Afr2000tyt_pl.jpg (26963 bytes)

Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część V B -   Burkina   Faso   -    Part five "B"

Odległość między dwoma głównymi ośrodkami miejskimi Burkiny Faso wynosi ponad 350 kilometrów. Podróż komfortowym jak na Afrykę autobusem  trwała około 5 godzin. Na "pokładzie " serwowano nawet chłodne puszkowe piwo wiezione w  termoskrzyni. Niestety - odpłatnie...

Burki mp.jpg (28766 bytes)

Ouagadougou, po polsku Wagadugu. Ta dziwna, dudniąca nazwa zawsze kojarzyła mi się z odgłosami afrykańskich tam-tamów.  Na miejscu jednak okazało się, że najbardziej charakterystycznym odgłosem stolicy jest warkot skuterowych i motocyklowych silników.  Tu, jak w Beninie i Togo znowu wielokrotnie skorzystałem z miejskich przejazdów na motocyklowym siodełku.  Zaczęło się od kursu do sekretariatu Ministerstwa Turystyki - po to, by uzyskać zezwolenie na robienie zdjęć. Podobno można się bez niego obejść, ale wolałem dmuchać na zimne - a nóż spotkam jakiego fanatycznego funkcjonariusza?  Zamknąć mnie nie zamkną, ale film mogą zniszczyć...  Stosowny papier dostałem na poczekaniu i bez żadnych opłat...  Największym problemem było znalezienie ukrytego w bocznej uliczce  urzędu.

Zamieszkałem w centrum miasta - w hoteliku Delwende, do którego wchodzi się od podwórka. Pokój z wiatrakiem i prysznicem kosztował 7000 CFA.

Tak prezentuje się centrum Ouagadougou. Zdjęcie robione jest z krytego bazaru do którego wchodzi się po szerokich schodach - jak do świątyni Merkurego...   Tkaniny, gospodarstwo domowe, paczkowana żywność, ale są tam też pamiątki dla turystów. Przekupnie są sympatyczni, ale przed zrobieniem zdjęć stanowczo radzę zapytać o zgodę.  

 Ceny żywności są tu  wyższe niż w krajach nad Zatoką Gwinejską - tutejsze rolnictwo ma gorsze warunki naturalne a i drogi dowozowe importowanej żywności są dłuższe. Próbki cen: bagietka - 120 CFA, 1,5-litrowa butelka wody mineralnej - 800, cola - 350, 3 banany - 100, piwo - 600, omlet na śniadanie w hotelu - 600.

Stolica Burkiny ze względu na swoje centralne położenie - (również względem atrakcji turystycznych Mali) jest często punktem bazowym dla zorganizowanych grup turystycznych. Tu wynajmuje się terenowe wozy wyposażone w ekwipunek biwakowy, kierowcę i przewodnika i wyrusza się w interior z możliwościa dotarcia nawet do Timbuktu. Ale koszt takiej ekspedycji rozpoczyna się na poziomie 100 dolarów za dzień.

Samo Ouagadougou nie może turyście zaoferować zbyt wielu ciekawych miejsc.  Pieszo doczłapałem w upale do katolickiej katedry - długiego, halowego budynku bez stylu. Ale nie żałowałem: trafiłem tam na ślub czarnej pary, któremu asystował tłum odświętnie ubranych gości. 

Szczególnie miejscowe panie mają zwyczaj ubierać się bardzo kolorowo.  Pod luźnymi sukienkami, które na brzegach obowiązkowo obszyte są koronką nosi się rodzaj szarawarów uszytych z tego samego materiału. Elegantki... Wcale nie wzbraniały się przed zdjęciami...

Ciekawe, że chrześcijanie stanowią tylko 10 procent miejscowego społeczeństwa. Reszta to mniej więcej po połowie muzułmanie i wyznawcy animizmu.

Burkina okazała się biedna ale bardzo sympatyczna, szczególnie jeśli chodzi o kontakty z ludźmi.

 Podobno już w XV wieku istniało na terenie dzisiejszej Burkiny królestwo Mosi. Przetrwało jako niepodległe państwo aż do 1896 roku, gdy anektowali je Francuzi. Władca Mosi odgrywał coraz mniejszą rolę.  Gdy 1 1960 roku kraj uzyskał niepodległość pozostała mu rola marionetki.

 Skromna siedzibę Moro-Naba, króla Mosi można zobaczyć przez płot w pobliżu katedry. To co widać na pierwszym planie to meczet. Właściwy pałacyk widać w głębi. 

Muzeum Narodowego Burkiny należy szukać w Maison du Peuple - wielkim "pałacu kultury" stojącym za rozległym podwórkiem. Niestety okazuje się, że instytucja czasowo jest zamknięta.

Pozostaje mi obrośnięty kramami Wielki Meczet (na zdjęciu obok) - też na głucho zamknięty blaszanymi wrotami. Wierni modlą się pod murami na zewnątrz...   Czynny był natomiast Centre d'Artisanat, gdzie produkują i sprzedają wyroby rękodzieła artystycznego. Sal jest kilka.  Tu rzeźbią, tam naciągają skórę na bębnach, jeszcze gdzie indziej produkują batiki i metalowe figurki. A wszędzie wspominają o pieniądzach za filmowanie...  I  tu przydaje się papier z Ministerstwa: -Przecież mam zezwolenie, a to państwowa instytucja !

W   "Centre"  ceny są  raczej wysokie. Takie same pamiątki można wytargować taniej na straganach, które stoją na ulicy przez warsztatami. Szczególnie podobały mi się filigranowe mosiężne figurynki...  

Nieco dalej - za rogiem jest okazała poczta, przed którą sprzedają pocztówki po 200 CFA, a naprzeciwko niej - bardzo sympatyczne internet cafe, skąd wysłałem w świat moje maile płacąc 1000 CFA za kwadrans przy komputerze. Potem przyszła pora ruszać w drogę...

 

Im dalej na północ tym drogi były gorsze i tym trudniej było znaleźć środki transportu.

Aby znaleść transport ze stolicy do Ouahigouya   ponad dwie godziny czekałem przy drodze w afrykańskiej spiekocie. W końcu przyjechał minibus z taką stertą bagażu na dachu, że zachodziła obawa, iż na kolejnym zakręcie może się przewrócić. W pogoni za zyskiem afrykańscy kierowcy bardzo często przeładowują swoje pojazdy.  Efekty tego to oglądane wzdłuż dróg wypadki. Ten mikrobus jednak do celu jednak dojechał... 

Wszędzie płaci się z góry: tym razem 2000 CFA. Obok mnie siedział kościsty staruszek z zainteresowaniem przyglądający się mojej kamerze.  Wysiadł pod koniec trasy na pożegnanie ściskając mi uroczyście rękę. -Au revoir Pologne!  

Za oknem pojazdu coraz bardziej wysuszona sawanna usiana majestatycznymi baobabami. Szybujące sępy. Z północy- od Sahary wieje harmattan - wiatr niosący tumany pustynnego pyłu. Ogranicza widoczność, sprawia, ze niebo nie jest błękitne lecz szarawe. Jest koniec lutego - hatmattan zwykle kończy się w połowie lutego. Pech! No cóż, nie tylko u nas zdarzają się anomalia pogodowe. 

Przez okno zatrzymującego się na każde żądanie wehikułu można podglądać życie. Na przykład kobiety, które w przydrożnym kurzu pieką w garze umieszczonym na kilku kamieniach tutejsze pączki...

Na postojach bosonoga, ale bardzo kolorowa bieda...

Podobno jeszcze ciekawszy folklor można zobaczyć we wschodniej części kraju, gdzie w każdy czwartek w miejscowości Gorom-Gorom odbywają się słynne targi. Do Gorom-Gorom przybywają podobno ludzie nie tylko z Burkiny, ale i z krajów sąsiednich: Nigru i Mali.   Problemem jest tylko dojazd: podróżując samotnie lokalnym transportem, na zjazd z głównej trasy do Gorom musiałbym mieć jakieś dodatkowe 3 dni.   Niestety urlop był na to zbyt krótki...   Znacznie łatwiej dotrzeć tam dysponując wynajętym w Ouaga  landroverem z miejscowym kierowcą, ale to kosztuje jakieś 100 USD od osoby dziennie...

Takich wiosek, złożonych z okrągłych chat  krytych strzechą widzi się po drodze wiele. Pełna egzotyka i jednocześnie wyglądająca zewsząd bieda. Roczny dochód na głowę mieszkańca wynosi w Burkinie niewiele ponad 200 dolarów. 

Dla podróżnika, który zmierza do Kraju Dogonów w Mali Ouahigouya (czwarte co do wielkości miasto w Burkinie) jest ważnym punktem etapowym - tu kończy się asfaltowa szosa.  Szutrową drogą w kierunku granicy powinien codziennie odjeżdżać jakiś środek publicznego transportu. W praktyce różnie to bywa...  W Ouahigouya czekała jednak dobra nowina: następnego dnia będzie autobus i to jadący aż do Koro - pierwszej większej wioski po malijskiej stronie. 

 

Wybór hoteli jest tu niewielki. Najdogodniej położony - przy wylotowej drodze do Mali- jest hotel Przyjaźń ( "l'Amitie" - 5600 CFA za pokój z prysznicem i wiatrakiem).  Pokoje są przestronne, ale okazało się, że mają jedną poważna wadę: nie mają gniazdek, a zastosowane do oświetlenia żarówki bagnetowe uniemożliwiają użycie "złodziejki". Na kolację musiałem niestety iść do ulicznej garkuchni...

Kolejnego dnia wstałem wcześnie i powędrowałem na bazar...

Warto go odwiedzić. Zadziwia obfitość warzyw i owoców. Ale są tu także artykuły gospodarstwa domowego, wypalone z gliny stągwie na wodę i odzież... A najważniejsze, że w polu widzenia nie widać żadnych innych turystów... 

 Spotkałem ją wieczorem na głównej ulicy miasteczka. Przy kaganku sprzedawała pomarańcze. Zaprosiła mnie do swojego domu na peryferiach: z ciasnego dziedzińca po którym wałęsa się cielak i dwie kozy wchodzi się do poszczególnych izb o glinianych ścianach. W reprezentacyjnym pomieszczeniu, w którym przebywają tylko mężczyźni jedyną ozdobą jest wisząca na ścianie stara szabla. Bieda wygląda z każdego kąta...   Rano spotkałem ją ponownie - na zakurzonym placu noszącym dumne miano dworca autobusowego - przyszła w pięknie wyszywanej sukience. Chciała, by zrobić jej zdjęcie... Zrobiłem...                                      Black lady from Ouahigouya

Autobus okazał się ciężarówką z daszkiem  do której wstawiono twarde ławki.  Trochę to przypominało wóz do transportu bydła...     Ale i tak cieszyłem się, że cokolwiek w tą stronę jedzie. Stan wyboistej szutrowej drogi, która była przed nim uzasadniał użycie takiego solidnego wehikułu.   Czapki lub zawoje na głowy, okulary na oczy i chustki na twarze - tak jechaliśmy do granicy.  Gdzieś przy drodze pozostawiona wiele lat temu tablica: "Terytorium Górnej Wolty"...   I byliśmy już w Mali.

Burki mp.jpg (28766 bytes)

Na granicznym posterunku zastaliśmy urzędującego w gliniaku jednego tylko malijskiego żołnierza, który nie wstawił nam nawet pieczątki do paszportu.    Do Koro było jeszcze ponad 20 km...  Ciężka próba dla naszych poobijanych na twardych ławkach siedzeń....    Ale o tym co tam się wydarzyło już na kolejnej stronie...

Afrarrow.jpg (9045 bytes)do Mali

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory