Afr2000tyt_pl.jpg (26963 bytes)

Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część VI A -   Mali   -    Part six "A"

Spośród krajów Afryki Zachodniej Mali i Ghana mają turystom do zaoferowania najwięcej atrakcji. Ma to jednak dla przybysza i ten skutek, że w Mali częściej niż gdzie indziej narażony jest na zaczepki różnych przewodników, sprzedawców pamiątek, organizatorów transportu i innych ludzi, którzy chcą się nie tylko utrzymać się z turystyki, ale także na niej zarobić. Zarobić jak najwięcej...

Africa2000mp.jpg (48361 bytes)

Taką drogą, przez wypalone słońcem pustkowia jedzie się z Ouagihouya w Burkinie Faso do Koro w Mali. Po stronie Burkiny (na zdjęciu obok) szutrówka nie wygląda  jeszcze tak źle... Dopiero gdy wjeżdżamy do Mali wszystkimi co siedzą na skrzyni ciężarówki zaczyna solidnie miotać na licznych wybojach i koleinach. W czarnym towarzystwie jedzie nas trójka białych: dwie Amerykanki z Korpusu Pokoju: April i Lida i wasz specjalny wysłannik do Czarnej Afryki... 

          To wielki kraj.  Jego terytorium jest  4 razy większe od naszego i kształtem przypomina mi motyla z obłamanym lewym skrzydłem. Na tym olbrzymim obszarze mieszka tylko 11,5 miliona ludzi.  Pewnie dlatego, że całe prawe skrzydło malijskiego "motyla" to pustynne obszary Sahary. A może również dlatego, że średnia długość życia w trudnych warunkach tego kraju wynosi zaledwie 46 lat...

Z ulgą witaliśmy Koro - naszą pierwszą malijską osadę.  Tu zwlekliśmy się z ciężarówki otrzepując siebie i bagaż z grubej warstwy pustynnego pyłu.  Koro   okazało  się  zapyziałą wioszczyną  wypełnioną gliniakami,   z  jednym  tylko zgrabnym  meczecikiem  w stylu  Sahelu. 

Planowałem po przybyciu do Mali odbyć kilkudniową pieszą wędrówkę przez słynny z krajobrazów i ciekawej kultury Kraj Dogonów.  Zwykle punktem bazowym dla takiego treku  jest   Mopti.  Tam organizuje się transport, kupuje prowiant  i szuka odpowiedniego przewodnika.  Taki wybór jak jednak widać z mapy oznaczał dla dla mnie konieczność  zawracania. Zdecydowałem,  że prosto z Burkiny ruszę   w  trekkingową trasę. Podobnie zdecydowały Lida i April...

Przewodnik w Koro znalazł się sam.  Nazywał się Oumar. Targujemy się o opłatę, uzgadniamy trasę.  Okazuje się, że tego dnia nie ma możliwości dojazdu do Bankass skąd chcieliśmy rozpocząć pieszą wędrówkę. Jedyna furgonetka nazywana z francuska bache (patrz zdjęcie obok) jechała do Bandiagary. -Dobrze, że w ogóle coś jedzie!  Wysadzą nas po drodze koło Dourou! - pocieszył nas Oumar.  Płacimy po 2500 CFA. Wbijają nas na skrzynię. Jedziemy!

Siedziałem nie na ławce, ale na zapasowym kole.  Po 2,5 godzinach jazdy moje siedzenie było w stanie opłakanym.   Ale byłem wreszcie  u  Dogonów!

Słynny Kraj Dogonów wart jest jednak całej osobnej strony.  Zachęcam do jej odwiedzenia pod tym linkiem: KRAJ  DOGONÓW.  A potem zapraszam ponownie do kontynuowania naszej wspólnej wędrówki przez Mali:     Po czterodniowej pieszej wędrówce przez Kraj Dogonów dotarłem kolejnym bache do wspomnianego już Mopti. 

Mopti - największe miasto we wschodniej części Mali. Taka oto niezbyt urodziwa brama wprowadza do miasta. Przed bramą po prawej komisariat policji, gdzie cudzoziemcy po przybyciu powinni się zarejestrować i uiścić opłatę 1000 CFA.  Kto zaniedba tego obowiązku może mieć kłopoty na najbliższym drogowym posterunku kontrolnym - skończy się zapewne łapówką. -Za bramą, też po prawej znajdziecie Le Campement - zaniedbany kolonialny hotel z opustoszałą restauracją. 
W nim właśnie nocowałem płacąc 7000 CFA za pokój z moskitierą, wiatrakiem i wspólnym prysznicem na korytarzu. Mopti nie jest przyjemnym miejscem dla zagranicznego turysty, przekonałem się o tym już podczas wieczornego spaceru po miasteczku. Bez przerwy byłem zaczepiany przez miejscowych wyrostków, próbujących z wszelką cenę nawiązać rozmowę, zaprowadzić gdzieś, coś sprzedać.   Potem okazało się, że nawet sprzedawca bagietek w kramie ma dwie ceny: jedną dla białych, drugą dla czarnych. Domyślacie się, która była wyższa? W końcu znalazłem na nich sposób: Po kilku wstępnych zdaniach grzecznie i z rozbrajającą szczerością oznajmiałem: -Przepraszam, ale powinieneś wiedzieć, że nie dostaniesz ode mnie żadnych pieniędzy!  Zazwyczaj skutkowało... 

Rano powędrowałem do rzecznego portu funkcjonującego nad Bani - odnogą Nigru, która jest niestety także kanałem ściekowym 40-tysięcznego miasteczka...

Ale sam port to bardzo ciekawe miejsce i warto go zobaczyć. Na brzegu leżą przygotowane do załadunku stosy skorup kalabasza używanych w gospodarstwie domowym zamiast misek. Maty wyplatane z palmowych liści (spałem na takich w chatach Dogonów) a także drewniane stępy używane do ubijania ziarna. Te stępy są dla każdej murzyńskiej rodziny artykułem pierwszej potrzeby. Kobiety ubijają w nich ziarno używając jako tłuczka drąga o długości do dwóch metrów.

Francuzi odeszli, ale bagietki zostały!  Można je dostać w każdym malijskim miasteczku... Zaopatrywałem się w kramach na ulicach. płacąc po 250 CFA - mniej więcej 1/3 dolara

Rynku czasowo nie było... Stary bazar w Mopti poszedł pod buldożer, a na powstałym w ten sposób placu w marcu 2000 przygotowywano budowę nowego targu - jeśli odwiedzicie Mopti w  2001 roku to pewnie będzie on już gotowy...

Od rana panowała duchota. Trzeba dużo pić...  Zwykła butelka koki kosztuje 200 CFA, a 1,5-litrowa wody mineralnej - 600 CFA. Rano i wieczorem gotowałem sobie ponadto po kilka kubków herbaty. W sumie dawało to po 5-6 litrów płynów na dzień...

Zabytków architektury w Mopti znajdziecie niewiele. Zaraz za rozlewiskiem, które mija się wjeżdżając do miasta jest kwartał wąskich uliczek wypełnionych afrykańskimi gliniakami. Na skraju tego kwartału stoi meczet w stylu Sahelu. Podobno z 1935 roku. Niestety brak mu dobrej perspektywy do zdjęć. Jakiś "przewodnik" (będą was zaczepiać na każdym kroku) zaproponował mi wejście na płaski dach sąsiedniego domu. Widoczność meczetu nieco się poprawiła (patrz zdjęcie obok). Ale mnie zainteresowało co innego: z mojego punktu obserwacyjnego miałem doskonały wgląd na typowe malijskie podwórko.

Na takim podwórku koncentruje się rodzinne życie. W ciągu dnia, gdy wewnątrz gliniaków jest za gorąco ludzie przebywają  na podwórku razem z domowymi zwierzętami. 

Chodziłem po miasteczku  i rozpytywałem o transport do Timbuktu. W agencji turystycznej za wynajęcie na 3 dni landcruisera biorą 210.000 CFA plus 50.000 na paliwo.  To ma sens, gdy jest się w grupie, a ja innych białych, których mógłbym namówić na wspólną podróż na ulicach nie widziałem...   W końcu dopadł mnie jakiś naganiacz: -Po południu pojedzie do Timbuktu terenowy wóz z miejscowymi!  Możesz się zabrać płacąc 30.000 CFA!

Wracałem do hoteliku zaczepiany przez kilkuletnich żebraków... Ktoś, kogo często będziecie widzieć w Mali to właśnie żebrzący chłopcy. Spotkacie ich na ulicach i przystankach autobusowych, chodzą z dużymi puszkami lub małymi plastykowymi wiaderkami prosząc w kramach o jedzenie. Zdarzyło mi się, że zasiadłem w przydrożnej garkuchni by zjeść usmażony na prymitywnym palenisku omlet - podstawowe i w miarę bezpieczne danie mojej afrykańskiej diety. Po chwili otoczyli mnie wianuszkiem. Stali i nic nie mówili  śledząc tylko szeroko otwartymi oczami każdy ruch widelca podnoszącego do ust kolejne kawałki potrawy, każdy kęs odgryzionej bagietki. Nie muszę chyba pisać, że nie było to miłe doświadczenie...   Na szczęście, czy nieszczęście dużo tego jedzenia nie było i po kilku minutach powędrowałem dalej...  Ale ten epizod zapamiętam na długo... 

Kiedy z dziennym zapasem wody przyczłapałem na przystanek odjazdowy okazało się, że czeka tam już trójka młodych Holendrów. Do kompletu brakowało nam jeszcze 6 miejscowych, bo wóz bez kompletu  w trasę nie pojedzie... Zbieraliśmy ich przez kilka godzin, by w końcu jednak ruszyć. Najpierw asfaltem...  Na jego końcu była taka oto przydrożna gospoda.  

Potem zjechaliśmy na wertepy i nastąpiła pełna niezwykłych przygód noc, która warta jest osobnego opowiadania: pustynny pył, bezdroża, błądzenie, wypychanie naszego pojazdu z diun i piaszczystych kolein. Rano wjechaliśmy w sawannę. Stanęliśmy w pustkowiu naprawiać resor (zdjęcie obok). Wreszcie koło południa, po ponad 20 godzinach od opuszczenia Mopti zamajaczyła przed nami Rzeka Obiecana... 
Szeroko rozlany Niger, trzecia rzeka Afryki niosąca olbrzymie masy wody oglądany po przebyciu setek kilometrów spalonej ziemi wzdłuż których nie widać ani jednej kałuży nie mówiąc już o rzece czy potoku wydaje się zupełnie nierealny... Po tamtej stronie białe piaszczyste diuny Sahary docierające aż na sam brzeg. Po tej stronie, wzdłuż płaskiego brzegu kilkusetmetrowy pas zielonej trawy wykorzystywany przez koczowników do wypasania bydła... Na brzegu tylko kilka mizernych budek - szałasów...

Dla kogoś kto ma dużo czasu idealnym sposobem dotarcia do Timbuktu jest rejs po Nigrze rzecznym statkiem lub jeszcze lepiej - pinassą. Pinassa to miejscowa specjalność - długa łódź transportująca wzdłuż Nigru towary i pasażerów. Rejs trwa podobno minimum trzy dni i kosztuje około 15 dolarów USA.   Ale podróż może potrwać i tydzień - ja nie mogłem ryzykować i dlatego wyruszyłem lądem przez bezdroża... 

Po tamtej stronie wielkiej rzeki było legendarne Timbuktu.   Wystarczyło się przeprawić  rachitycznym promem i przejechać kilka kilometrów by stanąć u bram oazy. Zadanie to jednak tylko pozornie wydawało się proste.  Ale o tym dlaczego nie było takie proste napisałem już na kolejnej stronie...

>>>>>>>>>>>>>>>>>>CIĄG  DALSZY - przejście do relacji z Timbuktu   

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory