Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część IV A relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  -  Part four A - Niger

 

 

Niger bywa często mylony z Nigerią , z którą zresztą graniczy. W odróżnieniu od Nigerii jest to jednak biedny, pustynny kraj bez dostępu do morza i znaczących bogactw naturalnych. Pewnie dlatego ma niewiele placówek dyplomatycznych za granicą. Ja po swoją wizę leciałem tanią linią aż do Brukseli. Ambasada wymagała złożenia formularzy (przysłali je wcześniej faksem), zdjęć i potwierdzenia rezerwacji hotelu (otrzymałem je faksem z wybranego drogiego hotelu w Niamey). Opłata za wizę turystyczną wynosi 50 euro. Niewielu turystów trafia do Nigru. Przed kilku laty głośno było o rebelii Tuaregów na północy kraju, zdarzały się przypadki kidnapingu. Dziś jest już spokojnie, choć zdarzają się sporadyczne przypadki rabowania turystów na pustyni.

 

Niger jest wprawdzie aż cztery razy większy od Polski, ale większość jego terytorium to takie właśnie pustkowia.

Drogą lądową najłatwiej wjeżdża się do Nigru z Beninu - w stolicy tego kraju jest także ambasada wydająca wizy.  Ja wybrałem jednak drogę na skróty będącą o wiele większą przygodą - pustynny szlak prowadzący z malijskiego miasta Gao przez Ayorou do Niamey.  Po 18 godzinach od wyruszenia z  Gao nasza zatłoczona ciężarówka brnąc przez piachy i wyboje dotarła do nigerskiej placówki granicznej w Yassane. Byliśmy zmęczeni nieprzespaną nocą, niewygodami i słońcem, które znów od rana prażyło na zatłoczonej skrzyni. Smutni i zdesperowani towarzysze podróży (zdjęcie obok) na których z tyłu napierał tłum  najchętniej usiedli by mi na kolanach...   Tam, gdzie piaszczysta droga przechodziła nareszcie w asfalt zatrzymano nas na posterunku celnym. Zaczęło się przeszukiwanie ciężarówki, ocena wiezionego w workach towaru i targi o wysokość łapówek pobieranych przez funkcjonariuszy. Pasażerowie cierpliwie czekali, chroniąc się, gdzie kto mógł przed lejącym się z nieba żarem.

Kolejna niespodzianka czekała na nas w miasteczku Ayorou: okazało się, że tu nasza ciężarówka kończy bieg.  A że mieliśmy bilety opłacone aż do Niamey (całe szczęście, że zażądałem papierowego biletu) można było wyegzekwować od właściciela gruchota, aby wsadził nas do publicznego mikrobusu (jeszcze gorszego rupiecia) i opłacił przejazd do stolicy.  Te końcowe 190 kilometrów przerywane było kontrolami na posterunkach, postojami na modlitwę i posiłek, dolewaniem paliwa z butelek sprzedawanych przy szosie i targami z dosiadającymi na trasie pasażerami. Kończyła się pitna woda,  w najczarniejszym scenariuszu nie przewidywałem, że podróż potrwa tak długo! Przy drodze jak na złość nie widać było żadnych sklepików, w których można by było uzupełnić zapas "mineralnej". Zapadł zmrok...

 

Skromna katedra w Niamey

Była prawie 23.00 gdy znużeni 34-godzinną  podróżą dotarliśmy w końcu do Niamey.  Kierowca rozklekotanego mikrobusu rozwoził pasażerów po zaułkach ciemnego miasta. Nie bez trudu odnaleźliśmy niskie zabudowania katolickiej misji schowane w małej uliczce za katedrą.  Wszystko już było oczywiście pozamykane. A administrator w swoim odległym domu. Z czarnym dozorcą nie sposób się było dogadać: - Możecie tu, przed bramą poczekać ze mną do rana!  Jakiś miejscowy podwiózł mnie na skuterze do najbliższego "niedrogiego" hotelu "Maourey".  Wolne pokoje owszem były - z klimatyzacją i łazienką - po 27 000 CFA.   Wściekle drogie, ale nie było wyboru!  Po ciężkich przejściach dwóch ostatnich dni prysznic, kilka kolejnych kubków herbaty i biała czysta pościel były prawdziwym powrotem z czyśćca do utraconego raju. 

Nazajutrz była niedziela. Rano oczywiście czym prędzej pomaszerowałem do misji.  Po mszy podszedłem do księdza - Francuza prosząc o gościnę.  -Dziś zamknięte! - kazał mi przyjść dopiero w poniedziałek.  No cóż, różni bywają księża... Nie dałem za wygraną. Na własną rękę odnalazłem czarnego administratora. Pokoje jednak były - czyste, z wiatrakami, moskitierą i natryskiem - po 8000 CFA.  A w pokoiku obok administracji - mała salka komputerowa, gdzie za opłatą 500 CFA za godzinę można było korzystać z bardzo niestety wolnego dostępu do internetu.

Niamey - stolica Nigru to miasto kontrastów, w którym nowoczesne wieżowce zbudowane za pieniądze ze sprzedaży rudy uranu sąsiadują z bezładnymi kramami bazaru i wysypiskami śmieci. Ludzie są tu bardziej sympatyczni niż w sąsiednich krajach, co jednak nie znaczy że w kramach nie trzeba się targować...

Idąc od katedry w kierunku rzeki dojdziecie do dzielnicy rządowej, która zaskakuje elegancją i starannie dobranym kolorytem ładnych, nowoczesnych budowli - takich jak ten Pałac Kongresów na zdjęciu obok.

A to wszystko w państwie, o którym w radiowych dziennikach mówią, że cierpi głód.  W centrum miasta jest spory targ nazywany Petit Marche - żywności w kramach nie brak, choć wybór jest bardzo skromny. Za banany płaci się 25 CFA, za dorodne mango - 100, duża bagietka kosztuje 175, a jajko - 85

Obok Petit Marche znajdziecie jedyny supermarket z importowaną żywnością, w którym warto się zaopatrzyć przed wyjazdem na prowincję, gdzie ceny delikatesowych artykułów są wyższe średnio o 50 procent. Ja o tym nie wiedziałem... Przykładowe ceny ze stolicy: karton soku 875 CFA, pudełko serków 500, woda mineralna 1,5l - 650, słoik miodu - 3000, puszka mleka w proszku Nido - 1450, mała mielonka - 1400.  Duża butelka piwa "Flag" kosztuje 850 CFA.  Za dolara w banku płacili tu niestety tylko 473 CFA - jak już wspomniałem do Zachodniej Afryki trzeba  przyjeżdżać raczej z euro, które można po korzystnym kursie wymienić w hotelu czy na ulicy.

Mniej więcej w połowie drogi pomiędzy bazarem i zespołem budynków rządowych znajdziecie muzeum narodowe.  Naprzeciwko muzeum jest mała manufaktura, gdzie produkują wyroby z wytłaczanej skóry, będące - jak się wydaje - specjalnością tego kraju. Są więc skórzane teczki i puzderka, a nawet całe szafeczki z misternie zdobionymi szufladami... Nieopodal wprost na ulicy sprzedają ładną ludową ceramikę. Tyle, że trochę to duże i ciężkie, by wieźć przez Afrykę.. 

Miasto jest bezpieczne. Spacerowałem po nim nawet po zmroku, gdy temperatura spadała do przyjemnych 25 stopni... Tak, Niamey to dla mnie jedna z najgorętszych stolic świata.  A nazwa całego kraju wywodzi się oczywiście od nazwy rzeki.   W stolicy przez leniwie płynący Niger przerzucony jest tylko jeden most: Kennedy Bridge. Niezbyt efektowny - jak widzicie - ale za to ściśle tajny (czytałem o tym, że skorumpowana policja wymusza łapówki na tych, co dadzą się przyłapać na fotografowaniu).

Terminal międzymiastowych autobusów państwowej kompanii SNTV został niedawno przeniesiony z centrum miasta na jego południowe peryferie - daleko za Grand Hotel. Miejskie taksówki, które zwyczajowo za kurs w mieście biorą po 200 CFA od osoby za dojazd do terminalu pobierają dwa razy więcej... Skomputeryzowana kasa SNTV sprzedaje bilety z wyprzedzeniem nawet kilkudniowym. Klimatyzowany autobus do Agadez - najciekawszego miasta Nigru odjeżdża punktualnie (!) o 5.00 i dociera do celu około 17.00. Bilet jest dość drogi: 16 200 CFA, ale cenę usprawiedliwia wysoki, europejski standard podróżowania. Jak na Afrykę to prawdziwy luksus!

 Szosa łącząca Niamey i Agadez to główna, sztandarowa magistrala drogowa Nigru. O świcie przystajemy na modlitwę (widać jej czas wliczony jest do rozkładu jazdy). Słońce szybko wspina się do zenitu. Za szybą  sunącego przez pustynię autokaru pewnie ze czterdzieści stopni, a we wnętrzu przyjemny chłodek - kilka razy podają nam nawet wliczony w cenę biletu sok w torebkach. Krótki postój w Birni N'Konni - miasteczku tuż przy granicy Nigerii, gdzie warto zaopatrzyć się w smaczny nigeryjski chleb z foremek, jakiego nie wypiekają w zdominowanym przez bagietki Nigrze. . 

Płaski, niegościnny krajobraz. Za Tafua przydrożne osiedla pojawiają się coraz rzadziej. W nielicznych wioskach nowy, ciekawy element architektury: obok kubicznych glinianych chat także kopulaste, gliniane spichlerze do przechowywania zbiorów.

Asfalt na drodze staje się coraz bardziej dziurawy i często przychodzi nam jechać jednym kołem po poboczu drogi... Zamiast drogowskazów są tu pedantycznie ustawione kilometrowe słupki pozwalające ocenić odległość do celu podróży... 

                               AGADEZ

Agadez, Agadez... - myślałem zawsze, gdy słyszałem kogoś opowiadającego o Nigrze.  Agadez to wcale nie cały Niger, ale  właśnie to miasto wraz z okolicami jest moim zdaniem dla przybysza z zagranicy  najciekawszym ośrodkiem turystycznym Nigru.  Dla wielu cudzoziemców to Agadez, a nie Niamey jest wizytówką kraju. To jeden z najstarszych ośrodków handlowych Sahary, leżący na skrzyżowaniu odwiecznych karawanowych szlaków. Założono go w XI wieku. Wciąż zabudowany jest tradycyjnymi domami z glinianej cegły wypełniającymi piaszczyste ulice z których tylko kilka posiada nawierzchnię. W tych ulicach wciąż jeszcze większość spotkanych ludzi nosi tradycyjne szaty Tuaregów .

Podobno dzisiejszy Agadez ma ponad 120 tysięcy mieszkańców.  Trudno w to uwierzyć, bo wcale nie wygląda na tak dużą metropolię.  Studiując wielokrotnie mapę Afryki przypuszczałem, że Agadez przypomina inne legendarne saharyjskie miasto - Timbuktu w Mali, które odwiedziłem w roku 2000. Moje oczekiwania sprawdziły się tylko częściowo: Timbuktu jest jednak mniejsze i bardziej zaniedbane, a przez to jakby bardziej autentyczne.  W trochę ucywilizowanym Agadez za to ludzie są bardziej sympatyczni. Gdybym miał teraz wrócić do jednego z tych miast wybrałbym jednak Timbuktu...
Już na stacji autobusów znalazło się kilku chętnych "przewodników" gotowych zaprowadzić do "niedrogiego" hotelu. Upewniwszy się, że będę zwolniony z obowiązku dawania napiwku pozwoliłem  pilotować się na skróty, przez koryto wyschniętego ouedu do noclegowni.  Najtańszy hotelik jaki znalazłem w przewodniku schowany był za takim glinianym murem jak na zdjęciu obok - około pół kilometra od stacji autobusów. Nosił dumną nazwę "Hotel Agreboun". W gliniakach na podwórku było tam kilkanaście pokoików.  Za lokal z dwoma łóżkami, prysznicem  i wiatrakiem pod sufitem zażądali 7000 CFA i niestety nic nie udało się utargować.  Nie omieszkałem się za to upomnieć o ręcznik i czyste prześcieradło do przykrycia (przydaje się, gdy nad ranem robi się chłodniej). Uwaga: nie wszystkie pokoje mają gniazdka do włączenia grzałki !

W mieście są oczywiście droższe i lepiej utrzymane hotele ("Sahara" "Tidene" "Air" i Pension Tellit). Niektóre mają nawet ukwiecone patia - jak ten na zdjęciu obok. Agadez ma też lotnisko, od czasu do czasu zamykane ze względu na kiepski stan pasa startowego. Kiedyś przylatywały tu z francuskimi turystami czartery  Point Afrique - prosto z Paryża i Marsylii - warto sprawdzić, bo jeżeli będziecie mieli mało czasu, to można stąd wrócić drogą lotniczą do Europy i to za niewielkie pieniądze.  
Niewątpliwą atrakcją Agadezu jest duży plac targowy na którym handluje się zwierzętami jucznymi, kozami i innym żywym inwentarzem, wiązanym z nogi do  wbitych w ziemię kołków. To dzięki tej metodzie sprzedawcy kóz mogą spokojnie porozmawiać siedząc godzinami w kucki. Targ znajdziecie po północnej stronie przelotowej szosy (stary Agadez rozłożył się na południe od tej szosy)  

Tu wciąż jest sułtan!  Nie, to nie ten na zdjęciu...  Ale jest!  I mieszka w pałacu (to ta budowla za plecami mojego eleganckiego Tuarega). Pałac odbiega wprawdzie od naszych wyobrażeń o tego rodzaju budynkach, ale nie zapominajmy, że jesteśmy na Saharze, w sercu Afryki... Sułtan wciąż podobno cieszy się  dużym szacunkiem miejscowej ludności, a jego uprawnienia m.in. w zakresie sądownictwa są - jak twierdzą - większe od kompetencji gubernatora prowincji mianowanego przez rząd w Niamey...   Kiedy przechodziłem przez plac przed pałacem z bramy wysypała się właśnie gromada odświętnie ubranych Tuaregów, z tradycyjnymi woreczkami i ozdobami zawieszonymi na szyi. Zapytałem grzecznie jednego z nich, czy mogę zrobić fotografię - i tak powstało to zdjęcie...  Tuaregowie to dumny naród, potrafią docenić respekt jaki się im okazuje.  Biały zawój tego "Rycerza Pustyni"  już na oko jest dłuższy o jakieś dwa metry od tego, który kiedyś przywiozłem z Timbuktu.

Kolory szat Tuaregów są urozmaicone, widać dbałość o to by wyróżniać się w tłumie. Ktoś mi tłumaczył, kolory odzieży związane są z przynależnością do poszczególnych klanów, ale nie wiem do końca, czy to prawda. 
   
To wielki meczet w Agadez. Najwyższa (około 30 m) budowla miasta. Pochodzi podobno z XVI wieku. Jak latarnię morską widać go na płaskiej pustyni z odległości wielu kilometrów. Podobno wewnątrz ma schodki, którymi za opłatą można wpiąć się na sam szczyt. Nie próbowałem szukać strażnika nie wiedząc jeszcze, czy starczy mi pieniędzy. Jego architektura nie umywa się wprawdzie do słynnego meczetu w Dżenne w Mali - perły saharyjskiej architektury, ale jak na Niger jest to znaczący zabytek...

 

Naprzeciwko meczetu stoi mały Hotel Air (pierwotny pałac sułtana), który ma pustą zazwyczaj restauracyjkę z tarasem na dachu.  Po zmierzchu można (i trzeba) usiąść tam z butelką zimnego piwa. To miejsce ma atmosferę, której się nie zapomina. Nie zapomnijcie i wy tam wpaść: posiedzieć patrząc na rozgwieżdżone niebo, na przemykające w dole postacie w powłóczystych szatach i posłuchać płynącego ponad pustynnym miastem nawoływania do modlitwy...  Zimne piwo kosztuje tylko 1000 CFA !

Na placyku przed meczetem można kupić eksponowane na płachtach pamiątki. Przekupnie zaczepiają przechodzących białych, potrafią niestety być nawet nachalni.  Warto jednak przystanąć i choć popatrzeć: naprawdę jest z czego wybierać: wyroby ze skóry, srebra i kamieni półszlachetnych, paciorki, fajki, sztylety, rzeźby w drewnie i tradycyjne ozdoby Tuaregów.  Wydaje mi się, że jest tu większy wybór suwenirów niż w Timbuktu...   I ceny też przystępniejsze (jeśli się dobrze potargować, nie dając poznać na czym kupującemu naprawdę zależy)...
Gdy zabraknie miejscowej waluty nie chodźcie do banku przy hotelu "Sahara" - tam wezmą za wymianę ponad 3 procent prowizji. Na rogu ulicy naprzeciw Banque d'Afrique,  przy wystawionej na ulicę zepsutej lodówce znajdziecie kantorek Monsieur'a Macao - będzie pewnie leżał na macie...  Wymienia walutę (euro i dolary) po lepszym kursie niż w banku i nie pobiera prowizji !.

W Agadez jest jeszcze drugi meczet w saharyjskim stylu, ale już znacznie mniejszy: Petit Mosque - na zdjęciu obok. W sąsiedztwie - po drugiej stronie ulicy jest jedyna w mieście kawiarenka internetowa...

   
I kto by pomyślał, że wśród tych glinianych murów mieszkają takie ślicznotki! 

Ale ja spacerując piaszczystymi uliczkami miasta miałem głowę zaprzątniętą zupełnie czym innym.   Wizyta w Agadez byłaby niespełniona bez wyprawy w Góry Air i na Pustynię Tenere. Rozpocząłem poszukiwania  terenowego samochodu z przewodnikiem. Na podstawie informacji zebranych jeszcze przed wyjazdem z kraju mogłem z grubsza określić, co chciałbym zobaczyć. Chodziło teraz o to, by znaleźć kogoś, kto chciałby przejechać pięciodniową trasę za niewygórowaną cenę, dawał gwarancję bezpieczeństwa i dysponował samochodem którego stan techniczny przynajmniej na oko wzbudza zaufanie. O rezultatach moich poszukiwań  przeczytacie już na kolejnej stronie.

                       >>>>>Przejście do kolejnej części relacji  z Nigru 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory