tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos

Część IX - NIUE - part nine                     


Po powrocie na Samoa z niezwykłej morskiej wyprawy na Tokelau postanowiłem zajrzeć na jeszcze jedną rzadko odwiedzaną wyspę Pacyfiku... Słyszeliście kiedykolwiek o Niue?  Popatrzcie na mapkę poniżej... O Niue mówią "The Rock of Polynesia" - Skała Polinezji. Dlaczego? Za chwilę zobaczycie to na zdjęciach co jest powodem tego poetycznego przydomku. Niue różni się bardzo krajobrazem od pozostałych wysp Polinezji i od naszych wyobrażeń o egzotycznych wyspach Pacyfiku.

 

Ta niezwykła i całkiem spora, ale bardzo samotna wyspa, mająca około 260 kilometrów kwadratowych powierzchni leży na Południowym Pacyfiku - około 550  kilometrów na południe od Samoa. Gdy wybierałem się na ten rzadko odwiedzany ląd dwa razy na tydzień lądował na nim samolot Polynesian Airlines zmierzający z Apii do Auckland w Nowej Zelandii. Przelot nie kosztował wiele: 560 tala czyli około 200 dolarów.  Potem niestety Polynesian przestały istnieć... Obecnie tylko raz w tygodniu lata na Niue samolot Air New Zealand.

 

Niegdyś była to brytyjska kolonia, scedowana następnie na Nową Zelandię. Dziś jest to jedno z najmniejszych na świecie wyspiarskich państewek, dobrowolnie stowarzyszone z Nową Zelandią.

Jako środka płatniczego używa się na Niue nowozelandzkiego dolara… Z którejkolwiek strony nie spojrzeć na wyspę widać tylko niegościnne, skaliste brzegi...  Bo nie jest to jeszcze jeden polinezyjski atol - Niue powstała w wyniku wypiętrzenia dna zbudowanego z koralowych skał.

 

Przypuszcza się, że Niue zostało zasiedlone z Samoa w IX lub X wieku.  Potem - w XVI wieku inwazji na wyspę dokonali wojownicy z Tonga.  W 1876 roku koronowano pierwszego miejscowego króla - w centrum osady Alofi do dziś stoi jego grób - to ten na zdjęciu obok...

Ale jeszcze wcześniej pojawili się na wyspie protestanccy misjonarze. Pierwszym był niejaki Nukai Peniamina - przygotowany do pracy misyjnej na Samoa. Jego lądowanie w 1846 roku upamiętnia dziś specjalna tablica na jego grobie (na zdjęciu poniżej)

 

 

 

 

Lot z Apii na Samoa trwał tylko 55 minut. Na Niue wylądowałem w środku lepkiej i ciepłej tropikalnej nocy. W niewielkim baraku terminalu miejscowy immigration officer uśmiechnął się na widok mojego paszportu. Pan z Polski?  A wie pan, że mamy tu na Niue pańskiego rodaka?

-Kto to? Jak go tu znaleźć? - byłem niesamowicie zaskoczony. Może jakiś katolicki misjonarz?                  -To Henry!    -Everybody knows Henry!   Gdy rano maszerowałem szosą do sklepiku w centrum osady na drodze przede mną zatrzymała się z piskiem hamulców mała półciężarówka. -Witaj rodaku! - zawołał kierowca, To był Henryk, i to on znalazł mnie, a nie ja jego - pantoflowa poczta na Niue działała bardzo sprawnie!

 

 

To było miłe spotkanie - gdy Henryk, który sam siebie nazywa żartobliwie polskim ambasadorem na Niue  zaprosił mnie do swojego domu nie wiedziałem jeszcze jaką niespodziankę mi szykuje...

W Polsce ukończył architekturę. Potem los rzucił go do Nowej Zelandii. Stamtąd przyleciał na Niue. O swoim obszernym domu, wzniesionym oczywiście własnymi rękami mówi Mała Polska. Gdy zasiedliśmy w dużej, przewiewnej jadalni usłyszałem: -Jakie wolisz: z mięsem, czy z warzywami?  Samotny Polak żyjący od lat na maleńkiej wyspie na środku Pacyfiku częstował mnie polskimi pierogami!

-Lepię je co jakiś czas w większej ilości i zamrażam! Będzie także barszcz, a jutro zapraszam cię na schabowego!

 

Baza hotelowa na Niue jest bardzo skromna. Przyleciałem bez rezerwacji, ale na szczęście był wolny pokój w przytulnym, odsuniętym nieco od szosy Pelni Guest House. Za każdy z 3 pokoików bez klimatyzacji żądają 40 nowozelandzkich dolarów. Jest wspólna kuchnia i living room. Mieszkało mi się tam  bardzo dobrze w towarzystwie Amerykanki i Filipińskiej nauczycielki, tylko nad łóżkiem musiałem rozpiąć własną moskitierę, bo już pierwszej nocy komary dały się we znaki.

Gdy tylko świeci słońce krajobraz wyspy może zafascynować przybysza swoim pięknem i oryginalnością. Na skałach po lewej stronie zdjęcia widać siedzibę rządu Niue - to chyba najbardziej reprezentacyjna budowla na całej wysepce.

 

Od strony lądu siedziba Government of Niue prezentuje się równie efektownie.

 

W pobliżu rządu znalazłem kantorek jedynego banku Westpac, gdzie -jak się okazało - za wymianę waluty pobierają bardzo wysokie prowizje, warto więc tu przywieźć spory zapas nowozelandzkich dolarów.

 

W spożywczym sklepie nieopodal banku niestety nie dostałem chleba.  -Piekarnia chwilowo nie ma mąki, statek ma ją przywieźć dopiero w piątek! Ale niech pan zajrzy do rzeźnika - zazwyczaj ma zamrożony chleb sprowadzony samolotem z Nowej Zelandii! - poradzono mi życzliwie. Miał! - za funtowy bochenek zapłaciłem 4,90. Kostka masła kosztowała 2, a kostka żółtego sera - 4 NZD. I to było moje śniadanie.

 

Przed barakiem policji dumnie powiewała żółta flaga państwowa z nieco zmodyfikowanym Union Jackiem. Niebieska foliowa płachta  częściowo zastępowała zarwany dach .   I tu pora wyjaśnić, że przyleciałem na Niue zaledwie 4  miesiące po przejściu potężnego cyklonu "Heta". Cyklon uderzył w wyspę 5 stycznia 2004 roku o 13.30 - to był najczarniejszy dzień w historii Niue.

 

 

 

W wielu miejscach widać było wciąż ślady zniszczeń - wiele wyrwanych z korzeniami drzew, zmytych fragmentów dróg, zerwanych dachów i całych ścian domów. Był to niejednokrotnie bardzo smutny widok. Podczas huraganu fale oceanu wdzierały się na wysoki na 20- 30 metrów klif. Dwupiętrowy hotel "Niue" i stojący na klifie szpital zostały dosłownie zmiecione do oceanu.

 

 

Dla miejscowych (mieszka ich obecnie na wyspie około 1400, podczas gdy w Nowej Zelandii około 20 tysięcy) musiało być to straszne przeżycie.

Nie stracili ducha. W wolnych chwilach po pracy grają na ukulele i śpiewają melodyjne piosenki.

 

 

 

Podczas mojego pobytu grupa miejscowych kobiet ćwiczyła ludowe tańce, przygotowując się do festiwalu kultury krajów Pacyfiku. Z przyjemnością podglądałem ich próby, mimo, że występowały na nich bez kostiumów.

Urodziwe i sympatyczne miały tylko jeden problem: nie było komu zapłacić za przelot zespołu na festiwal.  Maleńki wyspiarski kraj jest całkowicie zależny finansowo od Nowej Zelandii. Stamtąd też płynie na wyspę całe zaopatrzenie.

 

 

W stolicy wyspy - Alofi (na mapce po lewej stronie) jest niewielkie nabrzeże - wharf, ale statki zaopatrzeniowe i tak nie mogą do niego podejść - przywiezione towary na kotwicowisku rozładowuje się na barki i motorówki, które następnie dostarczają je na nabrzeże.

 

Alkohol dostępny jest na wyspie tylko w jednym miejscu - to tzw. "Bond".   Podróżnicy są tu uprzywilejowani - za okazaniem biletu lotniczego można po przylocie i przed odlotem kupić w "Bondzie" po 3 butelki mocnego trunku 50% taniej. Henryk skwapliwie wykorzystał możliwości, jakie dawał mój bilet.

 

 

 

Największą turystyczną atrakcją Niue są liczne ciekawe formy skalne oraz jaskinie i groty wypłukane przez morska wodę w koralowych skałach.

Miałem szczęście, bo praca w firmie Henryka stanęła do przybycia najbliższego statku ze względu na brak materiałów - rodak miał czas i mógł mi pokazać wyspę. Ruszyliśmy jego półciężarówką na początek na północ.  Już kilka kilometrów od Alofi stanęliśmy na Makapu Point. Tu była pierwsza  duża jaskinia - niestety cyklon zniszczył wejście i bez liny nie można było dostać się do środka. Henryk też o tym nie wiedział. Może do Waszego przybycia na Niue sytuacja się poprawi.

Ruszyliśmy dalej... 

 

 

 

 

 

Znacznie więcej szczęścia miałem gdy dotarliśmy do Avaiki Cave. Trochę zniszczony chodnik doprowadził nas do wejścia do wielokomorowej jaskini. Byłem zaskoczony: oczekiwałem, ze będą tu miejsca, gdzie w chodniku trzeba się będzie przeciskać na czworaka, a tu nic z tych rzeczy... Sale są wielkie, czasem "zagracone" wielkimi głazami i dość dobrze oświetlone przez naturalne okna...

 

 

 

 

 

 

 

W niektórych miejscach występują dwa poziomy pomieszczeń. Tu i ówdzie stropy są zwalone - Henryk twierdzi, że to skutki działania cyklonu...

Są tu ciekawe, barwne nacieki - wapienne "wodospady", stalaktyty, stalagmity o ciekawych kształtach...

 

Avaiki Cave

 

 

 Przechodzimy przez kilka kolejnych komór w których panuje przyjemny chłód. Ze stalaktytów kapie woda do miniaturowych jeziorek w posadzce jaskiń.

Nie ma żadnych strażników, wszystkiego wolno dotykać, ale nie widać śladów żadnych zniszczeń poczynionych przez człowieka.

Henryk pozuje przy kamiennym filarze, który powstał w ciągu tysięcy lat przez połączenie stalaktytu i stalagmitu.

 

 

 

 

 

Wreszcie Jaskinia Avaiki przechodzi w wielką grotę otwartą w stronę oceanu w której jest spore i głębokie jeziorko z krystaliczną wodą - idealne naturalne kąpielisko. Mój towarzysz wykorzystuje oczywiście szansę, by się wypluskać. Że nie zabraliśmy ręcznika? I tak po wyjściu z jaskini szybko wyschnie! Temperatura w słońcu jest bliska 40 stopni. Na szczęście bryza trochę chłodzi...

 

 

 

 

 

Kilkaset metrów dalej poruszając się nadbrzeżną drogą wciąż na północ odnajdujemy Palaha Cave - kolejny labirynt wysokich sal i korytarzy miedzy nimi.

Niektóre sale z wielkimi filarami przypominają wnętrze katedry, ale nie ma tu już tak dobrych warunków do zdjęć.

 

 

 

Kolejnego dnia pojechaliśmy z Henrykiem trasą nadbrzeżną na południe od stolicy. Minęliśmy lotnisko na które samolot przylatuje obecnie tylko raz w tygodniu, by zatrzymać się przy punkcie widokowym Ana Ana - trzeba do niego dojść z szosy taką kiepską ścieżką wśród koralowych skał. Na szczęście to tylko kilkadziesiąt metrów... Zdecydowanie polecam mocne buty...

 

 

 

 

To właśnie widok z Ana Ana Lookout w kierunku południowego przylądka.  W dole, jakieś 20 metrów pod nami kołysał się granatowy ocean. 

 

 

Kilka kilometrów dalej dalej na południe oglądałem następnie Matavai Resort - najdroższy i najelegantszy hotel na wyspie z odpowiednio drogą restauracją. Maja mały basen, a od tarasowych stolików otwiera się piękny widok na ocean. 22 pokoje - cena od 200 NZD.

 

 

Jeszcze dalej na południe położona jest Avatele Beach (wym. Avasele) - jedyna obecnie plaża na wyspie Niue (na zdjęciu obok). Szmaragdowa woda przy brzegu, rampa dla spuszczania łodzi, ale zamiast piasku na brzegu tylko drobny, koralowy gruz. W głebi pod strzechą - Washaway Bar, którego o dziwo groźny cyklon nie tknął...

Druga i ostatnia miniaturowa plaża na wyspie - Hio Beach na północ od Alofi została zniszczona przez cyklon.

 

Avatele Beach - zaciszna zatoczka z chętnie uczęszczanym barem.

 

 

 

W pobliżu tej jedynej plaży leży osada Avatele, a w niej kościół - bodaj najładniejszy na całej wyspie Niue.

Kolejnego dnia świeciło piękne (ale także bardzo dokuczliwe) słońce. Wykorzystałem te warunki dla sfotografowania kilku malowniczych fragmentów wybrzeża wokół Alofi:
Dostęp do wybrzeża jest utrudniony. Miejscowi wyznaczyli w kilku miejscach ścieżki prowadzące z drogi w dół, na wybrzeże. Oznaczyli je strzałkami i nazywają "sea tracks"

 

Zachodnie wybrzeże Niue. Przyznacie, że niezwykle wygląda ta zieleń na gołych skałach. Wiatr wiał akurat ze wschodu, więc ocean z tej strony wyspy wydaje się bardzo spokojny, wszak to jest Ocean Spokojny. :))
 

 

 

 

 

To podobno jest miejsce lądowania kapitana Cooka. Wielki odkrywca spotkał się z niezbyt życzliwym przyjęciem krajowców i pisał o Niue "Wyspa Dzika"

 

 

 

 

 

 

Dzisiejsi mieszkańcy Niue nie przypominają wcale dzikusów. Są wielką mieszanką w której reprezentowane są społeczności sąsiednich wysp (Samoa, Tonga, Wysp Cooka i napływowej białej ludności (głównie z Nowej Zelandii). Przypomnę, że Niue ma tylko 1400 mieszkańców - po cyklonie sporo ludzi wyemigrowało z wyspy...

 
 

Trasa mojej kolejnej wycieczki prowadziła ponownie na północ - do Matapa Chasm - wąwozu otwartego ku oceanowi. Cieżarówkę trzeba było zostawić na parkingu - poszliśmy dalej pieszo...

 

Wąwóz się zawężał i stopniowo opadał w dół ku oceanowi...

 

 

 

 

 

 

U krańca wąwozu - miedzy dwoma skalnymi ścianami wysokimi na 15-20 metrów jest naturalny, zacieniony basen kąpielowy wypełniony morska wodą - Matapa Pool.  Jest głęboki na kilka metrów i dostatecznie długi, by w nim pływać. To podobno miejsce, gdzie przychodzili do kąpieli miejscowi królowie.

 

 

Wdrapałem się w upale na ścianę wąwozu, by zrobić dla was takie zdjęcie. Miejscowe wyrostki skaczą do Matapa Pool z 15-metrowej skały. Wypadków jeszcze nie odnotowano...

 

Warto wspiąć się na grzbiet i popatrzyć na Chasm z góry - to chyba jedyne takie miejsce na Niue.

 

Ale potraktujcie serio te ostre koralowe skały - aby po nich chodzić konieczne są mocne buty chroniące stopę. Chwila nieuwagi, potkniecie i upadek oznacza bolesne rozcięcia skóry.

 

  Trzeba od Matapy wrócić do placyku parkingu i potem czeka as pół kilometra marszu po zniszczonym przez cyklon terenie. Na skalnym gruzowisku ustawiono kilka strzałek pokazujących drogę do Talava Arch. Najpierw otwiera się widok na małą zatoczkę:
   

Potem schodzimy w dół i nagle otwierają się przed nami takie oto wielkie okna skierowane na ocean. Łuki okienne wysokie są na kilkanaście metrów:

Niue  

 

 

 

 

 

 

Kiedyś być może była to grota, potem jej podmyte sklepienie runęło i powstał kolejny malowniczy zakątek... 

 

 

 

 

 

 

 

Zanim zobaczymy  wybrzeże trzeba przejść przez cały system jaskiń, w których występują barwne nacieki, skalne słupy, stalaktyty i stalagmity. To jaskinie w sąsiedztwie Talava Arch - Łuku Talava.  

 

 

W końcu po wyjściu z jaskini widać sam łuk:

Ale warto wypocić trochę wody i wspiąć się na skały ponad wybrzeżem by zrobić takie oto pocztówkowe zdjęcie tego głównego Łuku Talava - ma rozstaw jakieś 60m:  

 

Talava Arch jest lansowany jako jeden z symboli wyspy Niue i często prezentowany jest w broszurach i prospektach.
 

 

 

Lodowata woda z termoskrzyni gościnnego Henryka bardzo smakowała w upalny dzień, ale jej picie miało opłakany skutek dla mojego gardła... To już lepiej pić ciepłą...

 

 

 

 Wieczorem ponownie poszedłem posłuchać polinezyjskiej muzyki…

 
 

 

A kolejnego poranka wybraliśmy się na Uluvehi Point - północno-wschodni kraniec wyspy - miejsce lądowania pierwszego chrześcijańskiego misjonarza na Niue. tablica z opisem wydarzenia była zwalona..

 

 

 

Pracowicie podmywane przez wodę nadbrzeżne skały - normalny widok na Niue... Ale to spokojna zatoczka.

 

 

Zobaczyłem w końcu wschodnie wybrzeże wyspy wściekle atakowane przez wiatr i fale...

 

 

Tu podnoszą się prawdziwe fontanny wody, a dywan z białej piany stanowi nieodłączny element morskiego krajobrazu.

 

 

 

 

Henryk zapowiedział kolejną atrakcję. Ścieżka do Anapana Canyon była bardzo zarośnięta wysoką, tropikalna roślinnością - dawno nie było tu turystów. Drogę torowaliśmy sobie maczetą... (uczciwie: Henryk torował, a ja robiłem zdjęcia i filmowałem  :))

 

 

 

 

Na końcu zarośniętej ścieżki otworzyła się przed nami wąska i głęboka na kilkadziesiąt metrów szczelina. 134 betonowane stopnie (Henryk liczył) prowadziły w dół - do mrocznej czeluści.

N dnie rozpadliny znaleźliśmy jeziorko wypełnione morską wodą - najwyraźniej ten mikro-kanion ma połączenie z oceanem. Henryk się wykąpał. Ja bałem się, że po takich uciechach coś będzie ze mnie kapało na kamery. Powrotna droga - w górę była znacznie trudniejsza.

 

 

 

Potem przejechaliśmy przez Hakupu, gdzie mieszka (w domu zbudowanym oczywiście przez naszego rodaka) sam premier Niue.

 

W centrum osady - pod solidnym daszkiem leży longo - tradycyjny polinezyjski bęben, używany teraz tylko na specjalne okazje.

 

 

 

 

 

Zmierzaliśmy do było Tongo na wschodnim wybrzeżu. Jak w wielu innych miejscach ciężarówkę trzeba było w końcu zostawić i dalej ruszyć pieszo przez tropikalny las. Po drodze przy ścieżce znaleźliśmy kilka leśnych krabów unga. Są one jadalne, ale mój przewodnik uznał, że są za małe, aby znalazły się na talerzu.

 

 

Po mniej więcej 15 minutach marszu przez zielony gąszcz otworzył się nam widok na ocean, ale główna atrakcja tej panoramy zajmowała moim zdaniem pierwszy plan:

   
Koralowe szpikulce Tongo - krajobraz jak z innej planety. Na szczęście wąska ścieżka szlaku prowadzącego do wybrzeża jest częściowo wybetonowana.
 

 

 

 

Wkrótce dotarliśmy do brzegu. Poniżej 30-metrowego urwiska huczał ocean zalewając z hukiem naturalne kamienne platformy.

 

 

 

Chmury wodnego pyłu docierały tu aż do mojego punktu obserwacyjnego spryskując obiektyw aparatu. -A teraz pokażę Ci oazę wśród skał! - Henryk zapowiadał kolejną atrakcję.

 

 

 

 

Mój rodak nie przesadził. W dole - w głebokim wąwozie całkowicie otoczonym przez szaro-niebieskie skały wyrastały z piasku prawdziwe, zielone, kokosowe palmy. To była słynna oaza Tongo.

Zejście w dół, na piasek zabrało nam ze 3 kwadranse. Ostatni jego odcinek prowadził po 15-metrowej stalowej drabinie.

 

 

 

 

 

 

 

Stałem na autentycznym drobnym, żółtym piasku - towarze tak deficytowym na tej koralowej wyspie...  A Henryk już otwierał maczetą kolosa wypełnionego ożywczym płynem.  Leżało ich pod palmami kiilkanascie. - Sa niczyje - każdy może korzystać. największa sztuka to umieć go otworzyć!

 

 

Oaza w skalnym kanionie odległa jest od otwartego oceanu w prostej linii zaledwie o jakieś 50 metrów, ale wcale nie słychać w niej ryku fal...

 

 

 

 

 

 

 

 

Tongo ma swój mały sekret: za palmami jest ukryty niewielki, słodkowodny stawek w którym przegląda się tropikalna roślinność. Popatrzcie na zdjęcie obok.

Potem przejechaliśmy przez niewielką osadę Liku, wokół której w zaroślach wałęsają się na wpół dzikie świnie. Zostawiliśmy samochód w miejscu, gdzie zaczyna się Liku Sea Track. Wkrótce zobaczyłem kolejną wspaniałą panoramę:  
Liku sea track prowadzi do skalnego mostu...

 

 

 

Miejsce nazywa się Tautu,  Wiele tu wypłukanych w skalnej ścianie małych grot, ale najbardziej efektowne jest wielkie skalne okno czy też brama, w której Henryk zrobił mi pamiątkową fotografię.

 

I w tym momencie pomyślałem sobie: jestem tu już 4 dni, a nie widziałem jeszcze drugiego turysty. A przecież Niue ma do zaoferowania przybyszom wspaniałe, nietuzinkowe krajobrazy. To także Polinezja. Polinezja do odkrycia. Jakże jednak odmienna od rozdeptanego przez turystów Tahiti!

 

 

 

 

Potem fotografowałem ze skalnego łuku nad bramą wschodnie wybrzeże zapomnianej wyspy Niue...

 

 

 

 

 

W powrotnej drodze zatrzymaliśmy się w  Liku by

sfotografować łan różowych kwiatów.

 

 

 

Ostatniego dnia pobytu na wyspie chciałem sfotografować chociaż kilku jej mieszkańców. Nie było problemu - nie ma tu jeszcze turystów, więc wydaje mi się, że ci sympatyczni ludzie pozują raczej rzadko.

 

 

 I  trudno uwierzyć, że przy swojej polinezyjskiej urodzie mają nowozelandzkie paszporty.

 

 

W sklepiku papierniczym znalazłem kącik z pamiątkami. To głównie wyroby plecionkarskie. Za skromny komplet podstawek do szklanek trzeba zapłacić 10 NZD.

 

 

 

 

A jak powstają takie plecionki można zobaczyć na małym bazarze w sąsiedztwie. Bazar funkcjonuje we wtorki i piątki.  Można na nim kupić duże, fioletowe leśne kraby unga ze skrępowanymi szczypcami albo, dużego arbuza - kosztuje 4 nowozelandzkie dolary.

 

 

 

 

 

 

Szczytem plecionkarskiego kunsztu jest taki oto wykwintny kapelusz z wdziękiem noszony przez starsza panią... Za nią zniszczona przez cyklon wiata bazaru w Alofi. Gdy będziecie czytali te słowa wszystkie zerwane dachy na Niue będą już zapewne na swoich miejscach.

 

 

Wyspa Niue czekała aż kilka lat na swoja stronę w moim internetowym serwisie. Przepraszam za to wszystkich sympatycznych Niueańczyków, który tak serdecznie odnosili się do mnie podczas mojego pobytu na tym skrawku lądu.

Dziękuję Wam wszystkim, a szczególnie naszemu rodakowi Henrykowi, który zapewne wciąż jeszcze lepi polskie pierogi na środku Pacyfiku. Pozdrówcie go ode mnie, gdy traficie na Niue!

 

 

 

 

 

Ze startującego samolotu zrobiłem ostatnie zdjęcie koralowej wyspy - to Alofi - rozciągnięta wzdłuż brzegu stolica wyspy, a nad nią fragment pasa startowego...

 

 

Może jeszcze kiedyś powrócę na "Skałę Polinezji"

   
   
 

Przejście do kolejnej strony relacji z tej podróży - do USA 

Przepraszam Czytelników - ta strona jest dopiero w opracowaniu....

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory