Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część XIV C relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  - MOZAMBIK - North - Part fourteen "C"

 

 

(ciąg dalszy)

 Do Mozambiku póki co przyjeżdża bardzo mało turystów. A jeszcze mniej zapuszcza się na północ kraju.  Największym zaś wyzwaniem dla trampa pojawiającego się w tym rejonie jest przekroczenie  lądowej granicy do Tanzanii na granicznej rzece Rovuma. Napiszcie do mnie jeśli tego dokonacie!   Ja tymczasem chciałem dotrzeć do zapomnianego archipelagu Querimba niedaleko tej granicy... to też nie było proste!

Wjeżdżałem w głęboką prowincję... Bo wielka rzeka Zambezi, przez którą z braku mostów można się przeprawić tylko promem dzieli kraj na Mozambik A czyli południe i Mozambik B, czyli północ. W południowej części leży stolica, tu są lepsze drogi, tu łatwiej o pracę i zaopatrzenie jest także lepsze. Tu w miejskich kranach częściej jest woda i przerwy w dostawie energii elektrycznej zdarzają się rzadziej. Ale dla turysty ciekawsza, bo mniej skażona cywilizacją wydaje się być północ...

Jadąc z Ilha do Pemby trzeba najpierw dotrzeć taka czapą lub mikrobusem (ten zdarza się rzadziej) do krzyżówki w Namialo. To kosztuje 50-60 tysięcy metikali. Od krzyżówki do Pemby jest jeszcze 351 km. Jeśli wyjedzie się z Ilha przed świtem to na krzyżówce łatwo złapać jeden z przelotowych autobusów Nampula-Pemba. Złapałem. Zapłaciłem 110 tysięcy za... stojące miejsce. Dopiero w połowie trasy ktoś wysiadł i mogłem usiąść... Mówiłem sobie miotany między siedzeniami na licznych wybojach: sam chciałeś, nie narzekaj!

 

 Na postojach każdy chciał coś sprzedać. Kiść 30 małych bananów kupiłem przez okno za 10 tysięcy, czyli pół dolara. W miastach są droższe.    

 
W mijanych wioskach nie widziałem żadnych, nawet najskromniejszych kościołów. I mimo, że była to niedziela nie widziałem na drogach sznurów odświętnie ubranych ludzi zmierzających na nabożeństwo. W innych krajach Afryki był to normalny widok. Tu rewolucyjne władze starały się wytrzebić wszelką wiarę...

Gdzieś po drodze mijaliśmy stację benzynową. Widzicie ją na zdjęciu obok - paliwo nalewają z plastykowych kanistrów. Zapewne pod tą strzechą obowiązują specjalne przepisy p.poż.  

Pemba - cel tego etapu podróży leży nad piękną, szeroką morską zatoką. Pięć kilometrów od centrum cieszy tu oczy plaża Wimbe - jedna z najładniejszych w tej części kraju, z linią drogich pensjonatów w uliczce równoległej do wybrzeża...

Za namową innego trampa szukałem zakwaterowania w Russel’s Place – ten camp ma bungalowy właśnie za plażą Wimbe - za miastem (dojazd taksówką za 100000). Biorą tu 400-600 000 za domek, zależnie od standardu. Na zdjęciu obok widzicie pawilon restauracyjny, gdzie warto zwrócić uwagę na ciekawe rzeźby w drewnie. Ale Russel's to odludzie - daleko do sklepów i transportu. Gdy wróciłem do Pemby po raz drugi zamieszkałem w Residencial Lys w centrum, gdzie pokój jednoosobowy bez łazienki kosztował 250 000, dwuosobowy z łazienką – 450 000. 

Po drodze na plażę Wimbe mija się luksusowy hotel wzniesiony w stylu Sahelu

A to Plaża Wimbe w niedzielne popołudnie. Sporo ludzi... Ale na całej plaży oprócz mnie widziałem tylko dwójkę białych...

Pemba jest stolicą północnej prowincji Mozambiku - Cabo Delgado. Z czasów kolonialnych pozostały tu dwa czynne już dziś kościoły. (W czasach rewolucji i wojny wszystkie kościoły były zamknięte). Oto jeden z nich - ten starszy...

 

 Ale mnie w tym mieście najbardziej podobała się autentyczna rybacka dzielnica Paquitequete składająca się z domków krytych palmową strzechą.
Starsze dziewczęta chcąc się podobać nakładają sobie na twarze tzw. maski piękności ze sproszkowanego drewna sandałowego. Maska taka podobno pielęgnuje skórę i zabezpiecza ją przed wysuszającym działaniem słońca.

Mini-donuty - jeden z niewielu artykułów, które jadłem bez obawy o mój żołądek...

A to worki z wysuszonymi korzeniami manioku. Ściera się je lub miele na mąkę, a z maki można upiec placki...

Ludzie są tu milsi od tych, których spotyka się na ulicach.  Jeden nawet chciał wspólne zdjęcie. Proszę bardzo... Nie, nie obiecywałem że mu przyślę, gdybym miał wszystkim obiecywać...   

 

Sercem dzielnicy - czy właściwie może wioski - Paquitequete jest mały meczet. Okazało się, że to z placu koło meczetu o świcie odjeżdżają czapy w kierunku zapomnianego archipelagu Querimba. -Lepiej przyjdź już wpół do piątej! Gdy czapa wypełni się pasażerami to nie czeka do piątej i wcześniej rusza w trasę! A to przecież jedyna czapa do Quissangi!- radził sklepikarz z tej muzułmańskiej dzielnicy w Pembie.

Ale do Pemby w najbardziej na północ wysuniętej prowincji Cabo Delgado przyjechałem bo przez nią prowadziła droga na wysepki Archipelagu Querimba.

Nie znałem nikogo, komu to się udało - to dla było dla trampa niezłe wyzwanie. Bogaci turyści lecą tam awionetką płacąc 100 dolarów w każdą stronę. Mnie na początek czekało pięciogodzinne telepanie się na skrzyni ciężarówki po gruntowych, rozmytych drogach.

Słońce prażyło niemiłosiernie, przystawaliśmy po drodze w malowniczych wioskach, wśród chat z chrustu i czerwonej gliny kupując od bosonogich dzieciaków całe kiście bananów za równowartość złotówki. Tylko ile można tych bananów zjeść? Czy zdążymy dotrzeć do przeprawy zanim skończy się przypływ? Ze współpasażerami trudno się było dogadać. Może nie znali pory dzisiejszej kulminacji oceanu, a może nie rozumieli, że nie mam ochoty czekać kilkunastu godzin na brzegu aż woda znów się podniesie... Około dziesiątej kierowca wysadził mnie pod baobabem na brzegu zarośniętej mangrowcami zatoki. Woda była już niska, ale pękata drewniana łódź wciąż kołysała się na głębi ze sto metrów od plaży.

Czarnoskóry kapitan osobiście ułożył sobie na głowie mój plecak. Podwinąłem nogawki szortów. –Szybciej, bo woda opada!- poganiał grupkę miejscowych taszczących koszyki, rower i skrzynkę coli. Brodziliśmy dzielnie w przybrzeżnym szlamie aż do wysokiej burty. Ktoś z góry najpierw odebrał torbę z kamerami, a potem podał mi rękę. Murzynki popiskiwały mocząc przy wsiadaniu kolorowe kangi.  Płynąłem na Ibo – główną wyspę archipelagu. 

Po chwili już płynęliśmy popychani bambusowymi tyczkami. Załoga postawiła trójkątny, połatany żagiel. Łódź sunęła coraz szybciej wzdłuż linii zielonych mangrowców. Miejscowi, zmęczeni widać upałem południa milczeli.

To było coś nowego: cisza przerywana tylko pluskiem wody, atramentowe morze wokół, słońce w zenicie i ta archaiczna, skrzypiąca łódź z Murzynem przy sterze.

W drodze na Ibo...

 Halsowaliśmy. Mimo niewielkiej odległości rejs trwał prawie dwie godziny. Zapłaciłem za tą przyjemność 20000 metikali, a więc mniej niż dolara. U celu wyskakiwaliśmy na plaży do płytkiej wody. Tobołki znów powędrowały na głowach.

Czarny chłopak poprowadził mnie brzegiem do jedynego pensjonatu. W wysokich pomieszczeniach kolonialnego domu nad szerokimi łóżkami wisiały moskitiery. Z tarasu na dachu otwierał się widok na sąsiednie, płaskie wysepki i smutne pozostałości kwitnącego niegdyś miasteczka.  To miejsce nazywało się Bella Vista Lodge: łóżko w małej sypialni kosztowało 250 000 metikali z wliczonym solidnym śniadaniem.
Właściciel pensjonatu oferuje gościom wycieczki łodzią na sąsiednie wysepki. Kolejnego dnia można zwiedzić dobrze zachowany fort Jana Chrzciciela (na zdjęciu obok) z armatami na murach i warsztatem srebrników, który rozlokował się w dawnej wartowni.

Wisiorki, naszyjniki i inne srebrne cacka, które warto tam obejrzeć i kupić to jedyne pozostałości po kwitnących tu niegdyś rzemiosłach.

Za wstęp do fortu pobierają opłatę: 30000 + 10000 jeśli zechcecie fotografować.

Zrujnowane i zarośnięte mury hinduskiej świątyni. dalej muzułmański cmentarz. Idąc wzdłuż brzegu  jeszcze dalej  docieram pieszo na wschodnie wybrzeże wyspy. Przybysza kuszą tu piękne i puste plaże. Tylko zapas pitnej wody trzeba było zabrać większy!  Najbliższy sklepik jest na przeciwległym krańcu wyspy! 

Portugalczycy wyjeżdżając w 1975 roku niczego nie niszczyli. Ich eleganckie niegdyś, podcieniowe domy dalej stoją szeregami wzdłuż ulic, które zarosła trawa. W większości nikt nie mieszka. Ich dachy porasta tropikalna roślinność. Niektóre się już zawaliły. Miejscowi nie podejmują żadnych prac remontowych. Bo i po co? Ilu turystów może tu w ciągu tygodnia dotrzeć? Pięciu? Dziesięciu? Obok zamkniętego na głucho kościoła zastygła otoczona elegancką balustradą restauracja z zabitymi oknami. Miasteczko śpi - wygląda tak, jakby wiele lat temu spustoszyła je zaraza.
W kronikach pisano kiedyś o Porto Ibo jako o kwitnącym ośrodku handlowym znanym również z rzemiosła artystycznego. Stare budowle widać już w perspektywie mangrowego kanału, gdy płynęliśmy na Ibo: szare mury obronne fortów, czerwone dachówki na kościele i linię zrujnowanych magazynów wzdłuż wybrzeża.

Widok z tarasu na dachu "Bella Vista Lodge rzeczywiście był piękny. Szczególnie o zachodzie słońca.
Wracałem do Pemby czapą - tą samą wyboistą drogą. Tam, przed powrotem na południe kraju odwiedziłem jeszcze warsztat pod gołym niebem, gdzie czarni snycerze siedząc na ziemi produkowali niezwykłe pamiątki: nie jakieś tam drewniane słonie ale całe kolumny splatanych ludzkich ciał. Czegoś takiego nie widziałem w żadnym innym afrykańskim kraju.

Gdzieś tam na szczycie tej piramidy bagażu na dachu przytroczony jest mój plecak. Ten autobus jechał do Vilanculos - osady na wybrzeżu będącej bazą dla odwiedzenia słynnego Archipelagu Bazaruto. Ale o nim już na kolejnej stronie...
P...

 

 

 

  >>>>>Przejście do kolejnej części relacji  z Mozambiku 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory