej stronie...

 

     
   

Zapisywane "na gorąco" wiadomości z trasy umieszczałem w moim dzienniku podróży prowadzonym po angielsku w serwisie globosapiens.net

     
     
To the third part of the report  

Przejście do trzeciej części relacji

 

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory