Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część XIIIA relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  - MALAWI -  Part thirteen "A"

 

 

 Kiedy jakieś piętnaście lat temu po raz pierwszy pojawiłem się w tym rejonie Afryki w Malawi praktykowano rządy silnej ręki: do kraju nie wpuszczano turystów płci męskiej noszących długie włosy, a podczas kontroli granicznej rekwirowano przewodniki wydawnictwa Lonely Planet ponieważ zawierały krytyczną ocenę ówczesnego prezydenta kraju. Ominąłem wtedy Malawi, wybierając inne, ciekawsze - jak mi się wydawało - państwa. Teraz, w roku 2005 Malawi wyglądało już bardziej zachęcająco i aż się prosiło, aby poświęcić kilka dni na eksplorację tego mało znanego kraju na trasie z Zambii do Mozambiku... 

Przygotowując podróż kontaktowałem się z polskim podróżnikiem, który niedawno był w Malawi z grupą. -Wizy Malawi dają na granicy! - zapewniał. Ni zaskoczyło mnie to bo takie reguły wprowadziło już wiele afrykańskich krajów, którym zależy na promowaniu turystyki przyjazdowej. Wszystko wydawało się proste...

Znana historia Malawi nie jest długa: w 1891 roku Brytyjczycy ustanowili tu protektorat o nazwie Nyasaland. Protektorat ten uzyskał niepodległość w  1964 roku. Powstające państwo nazwano Malawi. Potem przez lat trzydzieści w kraju rządziła jedyna właściwa partia z prezydentem Hastingsem Kamuzu Bandą. Pod koniec "panowania" złośliwi nazywali ją bandą Bandy. Ale teraz mają już innego prezydenta, który walczy z powszechną dotąd korupcją.

Do przejścia granicznego Zambia-Malawi dotarłem autostopem - z dwójką sympatycznych Szwajcarów jadących przez Afrykę prywatną, terenową toyotą . Formalności po stronie Zambii poszły nam szybko i bezboleśnie.

Przejechaliśmy 12 kilometrów do placówki granicznej Malawi. Żołnierz skierował nas do kantorka w którym urzędował czarny jak smoła oficer. Ten obejrzał paszporty, zajrzał do swojego zeszytu i zapytał o wizy. -Powiedziano nam, że wizy otrzymamy na granicy! Sorry, ani Polski ani Szwajcarii nie ma na liście krajów bezwizowych. Najbliższa ambasada Malawi jest w Lusace!

Do Lusaki było pół dnia drogi w każdą stronę i nie wiadomo ile czekania na samą wizę... W dodatku był piątek. Jutro zaczynał się weekend!  Rozpaczliwie szukaliśmy jakiegoś wyjścia. -To może my tu zapłacimy, a zgłosimy się do immigration w stolicy? - to był dyskretny wstęp do propozycji korupcyjnej... Oficer pomyślał, a potem zaczął przewracać papiery w biurku. Szukał żółtych formularzy z nagłówkiem "Temporary permit". Znalazł, ale było ich za mało więc wypełnialiśmy je przez kalkę na czystą kartkę papieru. Podstemplował... -W ciągu dwóch dni musicie się z tym zgłosić do biura w Lilongwe - dopiero tam dostaniecie pieczątkę do paszportu! Odetchnęliśmy!  I pustą, dobrą szosą ruszyliśmy w dalszą drogę...

Do stolicy nie było daleko. Malawi jest trzykrotnie mniejsze od Polski. Centrum Lilongwe to ulice wokół nowego centrum handlowego Nico Center (na zdjęciu obok). Oczywiście od razu skierowaliśmy się do biura "Immigration". Było zamknięte na lunch, trzeba było poczekać do 13.30. Potem wypełniłem 2 formularze wizowe (bez zdjęć), wpłaciłem 3000 miejscowych kwaczy i... kazali czekać, aż kilku kolejnych szefów podpisze się pod wnioskiem. Było dość czasu, aby przypatrzeć się, jak nisko miejscowi obywatele kłaniają się swoim urzędnikom. W końcu jednak miałem tą wizę...

Lilongwe ma podobno 450 tysięcy mieszkańców, ale miasto jest rozrzucone i zrazu trudno odgadnąć, gdzie mieszka ta ludność. Metropolia dzieli się na dwie części: starą, kolonialną, gdzie jest terminal autobusów, wszelkie tanie zakwaterowanie i bazar oraz odległy o jakieś 3 km City Centre - nowoczesną dzielnicę z budynkami rządowymi, ambasadami i kilkoma wysokimi apartamentowcami. Dwie części miasta łączy ulica Kenyatty.  Handel  skupia się na Starym Mieście - podobnie jak w stolicy Zambii rzuca się tam w oczy supermarket koncernu Shoprite ogrodzony płotem i pilnowany przez ochroniarzy. Naprzeciwko ma konkurencję: Poeple's Supermarket ze znacznie skromniejszym wyborem towarów.
Nie miałem rezerwacji noclegu. W wybranym z przewodnika Golden Peacock GH niestety nie było miejsc. Wysłali mnie do położonego nieopodal "Korea Garden Lodge" gdzie za pokój z wiatrakiem i łazienką na korytarzu (ale ze śniadaniem) zażądali 2058 MWK czyli około 18 USD (za dolara w kantorze płacili 120 malawijskich kwaczy). Budowla (na zdjęciu obok) była obwarowana wysokim murem, a żelazna brama każdorazowo zamykana za wchodzącym przez ochronę. Za dostęp do internetu kazali sobie płacić 20 MWK za minutę! Mają swoją stronę w sieci: www.kglodge.net

Już jadąc od granicy w wielu miejscach podziwiałem obsypane żółtymi kwiatami akacje. Tu w stolicy też cieszyły oczy w wielu miejscach. Były owszem i inne kwiaty ale już nie w takich ilościach... Malawi leży w strefie subtropikalnej. Rok dzieli się tu na dwa sezony: porę deszczową trwająca od Listopada do maja i porę suchą od maja do listopada. Ja byłem w porze deszczowej - co wcale nie oznaczało, że podczas mojego pobytu bez przerwy padły deszcze - popatrzcie na zdjęcia...  

Na skwerze naprzeciwko Nico urzędowali pod drzewami sprzedawcy pamiątek. Byłem pod wrażeniem - tu pokazywali coś nowego, nie tylko standardowe figurki zwierząt i Murzynów!  Specjalnością pamiątkarskiego przemysłu Malawi są drewniane krzesła ze wspaniale rzeźbionymi, ażurowymi oparciami. O cenę nawet nie pytałem, bo nie miałem czasu angażować się w targowanie, które zwykle jest następstwem takiego pytania...

Figurki zwierząt i ludzi oczywiście także były w kramach... Tylko żadnych kupujących jakoś nie widziałem. Przekupnie przypuścili oczywiście na mnie atak oferując "good price" na wszystko, co było w zasięgu wzroku... Ale jakoś się wybroniłem... Polecam metodę: -Teraz jadę do parku narodowego, ale jak wrócę, to jeszcze tu przyjdę kupić coś dla żony!

Paniom zapewne mogły by się podobać wyroby z malachitu... W Lilongwe jest spory wybór...

 

Chciałem oczywiście zobaczyć także nowoczesną część miasta. Na Kenyatta Rd złapałem mikrobus i za 40 kwacza dojechałem do City Centre czyli do dzielnicy administracyjnej. Dzielnica nie jest duża - można ją zwiedzać na piechotę. Tu nie pozwalają wznosić ruder - większość zabudowy to nowoczesne biurowce: banki, urzędy... Niektóre bardzo zgrabne. Tylko że w szale propagowania nowoczesności zapomniano tu o chodnikach dla pieszych i między tymi wspaniałymi domami chodzi się "dzikimi" ścieżkami  - na przełaj przez trawę.
Tradycyjne formy handlu też są obecne - wzdłuż ulic - porozkładano na płachtach buty i banany...

To był już koniec zwiedzania stolicy. Lilongwe wydało mi się nieciekawe i drogie. Postanowiłem już następnego ranka jechać nad Jezioro Malawi.  Na kursy eleganckich autobusów międzymiastowych Coachlines bilety można kupić z wyprzedzeniem. Ale kiedy zjawiam się przy kasach na Starym Mieście okazuje się, że do Nkhata Bay nad jeziorem tej klasy autobus nie kursuje. Tylko jeden zwykły "ekspress" - bez rezerwacji!   Kiedy narzekam każą mi przyjść o 6.20 do zajezdni busów - tu wsiądziesz zanim autobus pojedzie na terminal koło starego bazaru!. Doceniam tą kurtuazję w stosunku do cudzoziemca...

Gdy o szóstej rano maszeruję z plecakiem do centrum miasto dopiero budzi się do życia. Przed bramą zajezdni chłopak sprzedaje poranne gazety. -Mam wsiąść do tego autobusu, co wyjeżdża z zajezdni o 6.30!...  Dobrze, dobrze - powiada wartownik - siadaj na ławce i czekaj! Czekam. 6.30, 6.50... Z zajezdni wyjeżdżają pojazdy z tabliczkami "Area 18" "Area 25" - tak oznaczają tu dzielnice stolicy. Już 7.00! Afryka... O 7.20 do bramy podjeżdża stękając stary, kanciasty leyland pamiętający zapewne jeszcze kolonialne czasy. - Wsiadaj!

Ten zabytek to własność Shire Bus Lines. Jedzie do Mzuzu przez Nkhata Bay. Wewnątrz metalowa podłoga i twarde, kryte ceratą ławki. Jedziemy przez miasto, obok ładnego meczetu, potem przeciskamy się między kramami bazaru. Na terminalu każdy kierunek ma swój przystanek, z reguły z jedną tylko godzina odjazdu. Miejscowi czekają na przystankach w karnych kolejkach... Konduktorka wykręca mi z maszynki zawieszonej na brzuchu bilet za 565 kwaczy. Potem idzie do drzwi i po kolei wpuszcza miejscowych. 

Załadunek pasażerów przebiega bardzo powoli... Bagaże składa się na stertę za siedzeniem kierowcy.  Zanim ruszymy będzie już sięgała sufitu. Przyglądają mi się zrazu nieufnie. - Po co robisz te zdjęcia ? Awantura, bo jedna z kobiet zgubiła ten maleńki, wykręcony z maszynki bilecik. Trzeba go pilnować jak oka w głowie - będzie jeszcze wielokrotnie kontrolowany na trasie!   8.15  "Mzuzu Lakeshore Express" rusza wreszcie w trasę...  
 

Dopiero gdy za rogatką można na dobrej sosie rozwinąć większą prędkość (czytaj 40 km/godz) okazuje się jak wspaniale ryczy na wysokich obrotach nasz motor. Całe szczęście, że mam w podręcznej torbie etopirynę- myślę - przy takich osiągach aby pokonać te 300 kilometrów będziemy przecież jechać w tym ryku do wieczora! 

Przy drodze miejscowi sprzedają płody rolne. Rolnictwo w tym kraju daje 36% produktu narodowego i aż 80% wpływów z eksportu. Sam tytoń aż 60%... Herbata, trzcinowy cukier, bawełna, kawa i orzeszki ziemne składają się na pozostałe 20 procentów.

Kraj w dużym stopniu uzależniony jest od pomocy międzynarodowych organizacji. Poza stolicą bieda wygląda tu z każdego kąta.  W mijanych wioskach zaniedbane, ciemne sklepiki i ludzie przesiadujący godzinami z braku zajęcia...

 

Kwadrans po dziesiątej zjeżdżamy do małego miasteczka Salima, gdzie atak na naszego leylanda przypuszczają sprzedawcy jedzenia i picia. Konduktorka dzielnie broni wejścia więc towar i pieniądze podaje się przez okna - często na specjalnie przygotowanych tyczkach.

Przybywa nam pasażerów: wsiada właśnie młoda Murzynka: jedna ręką przytula niemowlę, w drugiej trzyma żywą kurę i jak tu wysupłać pieniądze na bilet zawiązane w suple - w rogu barwnej kangi. Może konduktorka potrzyma dziecko?

Po dwudziestu minutach ruszamy dalej. Patrzę przez zakurzone szyby na ten zupełnie inny od naszego, czasem szokujący pozornymi nonsensami świat: reklamy mleka na fasadzie restauracji przed którą w podcieniu pracuje na świeżym powietrzu... krawiec.
Początkowo jechaliśmy wśród łagodnych wzgórz przypominających Beskid Niski. Teraz góry wokół nas coraz wyższe. Ich wierzchołki często toną w chmurach...    Trzecia z kolei kontrola biletów - mysz się w tym busie nie prześlizgnie!

Tłumek ludzi na poboczu - to przydrożny targ. Kierowca staje na chwilę sprawdzić czy nie można zrobić jakiegoś interesu: tu kupić i następnie sprzedać z zyskiem sto czy dwieście kilometrów dalej. Pasażerom wychodzić nie wolno. I chyba słusznie, o długo byśmy się później zbierali...

W Malawi mieszka 13 milionów ludzi, kiedy patrzysz na ten tłum to tego nie dostrzegasz, ale z tych 13 milionów prawie milion to nosiciele wirusa HIV.  I to jest największy chyba problem tego kraju - obok korupcji i szybkiego wzrostu populacji.

   
W końcu na horyzoncie pojawiło się wielkie jezioro. To właśnie Jezioro Malawi - ostatnie z łańcucha wielkich jezior afrykańskich. Niektórzy, w tym mieszkańcy Mozambiku, który leży po jego drugiej stronie używają wciąż starej nazwy - Jezioro Niassa . (Lago Niassa, Lake Nyasa).

Mijamy plantacje kauczukowców - chłopcy przy drodze sprzedają piłki uformowane z kauczukowego sznurka...

   
 Po ośmiu godzinach jazdy dotarliśmy w końcu do Nkhata Bay - niewielkiego miasteczka nad jeziorem, które żyje z rybołówstwa i turystyki. Z ulgą żegnam nasz "Mzuzu express". Czarni chłopcy pokazują zdjęcia hotelików rozrzuconych wzdłuż brzegu zatoki. Wybieram "Mayoka Village" do którego, jak twierdzą,  idzie się od centrum tylko 10 minut... W praktyce wyjdzie 20 i to szybkiego marszu...

Centrum Nkhata Bay to jeden supermarket i kilkanaście mniejszych sklepików upchniętych w ulicy równoległej do brzegu jeziora. Widać spacerujących białych turystów.  Jest nawet oddział banku i ATM... Atmosfera luzu i prowincjonalnego wczasowiska...
Dużą zatokę przedziela na pół mały półwysep. U jego nasady po północnej stronie jest port, a właściwie przystań...

Mayoka Village okazało się trochę bezładnym zbiorowiskiem bungalowów w różnych stylach zbudowanych na kilku tarasach stromego zbocza. Ale jest tu sympatyczna, międzynarodowa atmosfera - to miejsce, gdzie spotykają się turyści z całego świata. Instytucję prowadzą biali - między innymi energiczna Kathryn Ottaway. Na dolnym tarasie jest tu restauracja z barem i muzyką (mały carlsberg - 90 MWK, cola - 60, dania ciepłe od 250). Goście mogą bezpłatnie korzystać z płetw, maski i snorkela. A za 300 kwaczy można na cały dzień wypożyczyć kajak lub tradycyjną miejscową dłubankę. Po drugiej stronie cypla jest mała, odosobniona plaża. 
Zaprzyjaźniona firma Aqua Africa oferuje diving i dłuższe wycieczki łodziami. Myślę, że Mayoka warta jest polecenia, ich namiary: mayokavillage@yahoo.co.uk   (niestety na miejscu nie ma internetu - jeżdżą do Mzuzu) tel. 01 352 421

 

Tańsze domki były zajęte. Za 770 kwaczy czyli 6,5 dolara dostałem luksusowy "chalet" pod papajami, z pięknym widokiem na zatokę.

Wewnątrz była oczywiście czysta łazienka, a także utensylia do parzenia kawy/herbaty z zapasem saszetek - nie musiałem nawet wyciągać z plecaka mojej wysłużonej grzałki.  Jak na tą podróż był to  luksus. Luksus -trzeba dodać - za bardzo małe pieniądze. Myślę że niskie ceny noclegów w Nkhata Bay wymuszone są przez konkurencję - we wczasowisku jest jeszcze kilka innych "lodges", także i wyższych kategorii.
Przypadek sprawił, że był to dzień Św. Wojciecha - moje imieniny. Miałem zatem nieco zasłużonego luksusu w dniu swojego święta, spędzanego z dala od rodziny i przyjaciół. Gdy dobry Pan Bóg zapalił nad jeziorem wielką latarnię pełnego księżyca zrobiłem codzienne notatki, wypiłem na tarasie świąteczne piwo i walnąłem się na to królewskie łoże pod niebieską moskitierą.  Prezentem imieninowym miał być bilet na rejs statkiem...

Następnego poranka miał się w końcu ziścić mój sen o żegludze starym parowcem po wielkich jeziorach Afryki. Ale o tym już na kolejnej stronie...

   

  >>>>>Przejście do kolejnej części relacji  z Malawi  

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory