Japońskie Wyspy Ogasawara - 2013 - Ogasawara Islands

 Część I - Tokyo - Chichi-jima            Part one - Tokyo to Chichijima

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


And now where are you going? -This year I would like  to reach the islands of Chichi and Haha! Interviewees were looking at me in disbelief: -You must be joking!?  But it was not a joke. In 2010, I went by ferries and trains the entire chain of Japanese islands - from the farthest south - near the Taiwan up to Wakkanai on the northern tip of Hokkaido. Already then I read that outside the Japan's main chain  is also a group of small islands located far away: a thousand kilometers south-east of Tokyo, in the Pacific lie Ogasawara Islands, formerly known as Bonin Islands,  In the entire group of 30 small and large islands only two are inhabited : Chichi-jima and Haha-jima. I wanted to see them.

 

A teraz dokąd się pan wybiera?  -Chciałbym jeszcze w tym roku dotrzeć do wysp Chichi i Haha!  Rozmówcy patrzyli na mnie z niedowierzaniem: Chyba pan żartuje!? Ale to wcale nie były żarty. W roku 2010 przejechałem promami i pociągami cały łańcuch japońskich wysp - od tych położonych najdalej na południu - w pobliżu Tajwanu aż do Wakkanai na północnym krańcu Hokkaido. Już wtedy doczytałem się, że Japonia ma także grupę małych wysp leżących daleko poza głównym łańcuchem: o tysiąc kilometrów na południowy wschód od Tokio, na Pacyfiku leżą Wyspy Ogasawara, niegdyś nazywane Wyspami Bonin... W całej grupie 30 mniejszych i większych wysp zamieszkane są tylko dwie: Chichi-jima i Haha-jima.   Zapragnąłem je zobaczyć.

Nie było łatwo zdobyć informacje o tych odosobnionych wyspach. Wyglądało na to, że nie było tam wcześniej polskich podróżników. Udało mi się ustalić, że na wyspach nie ma żadnego lotniska, a jedyna możliwość dotarcia na Ogasawara to zaopatrzeniowy statek, wyruszający z Tokio średnio co tydzień.  Informacje o nim są już w internecie, ale mimo, że to XXI wiek, biletu na ten statek nie da się kupić na odległość. Musiałem znaleźć kogoś, kto w Tokio wykupi mi ten bilet, płacąc gotówką. To była podstawowa trudność. Pomogli mi życzliwi rodacy (Dziękuję, Mirku!) Potem trzeba było tylko znaleźć tani lot do Tokio i... pakować plecak! 

 

     

 

Był początek kwietnia, gdy wylądowałem na  tokijskim lotnisku Narita. Była to już moja czwarta wizyta w Japonii i wiedziałem mniej więcej, co mnie czeka. przy stanowisku immigration powitano mnie uśmiechem i bez słowa wklejono do paszportu stosowny znaczek. Po odebraniu plecaka wrzuciłem go na bezpłatny wózek i pojechałem do celników. Tu funkcjonariusz mówiący raczej kiepską angielszczyzną wypytał mnie najpierw  dokąd i na jak długo. Potem poprosił, by otworzyć plecak. Na szczęście była to tylko formalność.  Wkrótce pojechałem dalej - na podziemną stację miejskiej kolejki. Tu w automacie (zdjęcie po lewej) trzeba było wykupić bilet. Niestety - nazwy stacji na wielkim schemacie sieci wypisane były tylko po japońsku! Musiałem poprosić jakiegoś tubylca o pomoc.

Nie odmówił - wkrótce maszyna zjadła banknot i wypluła bilet - mogłem iść na peron.

 

Lotnisko Narita położone jest na północ od centrum Tokio - podróż pociągiem trwa około godziny. Takie obrazki jak na zdjęciu obok w Japonii są codziennością. Chorzy zakładają takie maseczki by nie zainfekować innych. Ale jest także grupa przezornych, którzy są zdrowi, a ubierają maseczki udając się do środków zbiorowej komunikacji i miejsc pracy w obawie przed  złapaniem wirusa. Tu nikogo to nie dziwi!

 

From Narita airport I took a train for about one-hour trip to central Tokio...

 

 

 

 

Rankiem następnego dnia przyszło mi jechać do portu w porze dojazdów do pracy i raz jeszcze miałem okazje przekonać się, że prawdą jest to co piszą w reportażach o zawodowych upychaczach pracujących w godzinach szczytu na peronach tokijskiej kolei. Kto jest upychany? Panowie w garniturach i krawatach, bo taki stój obowiązuje tu w urzędach. Aha - panie mają wyznaczone osobne wejścia i osobne przedziały... Ale zauważyłem, że nie wszystkie korzystają z tego przywileju.

Społeczeństwo jest bardzo zdyscyplinowane - na peronie na wyznaczonej linii wskazującej wejście do wagonu ustawia się karna kolejka.

Zmierzałem do Takeshiba Pier, gdzie cumował mój statek. Na trasie musiałem przesiąść się z centralnej linii na zautomatyzowany monorail kursujący do portu po zawieszonej nad ulicami estakadzie.  Kursuje bez żadnej obsługi! Dotychczas widziałem takie pojazdy tylko na lotniskach. Muszę przyznać, że jazda wśród wieżowców wielkiego miasta robi wrażenie:

 

 

     
 

 

"Ogasawara Maru" offering the only access to Ogasawara Islands is not a big ship:

 

50 metrów od stacyjki Takeshiba zobaczyłem wreszcie mój statek. Na jego pokład ładowano ostatnie kontenery. To w nich wędruje przez morze całe zaopatrzenie dla wysp Ogasawara. To ten statek - "Ogasawara Maru" miał mnie zabrać na zapomniane wyspy Chichi i Haha. Nie wyglądał wcale imponująco: 

     

 

"Ogasawara Maru" - the only ship sailing to Chichi-jima was waiting for me at Tokyo's Takeshiba Pier... Before boarding you have to change your ticket for boarding card in the office:

   

 

 

Pod kolumnadą tuż przy przystani znajdziecie biuro linii żeglugowej (zdjęcie obok), gdzie bilet wymienią wam na kartę pokładową, do której należy wpisać swoje dane. A potem trzeba stanąć w kolejce pod podcieniami obok biura. Zaokrętowanie rozpoczynają dopiero na pól godziny przed odpłynięciem statku. Na górnym tarasie, powyżej schodów czekają pasażerowie wyższych klas, którzy wchodzą na pokład pierwsi: 

 

Wpuszczają!  Przy trapie odrywają mi jeden kupon z karty pokładowej (drugi zabiorą przy schodzeniu ze statku). Po wejściu na pokład dostaję od Japonki karteczkę z napisanym odręcznie numerem: C-105.

Staję w małym hollu trochę bezradny... Pomaga mi skośnooki marynarz - prowadzi mnie do wielkiej sali na pokładzie C, gdzie nie ma łóżek, ale równo ułożone rzędami obok siebie w odległości 20 cm materacyki. Na każdym materacyku mała i twarda, obciągnięta skajem poduszeczka i lekki pled. Na materacykach kartki z numerami. Odnajdujemy mój - z numerem 105. Numerów w mojej sali jest 120!  Liczne będę miał towarzystwo!

 

 
     

 

 

 

   

Tak wygląda kabina klasy drugiej, a którą płaci się 24600 jenów w każdą stronę. W 2-osobowej kabinie  klasy pierwszej podróżuje się za 49210 jenów! Zostawiam plecak w przegródce przy ścianie i wychodzę na otwarty górny pokład. Odzywa się syrena statku. Punktualnie o 10.00 odbijamy:

     

     
   

Byłem w Tokio już kilkakrotnie, ale podróż statkiem dała mi szansę zupełnie nowego spojrzenia na to miasto. Na wysoko zawieszony most, na długie nabrzeża kontenerowego portu i wreszcie na drugie tokijskie lotnisko - Haneda, z którego co chwilę podrywały się pasażerskie samoloty...

     

     

Gdy w końcu wyszliśmy na otwarte morze (i naszym małym stateczkiem zaczęło solidnie kołysać) miałem wreszcie czas, by zwiedzić "Ogasawara Maru". Najważniejszym dla pasażera punktem statku jest recepcja (zdjęcie obok), która udziela wszelkich informacji. Na szczęście jeden z pracowników recepcji mówi trochę po angielsku. Mogłem się zatem upewnić, że na statku nie ma dostępu do internetu, a jedyną formą rozrywki są programy telewizyjne oraz kilka mini-kabinek w których odpłatnie można oglądać filmy z wypożyczonych DVD. Z recepcją sąsiaduje mały sklepik w którym można kupić podstawowe artykuły, wydawnictwa, pamiątki i słodycze.  Jest drogo!

 

 

Znacznie mniej płaci się w kilkunastu automatach ustawionych na obu głównych pokładach. Tu można zaopatrzyć się w napoje oraz zupy typu instant. Zupki od 170 jenów, półlitrowa puszka najtańszego piwa asahi kosztuje - 310.

Na "Ogasawara Maru' funkcjonuje także (ale tylko w godzinach posiłków) mała, samoobsługowa restauracja. zauważyłem jednak, że mało kto spośród pasażerów z niej korzysta. Prawdopodobnie ze względu na wysokie ceny...

 

 

Na szczęście w kilku punktach statku zainstalowane są dystrybutory gorącej wody. Pozwalają one nie tylko zaparzyć kawę czy herbatę, ale także przyrządzić zupę z makaronem czy ziemniaczane puree... Jak się zapewne domyślacie przy moim chudym portfelu te samowary były dla mnie przysłowiową deską ratunku... 

Wiozłem oczywiście grzałkę do herbaty, ale w statkowej sieci jest tylko napięcie 110 V (Japończycy stosują wszędzie płaskie wtyczki typu amerykańskiego). W takich warunkach gotowanie kubka wody trwa jakieś pół godziny i na pewno zwróciło by uwagę... Mogło by się skończyć interwencją kogoś z załogi. 

"Ogasawara Maru" ma jedną poważną wadę: brak miejsc siedzących. W hollu przy recepcji i piętro wyżej stoi łącznie kilkanaście krzesełek. A na otwartym pokładzie dwie małe ławeczki. Ale co to jest przy liczbie kilkuset pasażerów? Zauważyłem, że Japończycy podczas rejsu spędzają większość czasu w sypialniach pozbawionych okien  - siedząc lub leżąc na swoich materacykach. Może taki tu obyczaj?  Gdy przyszedł wieczór poszedłem do toalety i przebrałem się w pidżamę. Oni - nic takiego: spali w tym, co mieli na sobie...

 

 

 

Szybko się zorientowałem, że jestem jedynym białym turystą na pokładzie. Towarzysze podróży uśmiechali się do mnie z sympatią, ale bariera językowa nie pozwalała na dłuższe rozmowy. Szkoda.

Za to miałem co czytać i studiować; już na przystani było stoisko z bezpłatnymi materiałami turystycznymi i mapami Ogasawary (także po angielsku). Na statku znalazłem kolejne broszury wyłożone naprzeciw recepcji. 

 

Drugiego dnia żeglugi po południu na horyzoncie zamajaczyły w końcu górzyste wyspy wulkanicznego pochodzenia. To była ta moja wymarzona i tajemnicza Ogasawara!

   

 

   

 

   

"Ogasawara Maru" na pełnej szybkości sunęła wzdłuż kolejnych, bezludnych wysp małego łańcucha. W całym łańcuchu jest ich około 30. My zmierzaliśmy do największej - Chichi-jima, na której mieszka 2000 ludzi.  Lokalizacja osady nie jest przypadkowa - to tu właśnie przyroda utworzyła duży i dobrze osłonięty naturalny port - Futami.  Do niego właśnie wkrótce wpłynęliśmy. Trudne do zlokalizowania dla nowicjusza wejście do Futami Bay wyznacza stroma skalista wysepka Eboshiiwa widoczna po prawej stronie na zdjęciu poniżej:

     

   

 

   

Jak widać na zdjęciu poniżej, Omura - stolica całego archipelagu leży u stóp wysokiej góry.  To Asahi-yama.  Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy nie wiedziałem jeszcze, że już następnego dnia uda mi się wspiąć na jej szczyt i stamtąd spojrzeć na wyspę.

     

     

 

 

Na portowym nabrzeżu, przed budynkiem terminalu czekały na nas rodziny pasażerów i przedstawiciele poszczególnych pensjonatów z transparentami, na podstawie których my, turyści mogliśmy ich zidentyfikować. Na Chichi nie ma ani jednego dużego hotelu. Schodząc z trapu trzeba było starannie wytrzeć obuwie na zielonej wycieraczce nasączonej jakimś płynem. Ogasawara ze względu na swoją unikalną przyrodę zaliczona została przez UNESCO do Światowego Dziedzictwa Przyrodniczego. Władze boją się przywleczenia z wielkich wysp Japonii niechcianych owadów i nasion...

     

 

 

 

 

 

Na mnie też czekali... Mateusz - mówiący po japońsku polski gimnazjalista z Tokio (dzięki, Mateuszu!) zarezerwował mi telefonicznie (bo inaczej się na razie nie da!) najtańszy znaleziony nocleg na Chichi. Instytucja nazywała się Papaya i oprócz noclegów oferowała organizację divingu, wycieczki motorówką, połowy ryb... Ucieszyłem się zobaczywszy ich na nabrzeżu, bo  zredagowany po angielsku transparent wyglądał bardzo obiecująco. Okazało się jednak, że w całej instytucji nikt nie mówił po angielsku. Mikrobusem przewieźli mnie z porciku do noclegowni, położonej jakieś 500 m dalej, w głównej ulicy Omury.

Kłopotów językowych uniknąłem wykorzystując zabrany z Polski mały tablet: w Papai był bezpłatny dostęp wi-fi do internetu, a polsko-japoński tłumacz zainstalowany w tablecie bez problemów tłumaczył on-line moje pytania. Nieco gorzej było z odpowiedziami, ale i te trudności okazały się do pokonania!

     

"Papaya Lodge" (na zdjęciu powyżej) ma ustawiony przy ulicy kiosk, pełniący funkcje recepcji oraz sprzedający wycieczki. Pokoiki, wszystkie z klimatyzacją są zlokalizowane na dwóch poziomach w kontenerach za parasolami. Dostałem w tej Papai łóżko w 8-osobowej sypialni, chwilowo całkiem pustej, z niziutkim stoliczkiem i bez krzeseł. Buty oczywiście trzeba było każdorazowo zostawić przy wejściu. Na szczęście było też europejskie WC, a w łazience europejski prysznic...

Japończycy są niezwykle uprzejmi. Ci, których spotkałem na Chichi byli w dodatku ogromne życzliwi i chętni do pomocy. Byli weseli i uśmiechnięci. Widać było, że żyją tu bez pośpiechu i stresów jakie obserwuje się w wielkich i przeludnionych miastach Japonii. Wymyślona przeze mnie nazwa "Wyspy Roześmiane" w zupełności się sprawdzała! Jako jedyny chyba europejski turysta przebywający na wyspie wzbudzałem ponadto zrozumiałe zainteresowanie. Chętnie się ze mną fotografowali i to nie tylko z mojej inicjatywy.  I jak tu nie lubić takich ludzi?

 

     

     

 

Na Chichi-jimie nie ma żadnego bazaru (to bazary są zawsze na trasach moich podróży źródłem najtańszej żywności) W Omurze znajdziecie wprawdzie kilka spożywczych sklepów, ale przewidywałem, że dostępność artykułów tolerowanych przez żołądek Europejczyka będzie na Ogasawarze raczej ograniczona. Poprosiłem zatem Mateusza, by z wyprzedzeniem zarezerwował mi w "Papai" nocleg i dwa posiłki.

W "Papai" nie ma restauracji. Proponują za to gościom inne rozwiązanie.  Wieczorem skośnooka dziewczyna zaprowadziła mnie do odległej o 100 metrów japońskiej jadłodajni. Nie miała europejskiego szyldu. Moja pierwsza kolacja na Ogasawara wyglądała tak jak na zdjęciu obok. Paluszki rybne z dużą ilością warzyw, kiełki, plasterki surowej ryby... Do tego był jeszcze świeżo ugotowany ryż w nieograniczonej ilości i... drewniane, jednorazowe pałeczki. Trzeba było sobie przypomnieć, jak to się robi...

Następnego dnia na śniadanie dostałem połówkę suchej, wędzonej ryby, zupę miso, warzywa i oczywiście ryż w nieograniczonej ilości.

 

Przygotowanie takiej podstawowej potrawy jaką jest tu gotowany ryż jest w dzisiejszych czasach w dużej mierze zautomatyzowane. Wszędzie można kupić specjalne elektryczne szybkowary (jak na zdjęciu obok). Instrukcja jest prosta: wsyp szklankę ryżu i wlej 3 szklanki wody, a następnie zamknij i wciśnij czerwony guzik.  Gdy maszyna zapiszczy, to znaczy, że ryż jest gotowy do spożycia...

Przyznam się szczerze: wytrzymałem na tym japońskim menu 3 dni, a potem zrezygnowałem... Miałem dość tej kulinarnej egzotyki.

 

 

 

 

 

Naprzeciwko Papai stoi mały dom oznaczony literą B - to tutejsze biuro informacji turystycznej, sprzedające także wydawnictwa, pamiątki, bilety na wycieczki:

 

     

B - tourist information office in Omura.    

 

 

 

Kunio Matsubara - recommended tourist guide from Chichi:

 

To u nich można sprawdzić prognozę pogody i rozkład jazdy autobusu, dostać mapy i broszury. Angielski znają słabiutko, ale mają wiele dobrych chęci i cierpliwości w stosunku do cudzoziemca. Chciałem kolejnego dnia zrobić sobie wycieczkę dookoła Chichi-jimy, odwiedzając wszystkie atrakcje. Publiczny transport nie kursuje po pętli okrężnej szosy, bo nie ma przy niej ludzkich osiedli. Musiałem znaleźć przewodnika z samochodem. 

 

Polecili mi Kunio Matsubarę (szefa jednoosobowej agencji Flora) - tubylca mówiącego po angielsku lepiej, niż informatorzy z biura. Zadzwonili - i przyjechał sympatyczny wesołek, uzgodniliśmy szczegóły wycieczki. Ze względu na moje szczupłe zasoby finansowe miał mnie eskortować przez pół dnia, a potem zostawić na trasie, bym mógł kontynuować zwiedzanie pieszo...

Potem okazało się, że przy lepszej znajomości wyspy i bez presji czasu tą samą trasę można "zrobić" wyjeżdżając z Omury autobusem i  kontynuując podróż pieszo i autostopem, ale a nie miałem o tym pojęcia - nie spotkałem wcześniej podróżniczych relacji z Ogasawary, wyglądało na to, że dopiero przecierałem szlak...

Kunio przyjechał po mnie wczesnym rankiem swoim mikrobusem (Japończycy są bardzo punktualni).

Na mapce poniżej szarą linią zaznaczone są asfaltowane drogi, a żółtą - ścieżki dla pieszych i turystyczne szlaki. Zamierzałem tego dnia przejechać z przewodnikiem pętlę drogową w północnej części wyspy, odbijając z niej pieszo do najciekawszych miejscach.

 

   

 

   

Wystartowaliśmy z Omury w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara czyli na południe. Zaraz na początku trasy dobra asfaltowa droga przebijała się tunelami przebitymi w zboczach góry Asahi:

     

 

 

 

Wkrótce potem stanęliśmy na pierwszym punkcie widokowym zawieszonym przy szosie ponad plażą Sakaiura. To jedna z ładniejszych plaż na Chichi - praktycznie dzika. W pewnej odległości od brzegu widać na zdjęciu wrak japońskiego statku "Hinkou Maru" storpedowanego i zatopionego podczas drugiej wojny światowej:

     

   

 

Sakaiura Beach

 

 

 

Podczas wojny Amerykanie nigdy nie wysadzili na Chichi desantu, ale wyspa była przez Japończyków przygotowywana do obrony. Po prawej stronie plaży Sakaiura widać specjalnie wykute w skale pieczary, w których były ich stanowiska ogniowe: 

     

     

 

Amerykanie atakowali Chichi z powietrza. Stracili przy tym nad wyspą kilka maszyn. Wrak jednej z nich można oglądać w lesie na wybrzeżu na południe od plaży.

O kilometr dalej szosa opada niemal na poziom oceanu, by dotrzeć do kolejnej plaży, która nazywa się Ogiura (na zdjęciu poniżej). Nie ma już ona takiego uroku jak ustronna Sakaiura, bo przy szosie stoi tu kilka domów, ale dostępność plaży sprawiła, że urządzono tu wypożyczalnie sprzętu wodnego - można popływać na łodziach i kajakach. Niestety dzień był pochmurny, nie widać było plażowiczów.

     

     

 

Potem z głównej szosy skręciliśmy na podrzędną drogę wspinającą się na zalesione wzgórze Kohi-yama.  Wśród bujnej roślinności (rosną tam między innymi drzewa podróżników) stoi tam kilka domostw. nas jednak interesowały nie tyle domostwa, co ukryte w zieleni wielkie obronne działo z czasów II wojny. Mogło ostrzeliwać statki nieprzyjaciela próbujące wpłynąć do Zatoki Futami, w której zlokalizowany jest jedyny port wyspy.

 

     

 

Tak "na oko" to kaliber 150 mm. Jak widać na zdjęciu łatwiej było zniszczyć armatę umieszczając ładunek wybuchowy w końcu lufy, niż wywieźć działo z trudno dostępnego miejsca... 

Wróciliśmy potem na główną drogę, wzdłuż której niespodziewanie pojawił się wysoki płot. Okazało się, że Chichi - umieszczona przez UNESCO razem z innymi wyspami Ogasawary na liście światowego dziedzictwa przyrodniczego ma swoje zupełnie współczesne plagi: wędrujące koty atakujące ptactwo i dziko żyjące kozy niszczące roślinność, wśród której jest wiele endemicznych gatunków. I po to właśnie, by chociaż tą najbardziej dziewiczą część wyspy  uchronić przed tymi plagami zbudowano ten płot...   

 

 

Ciągnący się kilometrami płot na pewno nie jest ozdobą krajobrazu wyspy. Administracja umieściła w kilku miejscach tablice wyjaśniające dlaczego płot jest potrzebny. W języku japońskim... Płot zaznaczono na mapce obok kropkowaną linią.

 

 

Kilometr dalej zostawiliśmy nasz mikrobus pod pandanusami na skraju  szosy...

 

 

Dobrze utrzymana ścieżka prowadziła nas dalej wśród subtropikalnej dżungli:

 

 

   

     
   

Już po kwadransie marszu las się skończył, a my wyszliśmy na szczyt z umieszczoną nad urwiskiem platformą widokową:

     

     
   

To był pierwszy szczyt, który zdobyłem na Chichi - Mt Chuo - oni wymawiają [czuo].  Podobnie nazwę wyspy miejscowi odczytują po angielsku - [Cziczidżima]. Do nazw szczytów Japończycy często dodają przyrostek -yama, oznaczający górę, tak jak -jima oznacza wyspę. A więc nazwę Chuo-yama należy odczytywać jako Góra Chuo.

 

 
   

 Z wysokości 318 metrów otworzył się piękny widok - z jednej strony na Futami Bay i miasteczko Oshima (powyżej). a z drugiej strony na wschodnie, dzikie wybrzeże i małą wysepkę Higashi-jima.  A "higashi" oznacza "wschodni" - wyspę tak nazwano, ponieważ leży po wschodniej stronie  Chichi...

     

   

 

   

W kierunku południowym od Chuo-yamy leżą dziewicze góry, przez które do dziś nie poprowadzono żadnych dróg i w których natura wciąż rządzi się swoimi własnymi prawami:

     

     
   

Po zejściu z Chuo-yamy wróciliśmy na szosę i ruszyliśmy mikrobusem na północ. Wkrótce wśród zielonych wzgórz niespodziewanie zamajaczyły anteny stacji naukowej JAXA. Wyglądały trochę surrealistycznie w tym pustkowiu, bez żadnych ludzi w polu widzenia. Podobno te urządzenia wykorzystywane są do sterowania satelitami.

     

   

 

     

Szosa na tym odcinku przebiega wysoko po zboczach. Za Chuo-yamą odchodzi od niej w prawo w dół szlak do pięknej i odosobnionej plaży Hatsuneura. Niestety to strome zejście do plaży zabiera aż 45 minut. Z powrotem, wspinając się ku szosie maszeruje się nawet dłużej. Nie mogłem w ramach półdniowej wycieczki angażować mojego przewodnika na tak długo, więc pojechaliśmy dalej... Może Wam się uda dotrzeć do tego miejsca...

Na mapce obok widać, że nieco dalej po lewej stronie szosy wyrasta kolejny szczyt - Kasa-yama.

 

 

Jeszcze przed wyjściem na szlak spotkaliśmy tu uśmiechniętą funkcjonariuszkę miejscowej służby leśnej, która poinstruowała nas o zasadach ochrony przyrody. Dostałem od niej nawet ulotkę zredagowaną po angielsku... Pisało w niej co wolno turyście (niewiele), a czego się zabrania...

W efekcie tego miłego skądinąd spotkania na specjalnym stanowisku na początku ścieżki prowadzącej na szczyt musieliśmy wyszorować buty - także od spodu!

 

 

 

To było tylko 15 minut wspinaczki, ale muszę napisać że najtrudniejszej na Chichi. Było przedzieranie się przez gęste krzaki, a nawet krótki odcinek po litej wulkanicznej skale - jak zdjęciu obok. 

 

Mijaliśmy też kilka dorodnych okazów miejscowego endemicznego pandanusa Pandanus boninienses. Na niektórych drzewach wisiały wielkie jak głowa dziecka owoce... Długie liście pandanusa po wysuszeniu stanowią doskonały materiał plecionkarski.

 

 

 

 

 

Na szczycie Kasa-yamy zastałem maszt z antenami telefonii komórkowej (to po nim łatwo rozpoznać ten szczyt patrząc na pasmo górskie z miasteczka). Jeśli jednak przejść na skraj płaskiego szczytu to otwiera się stamtąd ciekawa panorama (jej północny fragment macie na zdjęciu poniżej). Widać tam między innymi plażę Sakaiura z wystającym nieco ponad wodę wrakiem: 

 

     

     
   

W kierunku południowym widać plażę Ogiura, a daleko na horyzoncie - bezludną wyspę Minami-jima, na która chciałem popłynąć kolejnego dnia... Pogoda tego dnia była zmienna, stąd być może kolory na zdjęciach są niezbyt soczyste, a brzegi spowite  niebieską mgiełką...

     

     
   

Gdy wróciliśmy z Kasa-yamy na szosę dziewczyny ze straży leśnej już tam nie było... Być może tylko dzięki temu uniknąłem ponownego szorowania butów  :).  Po dwóch kilometrach jazdy na północ mój przewodnik skręcił w prawo na leśną drogę. -Jedziemy teraz na Hatsuneura Viewing Platform!  -Ooo!-wyraziłem swój entuzjazm, choć prawdę powiedziawszy nie wiedziałem jeszcze, co mnie czeka.

Zanim dojechaliśmy do zapowiedzianej "platformy" zobaczyłem ukryty w lesie potężny bunkier z czasów drugiej wojny światowej:

     

     

 

Kilkaset metrów dalej - u krańca leśnej drogi zobaczyłem drugi - znacznie mniejszy, ale bardziej odsłonięty bunkier z licznymi śladami od pocisków na ścianach. -Ten bunkier potocznie nazywany jest bunkrem George'a Busha!  Podobno faktem jest, że późniejszy prezydent USA uczestniczył jako pilot w ostrzeliwaniu Chichi-jimy. Nie miał szczęścia - jego samolot został zestrzelony i Bush wyskoczył ze spadochronem nad  oceanem w odległości kilku kilometrów od wyspy. Odnalazł go i przyjął na pokład amerykański okręt podwodny, co zostało uwiecznione na dokumentalnym filmie, wykorzystywanym po latach podczas kampanii wyborczej Busha...

Obok bunkra nie ma tak naprawdę żadnej "platformy", ale jest za to mała polana ze wspaniałym widokiem na plażę Hatsuneura. Popatrzcie na zdjęcie poniżej. Uważam, że to jeden z najpiękniejszych widoków na Wyspach Ogasawara - tu trzeba koniecznie być!  I życzę Wam, by świeciło wtedy słońce!

     

     
 

 

National Astronomical Observatory of Japan. VERA Ogasawara Station:

 

Kontynuując jazdę główną szosą na północ zatrzymaliśmy się wkrótce przy radioteleskopie VERA. Olbrzymia jego czasza ma 20 metrów średnicy i wykorzystywana jest przez japońskich astronomów do badania kosmosu. Lokalizując radioteleskop na Chichi kierowano się podobno faktem, że tu - na oceanie  jest minimalne zanieczyszczenie atmosfery, co sprzyja prowadzeniu obserwacji.

     

     
   

Kilometr dalej zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym Asahidaira, zbudowanym tuż przy szosie. Stoją tam ławeczki, dla tych, którzy chcą odpocząć i nasycić oczy pięknym widokiem, a przed wypadkami zabezpiecza barierka (na poprzednim viewpoincie takich luksusów nie było). Ląd po przeciwnej stronie wody to już inna wyspa - bezludna Ani-jima. Zobaczyłem ją z bliska po raz pierwszy:

     

     

 

Ani-jime widzicie na mapce obok. Koniec widocznego na powyższym zdjęciu półwyspu to Kanai - Misaki Point. Na mapce widać też, jak usytuowana jest Ani- jima względem Chichi - największej wyspy archipelagu, widać też, że Ani-jimę od Chichi-jimy oddziela zaledwie wąski przesmyk. Do tego przesmyku przypływają łodzie z turystami, by przez szklane dno stateczku podziwiać korale i kolorowe ryby. Można tam także pływać ze snorkelem.

 

 

 

 

Linia brzegowa wyspy Chichi jest bardzo urozmaicona. Z tego samego punktu widokowego otwiera się widok na skalisty półwysep Nagasaki (zdjęcie poniżej). Równie efektownie ten sam półwysep prezentuje się z drugiej strony... Aby się o tym przekonać trzeba przejść dalsze 2 kilometry górskimi serpentynami - zobaczycie ten ciekawy widok w dalszej części relacji...

   

 

     

     

 

Niezbyt daleko jechaliśmy by osiągnąć mały parking zlokalizowany obok takiego oto znaku. Wyznaczał on początek ścieżki prowadzącej na szczyt Asahi - ten, który dominuje ponad stolicą wyspy. Mój przewodnik zapowiedział: mimo że to tylko 723 m marszu (Japończycy jak widzicie są bardzo dokładni - jak oni to zmierzyli?) to będziemy iść 40 minut w każdą stronę.

No i poszliśmy - zupełnie pustą ścieżką w którą rzadko zapuszczają się japońscy turyści. Nie było na tym szlaku większych stromizn, ale zdarzało się, że ścieżka opadała i ponownie się wznosiła. Teraz już wiem i mogę to wam przekazać: nie sposób tu zabłądzić, wobec tego wcale nie trzeba opłacać przewodnika. Ja za pół dnia zapłaciłem przewodnikowi 5000 yenów. Zdecydowałem się na takie rozwiązanie bo nie miałem dokładnych informacji i środka transportu. I nie żałuję. Wy będziecie w lepszej sytuacji.  :)

 

 

Na szlaku wielokrotnie spotykałem malownicze drzewiaste paprocie, palmy, pandanusy... Przyroda trwa tu w stanie dziewiczym. Przy ścieżce nie ma żadnych śmieci - Japończycy są bardzo zdyscyplinowanym społeczeństwem, a niesforni cudzoziemcy trafiają na Chichi niezwykle rzadko.

Idąc cicho ścieżką zauważyliśmy w pewnym momencie endemicznego leśnego gołębia. Wyciągnąłem szybko kamerę, ale zanim udało się ustawić ostrość gołąbek już zniknął w gęstwinie.  Przepraszam za niedoskonałość tego zdjęcia, ale jest ono unikalne.

 

Szczyt Asahi-yamy jest niezalesiony i daje możliwość podziwiania widoków. Na zdjęciu poniżej pięknie widać całą Omurę, gdzie mieszkałem wraz z białą plażą w zewnętrznym porcie. Z "Papai" do tej plaży miałem 3 minuty spacerkiem...

 

     

     

 

W porciku wciąż stał statek "Ogasawara Maru", którym przypłynąłem na moje Wyspy Roześmiane. Jego rozkład rejsów jest tak skonstruowany, że stoi on w porcie Ogasawary przy kolejne noce przed wyruszeniem w powrotną drogę do Tokio. Wielu Japończyków, mając bardzo krótkie urlopy ogranicza swój pobyt na wyspach do 3 dni. Linia żeglugowa oferuje nawet opcję zamieszkiwania przez te 3 dni na statku...

Teleobiektyw kamery pozwolił także przybliżyć miasteczko - i oto na zdjęciu obok macie główną ulicę Omury fotografowaną z lotu ptaka. Na tym odcinku zgrupowane są najważniejsze restauracyjki i sklepiki. A moja "Papaja" ukryta jest po lewej stronie zdjęcia powyżej plamy zieleni.

 

Przesuwając obiektyw w prawo można pokazać wewnętrzny port Omury, gdzie cumują małe rybackie kutry i prywatne motorówki:

 

   

 

     
     

A tak wygląda fotografowane ze szczytu Asahi wejście do kanału oddzielającego Chichi-jimę od Ani-jimy:

     

     
    Zdjęć na szczycie Asahi zrobiłem oczywiście znacznie więcej, ale nie chcę zanudzać was powtórkami panoramicznych widoków.

Zejście z Mt Asahi na szosę zabrało nam ponad pół godziny. A potem przemieściliśmy się samochodem na Nagasaki View Point - mały taras zawieszony ponad kanałem oddzielającym Chichi i Ani. To bardzo ładne miejsce - pozwala spojrzeć na ten mały, dziewiczy półwysep z drugiej strony: 

 

 

 

 

 

 

Tu postanowiłem zwolnić mojego przewodnika (upływało właśnie pół dnia jego pracy, a ja nie chciałem jeszcze wracać do miasteczka). Było to dobre miejsce, aby zrobić sobie wspólne, pożegnalne zdjęcie z tym sympatycznym, roześmianym tubylcem.  Szczerze mogę wam polecić Kunio Matsubarę!

     

     

 

Rozstaliśmy się tam, gdzie obok Półwyspu Nagasaki żółta linia pieszego szlaku dotyka wybrzeża. Kunio wrócił swim samochodem do Omury, a ja  już sam pomaszerowałem dalej - wzdłuż północnego wybrzeża do plaż Tsurihama i Miyanohama. Ale o tym już w kolejnej części relacji z pobytu na Wyspach Roześmianych...

 

   

 

     

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

   
     

To the second part of my report from Ogasawara

 

Przejście do kolejnej części relacji z Ogasawary

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory