Wyprawa dookoła Ameryk 2013 Voyage Around Americas

Część II - Od Meksyku do Peru  -   Part two - From Mexico to Peru

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


I call this trip The Voyage around the Americas. Something like this in the history of my wandering around the world have not yet been! Via Tobago and Jamaica I came to the USA, to board in Long Beach big cruise ship "Carnival Splendor". Traveling in the last expensive inside cabin I planed to sail as far as Cape Horn at the southern end of the Americas:

 

Nazwałem tą podróż podróżą dookoła Ameryk. Czegoś takiego w historii mojego wędrowania po świecie jeszcze nie było! Podróż zaczęła się lotem na karaibską wyspę Tobago. Potem była Jamajka i przelot do USA, gdzie samochodem dotarłem do parków narodowych, a potem do portu Long Beach w Kaliforni, gdzie czekał już pasażerski statek "Carnival Splendor". Podróżując tym właśnie statkiem w najtańszej, wewnętrznej kabinie miałem dotrzeć aż do Przylądka Horn wyznaczającego południowy kraniec Ameryki. 

 

To były aż cztery tygodnie żeglugi. Po drodze mieliśmy odwiedzić kilkanaście portów. Niektóre z nich znałem z moich poprzednich podróży, podczas których docierałem do nich lądem. Teraz miałem szansę spojrzeć na nie od strony morza. Szczegóły całej trasy pokazałem na mapce obok...

"Carnival Splendor"  możecie zobaczyć na zdjęciu poniżej. To aktualnie największy statek we flocie kompanii "Carnival". To wielki pływający hotel zabierający ponad 3000 pasażerów. Zdecydowanie wolę mniejsze statki. Ale takiej trasy nie robił w 2013 roku żaden inny wycieczkowiec.

Tramp podróżujący z plecakiem na wielkim wycieczkowcu!     Czy to nie skandal?  Otóż nie!  Tym, którym się taki sposób poznawania świata nie podoba odpowiem: jest to najtańsza metoda zwiedzania wybrzeży Ameryki i Karaibów. Gdyby ktoś chciał lądem czy samolotem "zrobić" taką trasę, to zapłaciłby znacznie więcej niż ja zapłaciłem za ten rejs w najtańszej, wewnętrznej kabinie. Z pełnym wyżywieniem i wieczornymi rozrywkami. Zatem czemu nie?

 

"Carnival Splendor" and my last-expensive inside cabin.

 

 

 

 

Na współczesnych statkach pasażerskich niezmiernie rzadko zdarzają się kabiny jednoosobowe. Warto zatem poszukać kompana do kajuty (kompanie nie oferują pośrednictwa w tym zakresie). Wewnętrzne kabiny (bez okna) są tańsze. A różnica w jakości zakwaterowania dla mnie jest niewielka, bo zajęć jest tyle, że do kabiny właściwie wracam jedynie na noc...

Trzeba się liczyć z koniecznością dawania na koniec rejsu napiwków stewardom i obsługujących nas kelnerom. Często kompanie automatycznie doliczają te napiwki do naszego statkowego konta. Jeśli chcecie coś z tych niebagatelnych kwot uszczknąć, to mając przygotowane jakieś argumenty można iść na dyskusję do recepcji... Czasem się udaje... 

Sekret taniego podróżowania wycieczkowcem poleca na umiejętności grzecznego odmawiania na wszelkie propozycje: wycieczek, drinków, wina do posiłków, zdjęć, zakupów... Bo kompanie żeglugowe przy stosunkowo niskich cenach biletów wymuszonych przez konkurencję próbują osiągnąć wysokie zyski oferując pasażerom drogie dodatkowe usługi na pokładzie.

Oficjalnie zabrania się wnoszenia na pokład alkoholu  (aby wymusić kupowanie na pokładzie). Rada: okrętując się na rejs można spokojnie włożyć kilka butelek wina do głównego bagażu, zabieranego przy rejestracji przez bagażowych i dostarczanego następnie wprost do kabin. Przejdzie!... 

 

 

   

Pierwszym portem na trasie było Cabo San Lucas - meksykańskie miasteczko położone na Przylądku Św. Łukasza wyznaczającym południowy kraniec Półwyspu Kalifornijskiego.  Warto być na pokładzie, gdy statek wchodzi do zatoki, by sfotografować malowniczy skalisty półwysep (zdjęcie poniżej). Na plażę między skałkami można potem popłynąć sobie wynajętą motorówką. 

 

 

 

   

Porcik w Cabo (na zdjęciu poniżej) mieści tylko jachty i motorówki. Statki pasażerskie kotwiczą tu na redzie, a pasażerowie do miasteczka są dowożeni motorówkami. Ponad miasteczkiem góruje łańcuch malowniczych wzgórz:

     

 

Little port in Cabo (picture above) can accommodate only yachts and small motorboats. Cruise ship passengers are tendering here. Below - the beaches of Cabo:

 

 

Na wschód od portu ciągnie się wielokilometrowa, czysta plaża, a wzdłuż niej rozłożyły się ośrodki wypoczynkowe i hotele: 

     

 

 

 

   

Życie Cabo koncentruje się wokół promenady obiegającej port. Tu znajdziecie liczne sklepiki, kawiarnie i bary z muzyką, a także mały bazar z pamiątkami:

 

 

 

 

 

 

Atrakcją tego małego portu są także pelikany spacerujące po nabrzeżu. Ożywiają się one wyraźnie, gdy jakaś motorówka wraca z połowu ryb. Wtedy zawsze coś im się dostanie...  :)

 

 

Zamożni turyści wyruszają stąd na połowy "grubej ryby". Symbolem Cabo jest merlin - pomnik z takim (mocno podkolorowanym) merlinem ustawili na promenadzie okalającej zatokę. Turyści przesiadują wokół w licznych kawiarniach. Niestety bezskutecznie szukałem w tej okolicy bezpłatnej sieci wi-fi. Nawet w w restauracji McDonalds (jest taka restauracja w miasteczku) połączenie internetowe nie działało. Znalazłem w końcu małe internet cafe w bocznej uliczce - przeznaczone raczej dla miejscowych, gdzie mogłem podłączyć się do sieci płacąc 20 pesos za godzinę. Oto pomnik merlina:

     

     

W Cabo z każdego zaułka wygląda turystyczna komercja. Nie ma tu nic do zwiedzania. Zmęczeni upałem turyści mogą się przejechać rowerową rikszą. Główną grupę klienteli stanowią Amerykanie. Nie trzeba wcale wymieniać dolarów na miejscowe pesos - dolar jest powszechnie akceptowany. Tylko pilnujcie, aby przeliczali cenę według rzetelnego kursu wymiany!

 

 

Riksze pozwalają zwiedzać Cabo bez wysiłku. Miasteczko jest jednak niewielkie i bez większego wysiłku można je obejść na piechotę..

Przy porcie są kantorki agencji oferujących wycieczki - przede wszystkim morskie - na oglądanie wielorybów, lwów morskich wylegujących się na skałkach, czy po prostu na łowienie ryb... Ale taka łódka wyrusza w morze dopiero wtedy, gdy jest odpowiednio dużo chętnych.

 

 

 

Z Cabo popłynęliśmy dalej na południe wzdłuż meksykańskiego wybrzeża. Gdy statek był w morzu pasażerowie korzystali z kąpieli słonecznych i kąpieli wodnych w małym statkowym basenie (zdjęcie obok). Ciekawostką tego statku była możliwość zasunięcia  nad tym pokładem przejrzystego dachu w przypadku niekorzystnej pogody.

Kolejnym portem na naszym szlaku (wciąż jeszcze w Meksyku) było maleńkie Huatulco. W maleńkiej, malowniczej Zatoce Santa Cruz tuż przy plaży zbudowano tu pirs, przy którym mogą cumować pasażerskie statki. Tak wyglądał nasz statek w zatoce, gdy wspiąłem się po południu na wzgórze ponad bazą marynarki (dochodzi tam porządna szosa):

 

     

Huatulco - Mexico

 

 

Główną atrakcją Huatulco jest ta idylliczna, obramowana restauracjami plaża przed dziobem statku i kolorowe ptaki w okolicznych lasach. Jedynym zabytkiem jest obrócony tyłem do plaży kościółek Santa Cruz:

   

 

     
On arrival we attended nice folk show:  

Po zacumowaniu statku warto pospieszyć się z zejściem na ląd, bo na estradzie przy plaży na powitanie odbywa się pokaz ludowych tańców Meksyku.  O choć zespół nie jest duży, to seniority i ich partnerzy tańczą naprawdę ogniście:

     

Colonial Huatulco:

 

Te dwa odrestaurowane kolonialne domy to najładniejszy architektoniczny zespół Huatulco. W małym gazebo na środku głównego placyku jest zasięg bezpłatnej sieci wi-fi, ale łączność jest kiepska, gdy wokół stoi kilkadziesiąt osób ze statku i jednocześnie próbuje wysłać coś w świat. Mnie się udało! 

     

 

 

        

 

 

Jest gorąco. Nic dziwnego, że kościółek, czy raczej kaplica Santa Cruz w Huatulco nie ma ścian.

 

Amatorzy plażowania, którym za ciasno i za głośno jest na miejskiej plaży przed dziobem statku powinni wybrać sie na pobliska Playa la Entrega - można tam dojechać taksówką za z 5 dolarów albo dojść pieszo w ciągu 45 minut. Po drodze są górki - zabierzcie zapas picia!     Playa Entrega:

   

W przeciwnym kierunku asfaltowa szosa prowadzi do wypoczynkowej miejscowości Tangolunda. Kierowcy taksówek na postoju obiecywali widoki, wiec dałem się namówić na powrotny przejazd taksówką na mirador (punkt widokowy) w hotelu Quinta Real. No sfotografowałem ten widok w kierunku Tangolundy, sami oceńcie, czy było warto:

     

 

 

Warto na pewno wspiąć się na punkt widokowy na klifie ponad małą bazą marynarki. Dotarłem tam pieszo, ale dla wygodnych doprowadzona jest tam także asfaltowa szosa. Widoki na zatokę są stamtąd naprawdę piękne. Pierwsze zdjęcia z Huatulco pokazujące nasz statek również były robione z tego miejsca... 

   

Statek wyszedł z Zatoki Santa Cruz przed zachodem słońca. A wkrótce potem mieliśmy spektakularne widowisko, szkoda tylko, że trwa ono tylko kilka minut: 

   

 

Rankiem następnego dnia zobaczyliśmy plaże Gwatemali. Były szerokie, ale w tym miejscu niezbyt efektowne (zdjęcie poniżej).

Wchodziliśmy do Puerto Quetzal

     

 

 

Puerto Quetzal jest niezbyt ciekawym portem. Wokół nie ma żadnego miasteczka. W porcie urządzono "turystyczną wyspę" przy małym pirsie przeznaczonym dla statków pasażerskich. To właśnie ta plama zieleni na zdjęciu poniżej. Pod stożkowym dachem jest biuro informacji turystycznej, a pod podobnym, ale  mniejszym zadaszeniem - bardziej na lewo funkcjonuje bezpłatna sieć wi-fi:

 

 

 

     

  Gdy wysiadaliśmy, obok biura informacji koncertowali miejscowi panowie na marimbie - narodowym instrumencie Gwatemali...

Wokół, w alejkach rozłożyły się liczne kramy oferujące ludowe wyroby, pamiątki, słodycze. Gwatemala - moim zdaniem -wśród krajów Centralnej Ameryki zachowała najciekawszy folklor, wiec jest to dobre miejsce dla zakupu suwenirów. Tylko targować się trzeba, bo te piękne seniority zaczynają od wysokich kwot.

Puerto Quetzal jest jednak przede wszystkim bazą dla wycieczek do odległej o 80 km dawnej stolicy kolonialnej Gwatemali.

Na parkingu obok wycieczkowych autokarów (wycieczki kupowane na statku są drogie) czekają także miejscowe mikrobusy, które powrotną trasę do Guatemala Antigua oferują kilkakrotnie taniej - za 20-30 dolarów. Z takiej opcji skorzystałem. Pojechaliśmy wśród pięknego krajobrazu:

 

 

 

 

 

Te 80 km jazdy do dawnej stolicy to podróż z poziomu oceanu do podnóża wulkanów - na wysokość 1500 metrów. Wulkany widać z daleka. Oto jeden z nich - Acatenango - ma 3976 metrów: 

 

 

 

     
   

Zanim dotarliśmy do Antigua kierowca (zapewne nie bezinteresownie) przystanął przy małej estancji, gdzie można było przypatrzeć się, jak powstają ludowe wyroby:

     

   

A także, jak powstaje tutejsza wersja placuszków tortillas. To wszystko oczywiście można było kupić i spróbować. Kilka kroków dalej była plantacja kawy, którą na poczekaniu wypalano, częstując chętnych. Ceny jednak były amerykańskie.   :)

     

     
   

Gwatemala to biedny kraj. Nie należy się zatem dziwić, że wiele tutejszych kobiet utrzymuje się ze sprzedaży rękodzieła:

     

     

 

 W końcu wjechaliśmy w wąskie i brukowane kamieniami uliczki dawnej stolicy Gwatemali. Przypomniałem sobie chwile, gdy byłem tu po raz pierwszy wiele lat temu - w czasach gdy robiłem moje zdjęcia na wyblakłych już dziś slajdach ORWO. Teraz miałem szansę fotografować Antiguę na nowo. A ona - jak sie okazało - niewiele się zmieniła!

Ciasne uliczki, niskie kolorowe domy, ...i girlandy szpecących krajobraz kabli zwieszające się nad ulicami:

 

Guatemala Antigua: 

   

Przy głównym placu stoi Katedra San Jose: 

     
   

Sąsiednią pierzeję tego samego placu zajmuje cabildo - budynek hiszpańskiej administracji kolonialnej (to te piękne kolumnady po lewej) Uliczki wypełniają stare, niskie, pokryte dachówką budynki z ery kolonialnej:

   

 

 

Antigua została założona przez hiszpańskich konkwistadorów w 1543 roku. Wzniesiono tu liczne kościoły i klasztory. Niestety kwitnące kolonialne miasto zostało zniszczone przez trzęsienie ziemi. 

Antigua Guatemala was founded by Spanish conquistadors in 1543, Antigua retains many historic buildings that qualify it as a UNESCO World Heritage Site.

 

 

Niektóre niegdyś piękne budowle do dziś pozostają w ruinie, z innych pozostały tylko zewnętrzne mury, a w nich pięknie zdobione portale.

Trzęsienia ziemi przesądziły o przeniesieniu stolicy w 1776 roku do miasta Guatemala City - obecnej stolicy niepodległej Gwatemali. Zapewniam Was jednak, że ta nowa Gwatemala nie ma tego uroku co Antigua.

A przed ruinami w wielu miejscach rozłożone są kramy z pamiątkami. Do miasteczka przyjeżdża wielu zagranicznych turystów...

 

 

W uliczkach spotkać można także wędrownych przekupniów. Są to głównie kobiety krążące z naręczami wzorzystych kilimków, serwet i bieżników. Te panie nie lubią się fotografować i zazwyczaj odwracają się od obiektywu.  Ale czasem udaje się je zaskoczyć. W takich sytuacjach bardzo przydaje się teleobiektyw! 

Metyski z Gwatemali są niewielkiego wzrostu. Amerykańscy turyści... Często jedynie przypadek sprawia, że można zrobić takie zdjęcie jak to na prawej kolumnie. Pozostawiam je bez komentarza...

 

 

 

 

 

Antigua jest wciąż bardzo autentyczna - popatrzcie na te nabijane ćwiekami bramy z bali, które otwierają drogę na dziedzińce kolonialnych domów:

 

     

     

 

 

 

Na ulicach spotkać można koncertujące ludowe zespoły muzyczne. Grają zbierając datki do koszyczka:

   

 

     
   

Bardzo charakterystyczną budowlą miasteczka, pokazywana często na plakatach i pocztówkach jest Santa Catalina Arch - Łuk Św. Cataliny łączacy dwa klasztory zbudowane po przeciwnych stronach ulicy. W perspektywie ulicy pod łukiem widać kościół La Merced..

     
   

Ale po przejściu pod łukiem warto się obejrzeć, bo dla patrzących z tej strony stanowi on naturalna ramę dla obrazu pokazującego dominujący ponad miastem wulkan Agua. Jego wierzchołek sięga 3760 metrów:

     

   

 

 

Na zwiedzanie dawnej stolicy Gwatemali można się wybrać także konną dorożką. Odgłos końskich kopyt stukających po nierównym bruku przywodzi na myśl dawne czasy. Ale po pierwsze to dodatkowy koszt, a po drugie miasteczko nie jest wcale tak rozległe i można je bez wysiłku obejść pieszo.

 

Jednym z najpiękniejszych kościołów dawnej stolicy jest przyklasztorny kościół La Merced o wieży i fasadzie zdobionej białymi stiukami: 

 

     

 

  Wnętrze kościoła jest jednak znacznie mniej ozdobne. Na ołtarzu umieszczono figurkę La Merced - Matki Bożej Miłosierdzia.

 

 

 

Antigua warta jest dłuższego pobytu niż kilka godzin, ale statek nie czeka. Wieczorem pożegnaliśmy Gwatemalę, kraj ciekawego rękodzieła:

 

 

 

Kolejne dwa dni spędziłem w morzu, porządkując wrażenia, zażywając słonecznych kąpieli i oglądając spektakularne zachody słońca na Pacyfiku.

 

Wieczorami ubierałem przytargana pod pokrowcem plecaka marynarkę i chodziłem na estradowe występy z statkowym teatrze.  Z daleka omijałem statkowe sklepy i liczne bary (na zdjęciu poniżej). Spotkałem kilkoro pracujących na statku Polaków... Gdzie nas nie ma?   :) 

 

Zmierzając na południe przekroczyliśmy równik, ale kapitan kiepsko to zaplanował, bo historyczny dla wielu wypadł w środku nocy, gdy znakomita większość pasażerów smacznie spała w swoich kabinach. I ja także, bo równik przekraczałem już wielokrotnie i nie było to dla mnie aż takie znaczące wydarzenie.

Rano zwinęliśmy do ekwadorskiego portu Manta nazywanego przez miejscowych światową stolicą tuńczyka. Na nabrzeżu naprzeciw rybackich kutrów stoi tu okazały pomnik wystawiony tuńczykowi:  

 

     

   

 

   

Poza kilkoma kiczowatymi pomnikami ustawionymi na rondach Manta niestety niewiele ma do zaoferowania turystom:

     

 
   

Pasażerom naszego statku zaproponowano dość drogie wycieczki autokarowe do pobliskiego miasteczka Montecristi,  gdzie można obejrzeć kolonialny kościół i wytwórnię kapeluszy potocznie nazywanych kapeluszami panamskimi (miejscowi protestują przeciw takiemu nazewnictwu).

Nasz niedoświadczony cruise director zapowiadał także karnawałowe cuda w Mancie, ponieważ przybyliśmy tam w dniu, kiedy kończył się karnawał. W niewielkim miasteczku pojawiło się tego dna sporo przyjezdnych z prowincji. Przybywali nie w autobusach, ale na skrzyniach pick-upów: 

     

n

Przyjeżdżali całymi, często bardzo licznymi rodzinami. Stawali przed okratowanymi sklepami dla zrobienia sprawunków (te kraty mówią coś o stanie bezpieczeństwa), a potem jechali dalej -na rozległa plażę przy porcie:

 

   

     
   

To na tej plaży miały się odbywać karnawałowe obchody, ale poza głośną muzyką i setkami kramów z tandetą nie zauważyłem nic ciekawego:

     

 

 

No może było tu jednak coś, czego wcześniej nie widziałem. Miejscowe nastolaty sprzedawały pojemniki z pianką pod ciśnieniem. I niektórzy sikali na siebie tą pianką. Szczególny to sposób obchodzenia karnawału - popatrzcie na zdjęcie obok! Tańców ani przebierańców na plaży nie widziałem. Może dlatego, że dzień był wyjątkowo upalny - kto tylko mógł chronił się pod parasol...

 

 

 

 

 

 

Na skarpie ponad plażą zbudowano kilkupiętrowy hotel, z którego tarasu można było objąć wzrokiem całą tę rozległą plażę z mrowiem ludzi i naszym statkiem na horyzoncie:

Z Manty w Ekwadorze popłynęliśmy do peruwiańskiego portu Callao, będącego właściwie przedmieściem stolicy kraju Limy. Peru nie jest bezpiecznym krajem, a port Callao ma paskudną opinię. Władza nie panuje tu nad sytuacją do tego stopnia, że nawet w biały dzień nie jest w stanie zagwarantować bezpieczeństwa ludziom wysiadającym ze statku. Na niebezpiecznych ulicach przyportowych rządzi mafia,  nie zobaczycie tam ani jednego policjanta...

Przyznam, że dość sceptycznie podchodziłem do tych pogłosek. Tych pasażerów, którzy wykupili wycieczki ze statku zabrały autokary. Tych, którzy chcieli zwiedzać indywidualnie od statku do portowej bramy dowoziły autobusy. Zaskoczony byłem, że te busy wracają z powrotem na statek pełne pasażerów. Pojechałem. Z drugiej strony bramy stały ładne dziewczyny z policji turystycznej ostrzegające przed bezprawiem i zapewniające, że dalej można jechać tylko taksówką, bo już za najbliższym rogiem jest niebezpiecznie. I to dlatego część pasażerów w ogóle rezygnowała z wyjścia do miasta, pospiesznie wracając na statek...

Pojechałem taksówką. Był to mój drugi pobyt w Limie - po wielu latach. Najbardziej reprezentacyjną częścią stolicy Peru jest obecnie dotykająca oceanu dzielnica Miraflores:   

     

 

Wzniesiona na wzgórzach ponad oceanem Miraflores to dzielnica wieżowców, eleganckich rezydencji i parków. Z parkowych tarasów otwierają się piękne widoki na szumiący w dole Pacyfik i plaże:

     

     
     
    Stara Lima położona jest bardzie w głąb lądu, u stóp wysokiego wzgórza Cerro San Cristobal. Na jego szczycie ustawiono krzyż. Niemal do połowy wzgórza wpełzają domki biedoty:
     

     

 

Turyści ciągną oczywiście do starej części miasta. Bo Stara Lima i Stare Quito to dwa najlepiej zachowane zespoły kolonialnej architektury w Ameryce. Wąskie uliczki wypełnione kolorowymi domkami prowadzą w kierunku centralnego placu - Plaza de Armas.

To co korzystnie wyróżnia wiele domów limańskiej starówki to wysunięte ponad ulicę drewniane balkony. Wiele spośród nich to prawdziwe arcydzieła sztuki snycerskiej.

 

 

 

 

 

 

 

 

I oto przed nami rozległy, wysadzany palmami Plaza de Armas:

 

     
     

     
   

Całą jedną pierzeję tego placu wypełnia fasada Pałacu Prezydenckiego: 

     

     

 

Gmach parlamentu (Congreso) zbudowano nie przy Plaza de Armas, ale kilka przecznic dalej.

 

 

Na Plaza de Armas znajdziecie natomiast katedrę i przylegający do niej Pałac Arcybiskupi: 

     

     
   

Po przeciwnej stronie placu Armas stoi bardziej kolorowy gmach Municipalidad czyli siedziba władz miejskich Limy: 

 

 

 

Kiedy doszedłem na Plaza de Armas trwał tam jakiś festyn. Odbywały się występy zespołów ludowych i  poprzebieranych błaznów:

 

Old Lima  

Od pałacu prezydenckiego turyści zmierzają zazwyczaj do kościoła San Francisco. Po drodze w perspektywie ładnej uliczki ozdobionej szpalerem stylizowanych latarń - Jiron Carabaya widać Dom Literatury:

Kościół San Francisco (na zdjęciu poniżej) może z powodzeniem konkurować urodą z limańską katedrą:

 

 

 

 

Z Peru nasz statek płynął dalej na południe - do Chile, kraju w którym mieliśmy odwiedzić aż cztery kolejne porty. Plan podróży przewidywał także odwiedzenie chilijskich fiordów - dla mnie to właśnie te fiordy miały być główną atrakcją tego rejsu. Ponadto statek miał przepłynąć obok Przylądka Horn.

 

 

 

O tym, jak potoczyły się wydarzenia w mojej Podróży Wokół Ameryk napisałem na kolejnej stronie tej relacji...

 

From Callao we were heading south - to Chile.    

 

 

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

To the next part of this report   (Sorry, not ready yet!   :)   )  

Przepraszam - ta część relacji jest jeszcze w opracowaniu)

Przejście do trzeciej części relacji  

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory