Draft

 

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


 

During my meetings with the novice travelers, I always say that Equatorial Africa is the region hardest  to explore, but rewarding at the same time persevering traveler by magnificent scenery, interesting and authentic folklore and providing the opportunity to meet friendly natives. I return to it repeatedly. Recently I watched with interest the struggle for the independence of South Sudan. I decided to see  the nature and the people in that until recently inaccessible corner of Africa. Gateway to South Sudan is Uganda - for me it is nicest country in East Africa. This created a chance to see  interesting places which I could not see during my first stay in Uganda in 2005 - eg Sipi Falls. I started from Poland in early March 2011. I wanted to make it before the rainy season which usually begins in April... Thirty-five thousand miles from frequent flyer program (and the taxes payable in cash) cost me a return ticket from Warsaw to Entebbe.

You can read about my adventures in English in my travel log: www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

Podczas moich spotkań z początkującymi podróżnikami zawsze podkreślam, że Afryka Równikowa to region najtrudniejszy do eksploracji, ale nagradzający jednocześnie wytrwałego podróżnika wspaniałymi krajobrazami, ciekawym i autentycznym folklorem i dający szansę spotkania sympatycznych krajowców. Wracałem do niego wielokrotnie. Ostatnio z zainteresowaniem obserwowałem walkę o niepodległość Południowego Sudanu. Postanowiłem przekonać się jak wygląda przyroda i jacy ludzie mieszkają w tym niedostępnym do niedawna zakątku Afryki. Bramą do Południowego Sudanu jest Uganda - dla mnie to  najsympatyczniejszy kraj Wschodniej Afryki. Stworzyło to szansę zobaczenia niejako przy okazji tych ciekawych miejsc, których nie zdążyłem obejrzeć podczas mojego pierwszego pobytu w Ugandzie - np wodospadów Sipi. Wyruszyłem na początku marca 2011. Chciałem zdążyć przed porą deszczową, która zaczyna się zwykle w kwietniu..  Trzydzieści pięć tysięcy mil  z programu frequent flyer (i taksy płatne gotówką) kosztował mnie powrotny bilet z Warszawy do Entebbe.

 

 

 

W Ugandzie znalazłem się jakieś dwa tygodnie po wyborach prezydenckich, podczas których na kolejną kadencję wybrano pana Museveni (to ten gość w słomkowym kapeluszu na zdjęciu obok). Cały kraj obwieszony był jeszcze wyborczymi plakatami.

Sytuacja w kraju była wciąż jeszcze lekko podgrzana. Opozycja protestując przeciwko rzekomym fałszerstwom wyborczym organizowała na prowincji blokady dróg, a w stolicy inspirowała zamieszki. W pewnym momencie w śródmieściu Kampali ogarnął mnie zupełnie niespodziewanie tłum uciekający przed policją w kaskach i z pałkami. Na szczęście udało mi się uskoczyć gdzieś w boczną uliczkę. W takich sytuacjach lepiej nie próbować robienia zdjęć... 

 

 

    Kampala - stolica Ugandy:
     

Kampala - the capital city of Uganda. 

 

 

 Kampala to wielkie i zatłoczone miasto. Taki widok na jeden ze stołecznych bazarów otwierał się z okna mojego "Tourist Hotel" wygodnie zlokalizowanego w centrum miasta przy Market Street. Za pokój z wentylatorem, łazienką i wliczonym śniadaniem płaci się tam 63000 ugandyjskich szylingów. Za jednego dolara w kantorach ("forex") płacili 2372 szylingów.

 

 

People of Uganda... They called me mzungu - (the white man)

 

Bardzo lubię mieszkańców Ugandy. Są bardzo sympatyczni i gościnni, łatwo nawiązać z nimi kontakt. Przy spotkaniu tutaj rozmowa nie kończy się na stereotypowym -Hallo!  Tu ludzie zapytują jak się masz i oczekują podobnego zainteresowania rozmówcy swoimi sprawami... Znowu byłem MZUNGU - tak miejscowi określają białego człowieka...

 

 

 

Z Kampali wyjechałem czym prędzej w kierunku wschodnim - do miasteczka Mbale przy granicy Kenii. A tam znalazłem miedzy innymi ciekawy bazar, gdzie zaopatrywałem się w warzywa i owoce:

   

 

Market in Mbale - East Uganda (above) and lower Sipi waterfall (below)

 

 

Mbale płożone jest o godzinę jazdy publicznym transportem (najczęściej będzie to zatłoczony, dychawiczny mikrobus - tzw. matatu-taxi - 5000 szylingów) od wioski Sipi, pięknie położonej na górskim zboczu. W Sipi są trzy piękne wodospady o tej samej nazwie położone w ciągu jednej rzeki.  Dotarcie po kolei do wszystkich trzech wodospadów z przewodnikiem-tubylcem (12000 szylingów) zabiera około 4-5 godzin. Jest to wspaniała piesza wycieczka ścieżkami wśród wiosek i bananowych plantacji...

Na zdjęciu obok: dolny, najwyższy wodospad Sipi. Ma około 100 metrów wysokości. Był koniec pory suchej, wiec wody w nim niewiele. Ale i tak podobał mi się bardzo...

vDrinking home-made beer in the remote village:  

W pobliży Sipi jest brama do Mt Elgon National Park. Odbyłem kilkugodzinna wycieczkę piesza po tym parku. Widziałem stare drzewa w tropikalnym lesie i hasające po nich małpy. Ale w sumie znacznie ciekawszy wydał m się marsz przez wioski od parkowej bramy. Tam można było podglądać codzienne życie ludzi. Na przykład zbiorowe popijanie piwa domowej roboty:

     

     

Po powrocie do Kampali rozpocząłem przygotowania do wyjazdu do Południowego Sudanu. Z Kampali do Juby - stolicy Południowego Sudanu kursują autobusy (bilet kosztuje 85000 szylingów). Wcześniej musiałem uzyskać w przedstawicielstwie GOSS rodzaj wizy - tzw. travel permit. Kosztuje 50 USD, wydawany jest w ciągu jednego dnia:

     

 

Wypełniony do ostatniego miejsca autobus wyruszył z Kampali około północy. Szosa na północ, początkowo niezła za Gulu zamieniła się w szutrową tarkę pełną wybojów.

   

 

Do granicy dotarliśmy dopiero rano: na piaszczystej ulicy przy stolikach urzędowali tu wymieniacze waluty. Za jednego dolara proponowali 3,30 sudańskiego funta. Jednostką monetarną Sudanu Południowego jest wciąż waluta Sudanu Północnego.

Do Juby dotarliśmy dopiero późnym popołudniem - po 16 godzinach jazdy zatłoczonym afrykańskim autobusem. Pierwsze wrażenia: urodziwe czarne policjantki, nie mówiące na razie po angielsku i sterty śmieci w tle...

W tym rodzącym się dopiero państwie istnieje olbrzymie zapotrzebowanie na wykształconą kadrę - dla objęcia stanowisk w administracji. Tylko skąd ją brać skoro przez tyle lat była tu wojna domowa?

 

Sama Juba poza kilkoma głównymi ulicami, na których jest asfalt wygląda tak jak na zdjęciu poniżej. A widok stada bydła w centrum nikogo nie dziwi... Ulice, nawet te centralne nie posiadają tu nazw. Wytłumaczenie komuś, jak znaleźć jakiś obiekt wymaga długiego tłumaczenia i nie zawsze jest skuteczne.

     

     

Infrastruktura miejska Juby jest w stanie szczątkowym. Na porządku dziennym są wyłączenia energii (większość szanujących się instytucji ma własne generatory). Największym jednak problemem dla wielu spośród 600 tysięcy mieszkańców (to tylko szacunek) stolicy jest brak spożywczej wody. Do wielu miejsc w mieście dostarcza się ja w kanistrach - jak na zdjęciu poniżej. Praca woziwody nie jest lekka...

     

 

Podróżnik w Jubie nie ma lekkiego życia. Miasto dla cudzoziemca jest bardzo drogie. Najtańsze zakwaterowanie, jakie znalazłem to pokój z wiatrakiem za 50 USD w guesthouse Episcopal Church of Sudan - przy katedrze tego kościoła (All Saints Cathedral.

W tej noclegowni spotkać można wielu cudzoziemców, a także duchownych tego chrześcijańskiego kościoła. Miałem okazje gawędzić codziennie z jednym z 31 biskupów Episcopal Church of Sudan. Sporo dowiedziałem się od niego o tym kraju i jego mieszkańcach. W końcu zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie...

 

 

 

 

Katolicka katedra Św. Teresy znajduje się poza centrum: miedzy bazarem Konyo-Konyo i mostem na Nilu.

 

Południowi Sudańczycy okazali się bardzo sympatyczni. Robienie zdjęć przez "haładzię" (tak tu wołają na białego cudzoziemca) nie wywołuje zwykle żadnych odruchów niechęci. Ale oficjalnie na robienie zdjęć w mieście powinno się mieć oficjalne zezwolenie władzy. Władza jest jednak słaba i zdaje się, że sama jeszcze dobrze nie wie co wolno, a czego nie wolno fotografować. Grałem więc "va banque" fotografując otwarcie i bez zezwolenia. Ale słyszałem od Amerykanów o przypadkach zabierania aparatów i kasowania zdjęć...

 

 

W Jubie trudno a atrakcje typu turystycznego. Ale dowiedziałem się, że jeden z Campów (obozy dla cudzoziemskich ekspertów) zbudowanych na brzegu Nilu dysponuje łodzią motorową i oferuje krótkie wycieczki. Odnalazłem "Oasis Camp", zapłaciłem 20 USD i popłynęliśmy w dół rzeki. Tak wyglada brzeg Górnego Nilu koło Juby: 

Upper Nile River near Juba:

 

 

  During a short excursion downstream I saw from the motorboat a Nile crocodile...

Podczas ponad godzinnego rejsu nie tylko zrywaliśmy owoce ze zwieszających się nad wodą gałęzi mangowców, ale spotkaliśmy także autentyczne nilowe krokodyle...

     
     
     

Po powrocie do Ugandy zatrzymałem się w prowincjonalnym miasteczku Masindi. W odległości 27 km na zachód od Masindi - w małej wiosce Nyabyeya odnalazłem kościół zbudowany przez polskich uchodźców, którzy znaleźli się tutaj podczas drugiej wojny światowej. Mieszkali w obozie składającym się z chat krytych strzechą, zbudowanych na wzór chat tubylców. Po trzy rodziny w jednej chacie. Przez obóz przewinęło się prawie 5000 osób. Obóz zlikwidowano w 1948 roku. Po obozowych chatach nie ma już śladu - pozostał tylko kościół z białym orłem na fasadzie i tuż obok - niewielki cmentarz z polskimi mogiłam:

   

 

Back in Uganda I found near Masindi Polish Church built by refugees during WW2:

 

Dziś w tej okolicy nie mieszkają żadni biali, a kościół użytkowany jest przez tubylców. Ksiądz przyjeżdża tylko raz w miesiącu. Miałem szczęście uczestniczyć w niedzielnym nabożeństwie prowadzonym przez katechetę - oczywiście w języku swahili. Patrząc na tych biednych Murzynów i słuchając ich śpiewu wyobrażałem sobie ileż to razy mury tego kościoła musiały słyszeć żarliwe "Boże coś Polskę..." i jakże niezwykłą ta pieśń miała wtedy wymowę...

 

     
From Masindi I was traveling by country roads to Fort Portal in Western Uganda:  

Z Masindi kiepskimi, peryferyjnymi drogami jechałem do Fort Portal w Zachodniej Ugandzie. Cztery razy zmieniałem pojazdy w wioskach po drodze, ale udało mi się jednak przebyć tą trasę w ciągu jednego dnia. Po drodze przeszła tropikalna ulewa. Jazda po śliskiej glinie na mocno zużytych oponach dostarcza wielu emocji:

     

     
I often saw the herds of baboons on this route:

 

  Tam, gdzie czerwone, gliniaste drogi przecinają dżunglę często zobaczyć można całe rodziny pawianów...
     
Moim kolejnym celem był Park Narodowy Królowej Elżbiety - największy rezerwat przyrody w Ugandzie. W bazie Mweya położonej nad Kanałem Kazinga, łączącym jeziora Jerzego i Edwarda wsiadłem z innymi turystami (płacąc 15 USD) na niewielki statek płynący wzdłuż brzegu kanału. To był dobry wybór: na brzegu spacerowały słonie, a w błocie baraszkowało chyba ponad 200 hipopotamów. Były dobre warunki do robienia zdjęć:

Queen Elisabeth National Park - Uganda    

 

Z pokładu tego statku widziałem też wiele gatunków wodnych ptaków...

 

Gdy rejs się skończył maszerując do obozowiska spotkałem przypadkowo pasącego się hipopotama w średnim wieku (jakieś 2 tony  żywej wagi). To była nie lada szansa dla fotografa, bo zwierzęta te zwykle wychodzą z wody żerować nocą. Nie omieszkałem zrobić mu zdjęć na tle malowniczej euforbii:

 

 

The next morning before dawn I jumped on a rented car with driver. We drove gravel roads crossing the park to meet the animals. It took us  three hours. There were the antelopes, warthogs, elephants and buffaloes, but we had no luck to see predators - perhaps after a night of hunting, they went to the bed early in the bushes. The waterbuck was my best model this morning:

 

Kolejnego ranka  jeszcze przed świtem wyruszyłem wynajętym samochodem z kierowcą szutrowymi drogami przecinającymi park na spotkanie zwierząt. Krążyliśmy tak trzy godziny, były antylopy, warthogi czyli guźce, słonie i bawoły, ale do drapieżników szczęścia nie mieliśmy - może po nocnym polowaniu wcześnie poszły spać w zaroślach.  Najpiękniej pozował do zdjęcia waterbuck czyli po polsku kob śniady:

 

For every commenced 24-hours stay in the Ugandan national park alien pays $ 30. Therefore, after the first 24 hours, used to the very last minute I moved outside the park - to the beautifully located Kingfisher Lodge, where like from the  eagle's nest  spectacular views of the savannah opens:

 

 

Za każde rozpoczęte 24 godziny pobytu w ugandyjskim parku narodowym cudzoziemiec płaci 30 USD. Dlatego po pierwszej, wykorzystanej do końca dobie przeniosłem się poza granicę parku - do wyjątkowo pięknie położonego Kingfisher Lodge, skąd jak z orlego gniazda otwierał się wspaniały widok na sawannę:

     

 

A day later, leaving the park are I had opportunity to photograph a lovely herd of Ugandan kobs:

 

  W dzień później, opuszczając rejon parku sfotografowałem jeszcze piękne stado antylop - ugandyjskich kobów: 
     

     
 

Nieopodal parku QE znaleźć można jeszcze jeden ciekawy rezerwat: Kibale Forest National Park słynący z dużej ilości zamieszkujących tam małp, a w szczególności - szympansów. Gdy przyjechałem, okazało się, że za spacer do rodziny szympansów poza normalnym biletem wstępu trzeba zapłacić przewodnikowi kolejne 99 USD. I nie ma gwarancji, że w ogóle szympansy się zobaczy... Spotkałem tam mzungu, którzy krążyli po lesie z rangerem przez 5 godzin i szympansa nie zobaczyli... O nie!  Ponieważ szympansy widziałem wcześniej w Sierra Leone zdecydowałem, że zamiast lokować duże pieniądze w niepewne parkowe spacery sam wyruszę drogami od wioski do wioski, by podziwiać rozrzucone w okolicy crater lakes - wulkaniczne jeziorka. A taka samotna, całodzienna wędrówka była oczywiście okazją do wesołych spotkań z tubylcami - często razem przemierzaliśmy kilometry czerwonych dróg. Niektórzy z nich - na boso...

 

Instead of paying 129 USD for the uncertain chimpanzee tracking in Kibale Forest National Park I took a walk to the nearby villages and crater lakes.

 

     

     

Crater Lakes - lakes formed in the extinct volcanic craters are actually very picturesque - the one is pictured above.

 

A Crater Lakes - jeziora powstałe w wygasłych wulkanicznych kraterach okazały się rzeczywiście bardzo malownicze - jedno z nich na zdjęciu powyżej.

Mieszkałem w pięknie położonym na wzgórzu wśród plantacji herbaty Chimpanzee Forest Guesthouse. mają tam dwa małe, tanie pokoiki dla takich trampów jak ja po 20000 szylingów. Drugiego dnia niespodziewanie wywołali mnie ze śniadania. -Przyszły szympansy! Rzeczywiście - cała czwórka - objadały się dzikimi owocami na drzewie za campem, a potem poszły dalej przez plantację herbaty - jak to widać na zdjęciu poniżej:

     

   

 

Wkrótce jednak przyszło mi pożegnać sympatyczny Chimpanzee Forest Guesthouse. Zbliżała się pora deszczowa, popołudniami zbierały się burze, a przyjaciele z kraju donosili, że w Polsce już wiosna... Moja Wojtkówka czekała na mnie... Wycałowałem na pożegnanie te życzliwe czarne dziewczyny. W ciągu jednego dnia przez Fort Portal i Kampalę przemieściłem się na międzynarodowe lotnisko do Entebbe. Nim minął kolejny dzień wylądowałem szczęśliwie w Gdańsku. To była kolejna udana podróż!

 

 

You can read more about my adventures in English in my travel log: www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

   

Moje notatki w języku angielskim, poczynione "na gorąco"  w trakcie podróży znajdziecie  w prowadzonym na trasie dzienniku podróży.

     

 

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory