Dwunasta "Polinezyjska" Podróż Dookoła Świata  - 2015 -  12th "Polynesian" Voyage Around the World

Część II - Sri Lanka: góry i południowe wybrzeże  -   Part two

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


I started into the new year 2015 with a new, great voyage!  Many times I was asked about the my favorite region of the world and the countries to which I would like to return. The answer was always the same: the small islands of the South Pacific. In 2015 I wanted to go back to these islands, which I did not know yet, and the ones I have visited many years ago. It was not my intention to go to go back from the Pacific Ocean along the same route - through Asia, and that is why the expedition converted into the Twelfth Journey Around the World. Just look at the map below:

 

Nowy rok 2015 rozpocząłem od nowej, wielkiej podróży.  Ile razy pytano mnie o ulubiony region świata, o kraje do których chciałbym wrócić odpowiedź zawsze była taka sama: małe wyspy Południowego Pacyfiku. W 2015 roku chciałem tam wrócić i dotrzeć do tych wysp, których jeszcze nie znałem, a przy okazji zobaczyć jak zmieniły się te, które odwiedziłem już przed laty. Nie zamierzałem wracać z Pacyfiku tą samą trasą - przez Azję i w ten sposób ekspedycja ta zmieniła się w Dwunastą Podróż Dookoła Świata. Jej mapkę macie poniżej:

     

Air Berlin plane flew me from Gdansk to Berlin, and further - Qatar Airways planes via Doha to the largest city of Sri Lanka - Colombo. In the first part of the report I described my stay in Colombo and in the northern province of Jaffna. This part of the report begins on a train going from Jaffna back to the south. I got out of the train at Anuradhapura. And although on the outskirts of the city there are interesting sights to visit, I started to look for the bus to Kandy. I was already once in Anuradhapura and other cities lying on the main tourist trail. This time I wanted as soon as you find in the mountains of Sri Lanka.

 

Samolotem Air Berlin poleciałem z Gdańska do Berllna, a dalej - samolotem Qatar Airways przez Dohę do największego miasta Sri Lanki - Colombo. W pierwszej części relacji opisałem mój pobyt w Colombo i w północnej prowincji Jaffna. Ta część relacji rozpoczyna się w pociągu jadącym z Dżafny z powrotem - na południe. Wysiadłem z tego pociągu na stacji Anuradhapura. I choć na peryferiach tego miasta są ciekawe zabytki, to ja zacząłem szukać autobusu jadącego do Kandy. Byłem już kiedyś w Anuradhapurze i innych miastach leżących na głównym turystycznym szlaku. Tym razem chciałem jak najszybciej znaleźć się w górach Sri Lanki. 

Do Kandy nasz autobus dotarł już po zmroku. wysiadłem przy małej, końcowej stacji kolejowej (zdjęcia po lewej). W kasie powiedziano mi, że wszystkie miejsca drugiej klasy na pociąg do Badulli odjeżdżający następnego ranka są wyprzedane. Ale mogę spróbować rano, gdy do sprzedaży trafia pula niewykorzystanych miejsc z innych stacji. Pomaszerowałem więc do sympatycznego "Mount View Guesthouse" gdzie za 2000 rupii zaoferowano mi pokój z ciepłym, zasłużonym prysznicem. Przy okazji pod tym samym prysznicem wyprałem przepoconą koszulę i spodnie. Do rana wyschły... A rano w kasie dostałem za 600 rupii upragniony bilet drugiej klasy do Badulli. Przy okazji okazało się, ze pociąg prowadzi także wagony klasy 3, w których nie ma obowiązkowej rezerwacji miejsc. Nie wpadajcie zatem w panikę, gdy okaże się, że druga klasa jest wyprzedana.

Kliknij tutaj, by otworzyć w osobnym oknie mapkę trasy mojej podróży przez Sri Lankę.

Miasto Kandy znałem ze swojego poprzedniego pobytu na Sri Lance. Udało mi się wtedy dostać nawet do słynnej świątyni Zęba Buddy i obejrzeć ciekawy wieczór ludowych tańców. Tym razem Kandy było dla mnie tylko punktem przesiadkowym. W mieście niewiele się zmieniło. Ale zdaje się, że przybyła wielka statua siedzącego Buddy na ostrym zakręcie powyżej stacji (zdjęcie powyżej). No i większy jest ruch samochodowy, co skutkuje chmurami spalin na głównych ulicach miasta.

  Poranny pociąg do Badulli przyjeżdża do Kandy z Colombo. Jest oblegany przez turystów, bo podąża dalej przez górską krainę w ciągu dnia, co pozwala na podziwianie krajobrazów.  Ich atrakcją są pokrywające zbocza plantacje słynnej cejlońskiej herbaty:

Gdzie indziej można z okna pociągu podziwiać mniejsze i większe wodospady. Warto trzymać aparat czy kamerę w pogotowiu. A nie jest to łatwe, bo cała podróż z Kandy do Badulli zabiera aż 7,5 godziny. Tę linię kolejową zbudowano jeszcze w czasach kolonialnych i jej stan nie jest najlepszy. Podczas jazdy wagonami wściekle rzuca - notować mogę tylko na postojach. Koła i części wagonów tak zgrzytają, że trudno zrozumieć, co mówi osoba siedząca obok.  Ale to jest część wielkiej cejlońskiej przygody. Im wyżej się wspinamy, tym częściej na zboczach zielonych gór pojawiają się iglaste drzewa:

Stajemy czasem na pośrednich stacyjkach na mijankach, czekając na pociąg nadjeżdżający z przeciwnego kierunku. Gdy w końcu staje on na sąsiednim torze mam chwilę, aby zajrzeć do przedziału naprzeciwko. Jeśli ma się wtedy uśmiech na twarzy i odpowiedni refleks, to można wtedy zrobić takie ciekawe zdjęcie:

Gwizd lokomotywy, szarpnięcie i zgrzyt i znów ruszamy...

Tor kolejowy nie przebiega wcale dnem doliny, ale po zboczach, co znacznie rozszerza pole widzenia. Pozwala podziwiać bystrza i niewielkie stopnie górskich rzek:

Od czasu do czasu pokonujemy wiadukty przerzucone ponad kanionami rzek. jeżeli dodatkowo w takim miejscu tor przebiega po łuku, to można ocenić długość naszego niebieskiego pociągu:

Szlak kolejowy pracowicie wspina się w górę, by w końcu osiągnąć kulminację na wysokości 1898 metrów. "Summit"  zaznaczony jest specjalnym znakiem ustawionym przy torze. Toż to wyżej, niż szczyt naszego Giewontu! - konstatuję. Powyżej zielonych zboczy wyrastają tu odcinki skalistego grzbietu: 

To nie jest jednak tzw. turystyczny pociąg. Podróżują nim zwykli ludzie, szczególnie w najtańszej, trzeciej klasie. Dzieci jadą rano do szkoły w sąsiedniej osadzie. Rodziny czekają z kwiatami na swoich bliskich. Przekupnie podążają z tobołami na targ. A turysta ma możliwość podglądania "tubylców" i ich codziennego życia:

     

Mój skrzypiący, postukujący i rozkołysany pociąg pożegnałem na stacyjce w Badulli.  Było późne popołudnie i trzeba było rozejrzeć się za kwaterą. Pomaszerowałem z plecakiem przez most na górskiej rzece do niezbyt odległego centrum miasteczka. Ucieszyłem się widząc z daleka na wysoko umieszczonym szyldzie napis "Rohitha Hotel".  Mój entuzjazm wygasł jednak, gdy przekroczyłem drzwi "hotelu". Okazało się bowiem, że to jeszcze jeden fałszywy hotel. Wspominałem już o tym, że w Indiach i na Sri Lance słowem "hotel" określa się restaurację, często połączoną ze sklepem. Zazwyczaj nie dysponuje ona żadnymi pokojami noclegowymi. Tak było i tym razem. Zacząłem więc rozpytywać o guesthouse - tym słowem określa się tu hoteliki niższych kategorii. Wskazano mi położony nieopodal, w podwórku Thilina Guest House, gdzie udało mi się wytargować pokój z łazienką i wiatrakiem za 1700 rupii.

     

 

 

Zdążyłem jeszcze kupić coś do jedzenia. Bochenek 400g chleba kosztuje wszędzie 60 rupii. Ten sam, ale krojony - 70 rupii, kilo bananów 150, kostka 200g masła - 250, jajko - 15 . Jedynym ciekawym obiektem w zapyziałym miasteczku jest buddyjska świątynia, stojąca przy skrzyżowaniu w centrum. Przed wejściem jest posterunek, gdzie legitymują cudzoziemców, ale żadnych trudności nie robią: 

     

 

Na placyku przed świątynią sprzedają ofiarne kwiaty. W Indiach są to zazwyczaj naszyjniki, ale tu - inaczej - na tekturowych tackach same kielichy i płatki. Starannie układane - tak, by przyciągnąć uwagę przechodnia. Ceny zaczynają się od 100 rupii.

 

W Badulli turysta samotnie wałęsający się po ulicach jest raczej rzadkim widokiem, sprawia to, że łatwiej robić tu ludziom niepozowane zdjęcia, pokazujące prawdziwe oblicze ich kraju. Na fotografii poniżej po praej mamy ulicznego sprzedawcę betelu, a właściwie orzechów palmy areka zawijanych w betelowe liście:

 

 

 

 

     
   

Uliczne sklepiki są bardzo kolorowe i (przynajmniej na pierwszy rzut oka) dobrze zaopatrzone. Obok kiści miejscowych bananów oferowane są także importowane jabłka (z Północnych Indii) no i niestety - różne rodzaje chipsów:

     
     
   

Takie delikatesy jak masło, margaryna czy serki nie są wyłożone na sklepową ladę ze względu na panujące wysokie temperatury. Jeżeli w ogóle są w sklepiku, to właściciel trzyma je w lodówce - gdzieś na zapleczu. Trzeba pytać! Z pieczywem nie jest tak źle, ale to co jest osiągalne, to zazwyczaj tylko biały chleb tostowy. Szyld "bakery" lub "bakers" oznacza, że to tam można dostać nasz chleb powszedni: 

     
     
   

Do Badulli ja - wielki miłośnik wodospadów przyjechałem dla pobliskich Dunhinda Falls. Ale najpierw trzeba było do nich dojechać... Był wczesny poranek, gdy maszerowałem na terminal publicznych autobusów. Wiedziałem, że to stamtąd odjeżdżają sfatygowane "government buses" zmierzające do mojego celu. Jazda "tatą" zapowiadała się niezbyt komfortowo. Popatrzcie:

     

     
   

Wsiadam, jest jeszcze siedzące miejsce. Płacę konduktorowi 20 rupii i dostaję skrawek papieru z wypisaną przez kalkę ceną. Jedziemy górska szosą, która chyba zupełnie niedawno została oczyszczona z osypisk ziemi i skalnego gruzu. W kilku miejscach "landslides" w dalszym ciągu blokują połowę szerokości drogi. Po około 20 minutach jazdy kierowca wysadza mnie na ostrym zakręcie, przy takim oto gigantycznym billboardzie:

     

     

Nie potrafię przeczytać tych "robaczków", ale wiem już, że ten zamaszyście maszerujący gość to niedawno wybrany nowy premier Sri Lanki. A to towarzystwo poniżej, to członkowie jego rządu. Pod billboardem stoi kilka kramów z pamiątkami, są już otwarte, mimo, że to dopiero 6.40 am.  Przekupnie pokazują mi początek ścieżki prowadzącej do wodospadów. Bo wodospady są dwa: dolny (oni nazywają go "mini") - mający jakieś 20 metrów i ten górny - właściwy Dunhinda Fall, wysoki na 63 metry. Z nieznanych mi powodów do dolnego wodospadu nie doprowadzono żadnej ścieżki i można nań popatrzeć tylko z daleka - jedyny dogodny punkt widokowy jest tuż za wejściem na ścieżkę. Popatrzcie, to ten "mini" wodospad w porannej mgiełce:

     

     
   

Na początku ścieżki do wodospadów zobaczyłem budkę, w której normalnie kupuje się bilet wstępu do wodospadów. Ale o 7 rano budka była na głucho zamknięta i w ten sposób zaoszczędziłem 200 rupii :)  Marsz do dużego wodospadu zabiera jakieś 20 minut. Na ścieżce są odcinki stopni i poręczy, ale większość trasy to kamienie - warto mieć na nogach chociaż mocne sandały! W końcu docieramy na niewielki, ale solidny taras zbudowany u stóp wodospadu. Widok jest fantastyczny - z lekko nachylonej skały spadają potężne masy wody:

     

     
   

Aparat cyfrowy pozwalający robić zdjęcia o dużej rozdzielczości daje możliwość pokazania bardzo dużego obrazu. Zdecydowałem się zatem po raz pierwszy - eksperymentalnie wstawić tu zdjęcie, które zapewne nie zmieści się wam w całości na ekranie monitora... A może jednak?  Popatrzcie:

     

     

Siedząc na betonowym tarasie w samotności mogłem kontemplować wspaniały widok i huk spadającej wody. Po dwóch kwadransach wyruszyłem w drogę powrotną. Kierując się w kierunku wodospadu ścieżka opada w dolinę. Za to idąc w przeciwnym kierunku trzeba już trochę wypocić.  Byle do drogi! Gdy przejeżdżający obok kramów przy szosie autobus "tata" trochę zwolnił wskoczyłem na stopień i po pół godzinie byłem znów w Badulli.

Zabrałem z kwatery swój plecak i pomaszerowałem na stacyjkę, gdzie czekał już pociąg do Kandy. Kupiłem bilet trzeciej klasy do Elli (płacąc tylko 20 rupii), tłoku nie było. Na odcinku Badulla-Ella w rejonie stacyjki Demodara tor kolejowy zatacza pełną pętlę - 360 stopni, aby znaleźć się na niższym poziomie. Umożliwia to tunel. Ten nietuzinkowy odcinek kolejowego szlaku uznany został za atrakcję turystyczną. Najbardziej efektownie wygląda jednak na zdjęciu zrobionym z lotu ptaka. Oto reprodukcja zdjęcia z materiałów promocyjnych:

     
   

Wagony trzeciej klasy są tu, delikatnie mówiąc, obskurne. Pasażer klei się do ceratowych siedzeń. Na szczęście nie była to długa podróż. Przy okazji poznałem bliżej podróżującą w tym samym wagonie rodzinkę. Młodsza kobieta mówiła trochę po angielsku: 

     

     
   

Ella, gdzie opuściłem pociąg (uwaga, wszędzie tu przy wychodzeniu ze stacji sprawdzają ponownie bilety!) ma opinię renomowanej górskiej miejscowości turystycznej. Ale miasteczko, które zaczyna się jakieś 200 metrów poniżej stacji rozczarowuje. To konglomerat bud, warsztatów i sklepików ozdobiony różnymi reklamami:

     

     
   

Zatem gdzie te obiekty dla turystów? Są! - guesthousy różnych kategorii rozrzucone w bocznych drogach i na peryferiach osady. Główną zaletą tego miejsca jest jednak krajobraz. W kierunku południowym od stacji zaczyna się tzw. Ella Gap - wąska i głęboka dolina o stromych ścianach. Po jej prawej stronie wznosi się potężna góra nazywana Rock: 

     
     
   

Lewą ścianę doliny tworzy malowniczy zielony grzbiet z kilkoma kolejnymi kulminacjami - to Little Adam's Peak. (pamiętacie moja nocną wspinaczkę na Adam's Peak podczas poprzedniego pobytu na Sri Lance?) Na ten grzbiet prowadzi turystyczna ścieżka - ci którzy zatrzymują się w Elli często wybierają ten szlak jako cel półdniowej wycieczki:

     
     
   

Droga państwowa kierująca się ku oceanowi opada prawym zboczem w dół Ella Gap, by po kilku kilometrach osiągnąć jeszcze jeden wodospad - Ravana Ella Fall. Tu nigdzie nie trzeba się wspinać - wodospad jest tuż przy szosie, najlepiej fotografować go z małego mostu:

     
     
   

Jak sami widzicie ten wodospad składa się z kilku kolejnych kaskad. W sumie mogą one mieć około 100 metrów. Ta najbardziej efektowna, mająca jakieś 20 m jest gdzieś w środku zbocza. I zdaje się, że od mostu doprowadza do niej górska ścieżka. Ale nawet nie próbowałem się tam wspinać: po pierwsze nie było gdzie zostawić plecaka, a dźwiganie go w górę w lepkim upale nie bardzo mi odpowiadało, a po drugie spieszyłem się, aby przed zmrokiem dotrzeć do Tissy. Poprzestałem zatem na zrobieniu takiego oto zbliżenia:

     
     
   

Od Ravana Ella Fall otwiera się w górę Ella Gap nowa perspektywa - nowy widok na Little Adam's Peak. Dopiero na tym zdjęciu widać , że kulminacja - ostry wierzchołek znajduje się mniej więcej w środku grzbietu:

     
     

 

Przy wodospadzie Ravana-Ella nie ma przystanku autobusowego z rozkładem. Gdyby machać na przejeżdżający bus, to na pewno stanie. Tylko kiedy taki będzie tędy jechać? Postanowiłem skorzystać z autostopu - z powodzeniem! Furgonetka zabrała mnie do następnego miasteczka Wellawaya, a tam złapałem regularny autobus do Tissamaharamy. Tissa jest bramą do Parku Narodowego Yala, który chciałem odwiedzić. Miejsce jest turystyczne. Na kilka kilometrów przed Tissą do autobusu wsiedli naganiacze polujący na turystów, oferujący im "najtańsze" zakwaterowanie i "najtańszą" wyprawę do parku. Trzeba bardzo uważać i z kamienną twarzą targować się o każdy tysiąc rupii!  Ale zwykli ludzie są tu niezwykle pogodni i sympatyczni:

     

Tissa jest bardzo rozciągnięta. Wysiadłem z naganiaczami już 2 km przed centrum (nie wiedząc o tym) - przy całkiem dobrym Tissa Inn Hotel, gdzie targując się konsekwentnie dostałem duży pokój z łazienką i a/c za 1500 rupii (bez śniadania). Stamtąd do centrum za wieżą zegarową stojącą na rozjeździe (zdjęcie obok) miałem pół godziny pieszo. Musiałem tam pójść, aby kupić coś do jedzenia. No i wyobraźcie sobie, że chłopak w sklepie piekarniczym bez mrugnięcia okiem zażądał ode mnie 100 rupii za bochenek chleba. Dopiero gdy grzecznie powiedziałem mu, że w innych miastach płaciłem za taki bochenek 60 rupii zmieszał się i cena spadła do tego samego poziomu. Gringo i tutaj może zapłacić więcej, jeśli nie ma doświadczenia. Obok uczciwej większości niestety można spotkać także naciągaczy.

 

 

Jedynym zabytkiem w Tissamaharamie jest stara buddyjska dagoba (na zdjęciu obok). Amatorzy romantycznych wieczornych spacerów docenią zapewne piękną promenadę nad jeziorem...  Ale ja - nie mając ze sobą osoby z którą można b powzdychać do księżyca myślałem raczej o wyprawie do parku Narodowego Yala - drugiego co do wielkości parku narodowego Sri Lanki. 

Okazało się, że miejscowy biznes turystyczny oferuje wycieczki w trzech wersjach: 4, 7 i 12 godzin. Zdecydowałem się na wersję 7-godzinną (za 7000 rupii), co było trafnym wyborem, bo okazało się, że pierwszą i ostatnią godzinę zabiera dojazd do bramy parku i załatwianie formalności na tej bramie. W każdym przypadku wyjazd następuje przed świtem, bo wczesnym rankiem zwierzęta są bardziej aktywne i łatwiej je obserwować. Potem - w środku dnia zaszywają się w zaroślach. Obudzili mnie o 4.30...

 

 

 

     
   

Poranek był pochmurny, gdy słońce wypełzło zza horyzontu jego promienie z trudnością przedzierały się przez warstwy obłoków. Mimo to niebo na wschodzie wyglądało efektownie. Wkrótce razem z kawalkadą innych turystycznych furgonetek znaleźliśmy się nad wodnym rozlewiskiem:

     
     
   

Pierwsze zwierzęta, które zobaczyłem w Parku Yala były to dzikie wodne bawoły brodzące na płyciźnie. Oświetlenie było jeszcze słabe, ale może właśnie dlatego kontury ich ciał ostro rysowały się na tle tafli wody:

 

Pawie, które u nas mieszkają tylko w publicznych parkach i ogrodach zoologicznych tu żyją na dziko i to w dużych ilościach. Nie są płochliwe, może dlatego, że przy zwiedzaniu Yali podobnie jak w parkach afrykańskich nie wolno opuszczać samochodu. Jednak na kilkugodzinnej trasie samochód zatrzymuje się co najmniej trzy razy na wyznaczonych piknikowych miejscach, gdzie można skorzystać z toalet i pospacerować. Znaczna część parku to wetlands - mokradła, na których rosną (i obumierają) tropikalne drzewa o ciekawych kształtach koron: 

W parku zobaczyć można wiele gatunków egzotycznych ptaków: Marabuty, herony, orły. Mało kto z turystów podejrzewa, że w niewinnie i malowniczo wyglądających bajorach mieszkają między innymi... krokodyle!

Ja też w to nie wierzyłem, aż zobaczyłem:

Wcale nie mniej groźne dla turystów są małpy, których kilka gatunków można zobaczyć w Yali. Te hasają przy drogach, gdzie zatrzymują się samochody z turystami oraz na miejscach piknikowych, polując tam na na zdobycz w postaci toreb z żywnością:

Powyżej na drodze siedzi rodzina Hanuman langurs (tak przynajmniej nazywał je nasz kierowca - przewodnik). Mają charakterystyczne czarne twarze. A obok na gałęzi siedzi makak, dybający na torby turystów.

Jak już wspomniałem turyści poruszają się po parku wyłącznie samochodami. Są to najczęściej furgonetki z zamocowanymi na zadaszonej skrzyni wygodnymi, samochodowymi siedzeniami - takie jak na zdjęciu obok. Małpy mają do wnętrza takich samochodów łatwy dostęp, gdy tylko opuszczą je turyści. Ja sam miałem kiedyś w Zimbabwe nieciekawą "małpią" przygodę, gdy taka nieduża małpa porwała sprzed namiotu na drzewo całe moje śniadanie... 

Jeżdżąc po parku w kilku miejscach widzieliśmy pławiące się w jeziorkach wodne bawoły, czasem z bardzo niewielkiej odległości:

 

Wśród wielu gatunków ptactwa ciekawostką były remizy, a dokładnie ich niezwykłe gniazda w postaci wiszących na gałęziach koszyków uwitych z gałązek i źdźbeł trawy.

 

 

Dzikie świnie reprezentowane były przez wild boars czyli po naszemu - dziki, bardzo zresztą podobne do naszych.

     

Wielki waran bengalski (mają one do 2 metrów długości i podobnie jak węże połykają zdobycz w całości) zatrzymał się na widok naszego samochodu i dzięki temu mogłem mu zrobić takie "pozowane" zdjęcie: 

Dopiero po trzech godzinach krążenia po parku natknęliśmy się na spore stadko nakrapianych jeleni. To były nakrapiane axis deers. Pasły się pod lasem. Tropikalna roślinność Yali jest bardzo bujna więc pożywienia nigdy im nie brakuje: 

Słonie, których w całej Yali mieszka podobno około 300 widzieliśmy w kilku miejscach parku - najczęściej w zaroślach. Ale przydarzył się w końcu samotnik, który po prostu maszerował drogą. Jechaliśmy za nim kilka minut, aż w końcu skręcił w busz, z trzaskiem torując sobie drogę wśród krzewów. 

 

Sri Lanka - Yala National Park 

Park Yala jednym bokiem dotyka oceanu. W sporej zatoce morskiej naprzeciw wyniosłego skalnego monolitu Patanangala jest tu długa i ładna plaża. Kiedyś była tu także rybacka wioska. Aż w 2004 roku przyszło tsunami i zmiotło ją niemal całkowicie. Zmiotło także piknikowe ławki i stoły. Mieliśmy tu postój na zjedzenie śniadania wliczonego w cenę imprezy i przywiezionego w pudełkach.

Teoretycznie czas postoju można tu wykorzystać na kąpiel w oceanie. Ale tego dnia fala była wysoka i nikt się nie odważył pływać. Służb ratowniczych tu nie ma!  Po pół godzinie ruszyliśmy w dalszą drogę wyboistymi parkowymi drogami - już w kierunku bramy. W parku Yala jest podobno największe na Sri Lance zagęszczenie leopardów czyli lampartów. Niestety podczas mojej wizyty w parku nie udało się zobaczyć nawet lamparciego ogona. Cóż, trzeba mieć szczęście! Opuszczając park pomyślałem, że na oglądanie zwierząt to turyści powinni jeździć raczej do Wschodniej Afryki.

W Tissamaharamie rozwoziliśmy turystów do ich miejsc zakwaterowania. Trwało to długo i ja w swoim hotelu byłem dopiero około południa, marząc po wielogodzinnej jeździe w kurzu i upale o prysznicu i odpoczynku.

Kliknij tutaj, by otworzyć w osobnym oknie mapkę trasy mojej podróży przez Sri Lankę.

Kolejnego poranka pomaszerowałem z plecakiem do rozjazdu przy zegarowej wieży, bo to tam jest przystanek międzymiastowych autobusów. Wkrótce nadjechał taki właśnie czerwony leyland z tablicą "Matara". Zapłaciłem 140 rupii za 4-godzinną podróż wśród zielonych ryżowych pól przetykanych palmami. W Hambantota zobaczyłem ponownie ocean i całkiem pokaźny rybacki porcik osłonięty falochronem. Ale autobus pożegnałem dopiero w miejscowości Dondra, gdzie w centrum miejscowości, przy przelotowej szosie zwraca uwagę duża buddyjska świątynia. Zmierzając do niej przekracza się kolejno dwie monumentalne bramy:

Na trawniku za pierwszą bramą świątyni stał sobie słoń. Ale nie taki dziki słoń jakiego widziałem poprzedniego dnia w narodowym parku, tylko oswojony i grubym łańcuchem przykuty do dwóch wielkich drzew. Biedny słoń! Wyglądało na to, że rozkuwają go tylko wtedy, gdy odpowiednio przybrany ma wystąpić w religijnych procesjach. Niby jeść dają, a obok sika woda z rury - dla ochłody. Tylko co to za życie?

Kobiety niosły do świątyni koszyk z ofiarnymi owocami. Zapytałem szarmancko, czy mogę im zrobić zdjęcie.  -Oczywiście!  Nie zapytały nawet po co mi to ich zdjęcie. Czy zobaczą je kiedykolwiek w internecie?

Koszyki z owocami wędrowały przed ołtarz w jednym budynku, gdzie wielki Budda czekał na stojąco, a kwiaty zostawiano przed posągiem śpiącego Buddy:

Do Dondry przyjechałem jednak nie po to, aby zobaczyć jeszcze jednego śpiącego Buddę, ale by dotrzeć na najbardziej wysunięty na południe przylądek Sri Lanki, gdzie już przed kilkoma wiekami wybudowano z kamienia 50-metrową latarnię morską. Stoi sobie ona wśród malowniczych palm i wciąż funkcjonuje! A strażnik nielegalnie (bez wydawania biletów) wpuszcza turystów na górną galerię pobierając po 500 rupii od osoby (dolary i euro też przyjmuje). Korupcji nie popieram, więc ograniczyłem się do zrobienia zdjęć z zewnątrz.

Stojąc na skałach przylądka zdałem sobie sprawę z tego, że oto w ciągu kilku dni, korzystając z różnych środków lokomocji przemierzyłem Sri Lankę od jej północnego krańca (Point Pedro) do południowego...

Wybrzeże wokół jest skaliste, ale w niewielkiej zatoczce, którą osłania przylądek ukryła się mała piaszczysta plaża, z której korzystają  rybacy i miejscowe dzieciaki - warto o niej pamiętać w upalny, tropikalny dzień:

Przy latarni spotkałem grupę europejskich turystów z przewodnikiem. Był czas na wymianę doświadczeń. Od nich dowiedziałem się, że kilka kilometrów w głąb lądu jest duża i ciekawa świątynia VEHERENA.  Z centrum miasta kursuje w tamtą stronę autobus. Pojechałem. z przystanku trzeba było przejść jeszcze około kilometra pieszo. Przy wejściu na dziedziniec musiałem zostawić na stojaku obuwie. A dalej:

...dalej przyciągały uwagę ustawione wokół dziedzińca dziesiątki bliźniaczych posągów Buddy.

Dopiero gdy stanąłem na środku dziedzińca i odwróciłem się ku wejściu zauważyłem ukrytą pod dachem figurę Buddy o wysokości - bagatela - czterech pięter. Jak widać przed Buddą zbudowano uruchamiane i podświetlane nocą fontanny w kształcie rozwiniętych kwiatów lotosu.  Ciekawostką jest, że świątynia ma także swoją część podziemną.

 

 

Jeszcze tego samego popołudnia udało mi się przejechać autobusem z Dendry do nadmorskiego miasteczka Matara i nawet jeszcze dalej - do wypoczynkowej miejscowości Mirissa. W przewodnikach piszą, że plaża w Mirissie to najpiękniejsza plaża Sri Lanki. Chciałem przekonać się na własne oczy. Popatrzcie - oto ona:

Plaża w Mirissie jest czysta, ale wąska, szczególnie w porze przypływu. I bardzo skomercjalizowana! W wielu miejscach podesty barów i restauracyjek wciskają się na piasek, dodatkowo ograniczając przestrzeń przeznaczoną dla plażowiczów.

W Mirissie nie ma wielkich hoteli. Za to 200-metrowy pas terenu między przelotową szosą i plażą pocięty jest siecią wąziutkich uliczek i naszpikowany małymi guesthousami i pensjonatami. Miejscowość jest modna i w tej części osady trudno znaleźć nocleg w cenie poniżej 3000 rupii. Na końcu ścieżki udało mi się w końcu znaleźć kwaterę na piętrze prywatnego domu za 1500 (po targach i telefonie do właściciela) - szerokie łoże z moskitierą mogło pomieścić nawet 3 osoby. Instytucja nazywa się Sethun House i ma sieć wi-fi.

Następnego poranka pojechałem autobusem do Galle - najciekawszego miasta na południowym wybrzeżu Sri Lanki, a niektórzy twierdzą nawet, że na całej Sri Lance. Ze względu na historię i zachowane zabytki UNESCO umieściło Galle na liście światowego dziedzictwa.

Za pierścieniem murów obronnych znajdziecie tu labirynt wąskich uliczek zabudowanych starymi domami, których wiele przebudowano na sklepiki i pensjonaty. Uliczkami w upale snują się turyści; hałaśliwi i źle wychowani Chińczycy i prostaccy Rosjanie. Nie należy oczywiście uogólniać - może właśnie tego dnia miałem nieszczęście takich spotkać?

W długim budynku z przyporami (to dawny skład, czy też koszary) mieści się obecnie Muzeum Archeologii Morskiej:

Współczesna i udokumentowana historia Galle rozpoczyna się w 1502 roku, gdy przybyli tu Portugalczycy. Zachowany do dziś fort zbudowali jednak Holendrzy, którzy przejęli kolonię w 1640 roku.

Z okresu ich panowania pochodzi wiekszość zachowanych budynków. Największym kościołem w obrębie murów Galle jest kościół All Saints - Wszystkich Świętych:

Mnie osobiście bardziej podobał się stojący nieopodal maleńki, ale bardzo zgrabny Dutch Reformed Church. Przylega do niego publiczna biblioteka:

Stary, zbudowany z kamieni mur obronny bronił dostępu do miasta także od strony morza:

 

 

Na wschodnim krańcu tego muru stoi biała latarnia morska. Wciąż pełni swoją funkcję pokazywania drogi morskiej i ostrzegania statków. U stóp muru obronnego w pobliżu latarni jest mała plaża.

 

 

 

 

 

 

 

 

Teren przyległy do latarni to dzielnica muzułmańska. Stoi tam duży, biały meczet, ale jego architektura przypomina raczej dwuwieżowy kościół niż świątynię islamu. Różne w świecie widziałem meczety, ale takiego - jeszcze nigdy. Popatrzcie sami na zdjęcie poniżej:

A tak wygląda meczet w Galle fotografowany z bliska:

 

 

W pensjonatach starego miasta nie mogłem znaleźć taniego noclegu. Żądano od 2500 rupii w górę, przy czym pokój za 2500 przytłaczał swoją ciasnotą i farbą schodzącą ze ścian. Postanowiłem cofnąć się do rybackiej wioski Weligama, przez którą przejeżdżałem zmierzając do Galle i która zaciekawiła mnie widokiem kolorowych rybackich łodzi. Po przybyciu na miejsce przekonałem się, że była to dobra decyzja: Plaza w Weligamie jest szeroka i wolna od turystów. A jej prawdziwą ozdobą są liczne i pieknie zdobione rybackie łodzie: 

To, że te łodzie maja boczne pływaki, pozwalające im stabilnie utrzymywać się na fali to normalne. Ale zdumiał mnie fakt, że ich kadłuby są tak wąskie. Przecież tu nawet dwóch ludzi nie może usiąść obok siebie:

Na  plaży toczyło się zwykłe życie. Rybacy naprawiali i składali sieci. Inni przygotowywali swoje stateczki do wyjścia w ocean:

Musiałem znaleźć sobie miejsce na nocleg. Hoteliki przy przelotowej szosie biegnącej wzdłuż wybrzeża były drogie i hałaśliwie. Prawdziwym rajem dla budżetowego turysty okazał się Raja Guest House, ukryty w wąziutkiej uliczce biegnącej od plaży w głąb lądu.  Za pokój z łazienką i moskitierą zapłaciłem tylko 1000 rupii. Wi-fi w recepcji działało!

 

Zostawiłem plecak i... ponownie wróciłem na plażę. Rybacy właśnie wypychali jedną z łodzi w morze, walcząc z dość wysoką falą:

Dopiero kiedy łódź znalazła sie na głębszej wodzie zwróciłem uwagę na to, że ten prymitywny skądinąd stateczek ma przyczepiony z tyłu nowoczesny motor yamaha. Na wąskim pokładzie zmieściło się ich aż siedmiu i... popłynęli:

Naprzeciwko plaży leży w morzu kilka małych wysepek. Na najbliższej (zdjęcie obok) zbudowano podobno hotelik. Nie udało mi się jednak ustalić, czy hotel funkcjonuje. Miejsce wyglądało raczej na zamknięte i opuszczone. Mają dużo wody wokół... Tylko że do funkcjonowania hotelu potrzebna jest słodka woda - i być może to jest ich najpoważniejszy problem!

 

Gdy rano przyszedłem na nadbrzeżną ulicę w pustych pod wieczór kramach zastałem to, co złowili nocą miejscowi rybacy. Popatrzcie tylko:

Czego tu nie było w tych kramach! Od maleńkich krewetek do wielkich tuńczyków... Ryby różnej wielkości i najróżniejszych kolorów... Praktykujący z konieczności skromną dietę B&B (bread and bananas) pomyślałem, że bardzo by mi smakowała taka ryba usmażona na petelni w moim guest house. Okazało sie jednak, ze tu, o krok od producenta ryby są wciaż drogie: sprzedawcy żądali 800 rupii za kilogram. Żartowałem z jednym z nich, że to drożej niż w Europie. -Idę na śniadanie, jak w tym czasie sprzedasz chociaż kilo, to taką średnią rybę dostaniesz gratis!  Zgodziłem się, a on poszedł zostawiając mnie pod czujnym okiem swoich kolegów. Zachęcałem przechodniów jak umiałem, miałem na straganie nawet małego rekinka (zdjęcie poniżej). Niestety, nikt nic nie kupił i musiałem obejść się smakiem  :)   

Potem odkryłem w ciasnej uliczce barwny bazar, na którym (tylko rano) miejscowi oferują owoce, warzywa i kwiaty. Były tu ananasy, bataty, jack-fruity i wiele, wiele innych produktów ważonych na przedpotopowych szalkowych wagach. Ale jaki to wszystko miało koloryt!

I wyobraźcie sobie, ze w tym tłumie płynącym od kramu do kramu byłem jedynym turystą. Ludzie uśmiechali się na widok aparatu - jak ta "królowa bananów" na zdjęciu obok.

Przykładowe ceny z tego targu: banany i papaje po 130 za kg, ananas duży 100 za sztukę, mały - 50.  Wielkie jack-fruity były "rozbierane" na miejscu i ich cząstki pakowano do plastykowych toreb, torba zawierająca 50 cząstek kosztowała 70 rupii.

 

Teraz, z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że w tej niewielkiej osadzie na wybrzeżu oglądałem najciekawszy i najbardziej autentyczny folklor na Sri Lance. Nie zapomnijcie zatem zajrzeć choć na dwa dni do Weligamy - tu jest wiele więcej do zobaczenia niż na modnych plażach Mirissy!

 

Z Weligamy pociągiem, w wagonie trzeciej klasy za 130 rupii wróciłem do Colombo. Pociąg był wprawdzie zatłoczony, ale dla mnie była to kolejna okazja do ciekawych spotkań z tubylcami i obserwacji ich zachowań. Ten pan na zdjeciu obok to miejscowy muzułmanin, który podróżował w tym samym przedziale.

Wkrótce przyszło mi pożegnać Sri Lankę - rozpoczął sie kolejny etap podróży wokół globu. Przez Malezję poleciałem do Sydney w Australii.

Ale o moich przygodach na antypodach napiszę już w kolejnych częściach tej relacji. 

Trasa, którą przemierzyłem lokalnymi środkami transportu podczas mojego drugiego pobytu na Sri Lance zaznaczona jest na mapce obok grubą czerwoną linią. Pokonałem całkiem spore dystanse zważywszy, ze wyspa ma 432 km z północy na południe i 224 kilometrów ze wschodu na zachód.

 

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

 

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory