Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


In September 2022, during the still prevailing covid pandemic, I set off for Alaska alone to ride the historic Alaska Highway. I've been thinking about it for many years. Originally, I intended to drive the route with rented car, which made the trip easy and enjoyable. But all my comrades withdrew. I was left alone with the intention of covering a route with virtually no public transport. I was left with hitchhiking. And that was a challenge!

 

We wrześniu 2022 roku, podczas panującej wciąż pandemii covidu  wyruszyłem samotnie na Alaskę, by przejechać historyczną szosę Alaska Highway. Myślałem o tym od wielu lat. Pierwotnie zamierzałem przejechać trasę wypożyczonym samochodem, co czyniło wycieczkę łatwą i przyjemną. Ale wszyscy moi towarzysze się wycofali. Zostałem sam z zamiarem pokonania mimo wszystko trasy, na której praktycznie nie było transportu publicznego. Pozostawał mi autostop. A to już było wyzwanie! 

Alaska Highway is one of the greatest engineering achievements of the 20th century. It was built during the Second World War to enable land transport of troops and equipment to Alaska, which was in danger of landing the Japanese. I want to travel this route, which is now over 2,200 kilometers long (and almost 5,000 kms with commutes from both sides). 

When that big day came, I flew from Gdansk via Munich to Vancouver, from there on a domestic flight to Prince George, and hitchhiked the first 400 km to Dawson Creek. There is a monument at Dawson Creek marking the beginning of the Alaska Highway:

 

Alaska Highway to jedno z największych osiągnięć inżynieryjnych XX wieku. Zbudowano ją podczas Drugiej Wojny Światowej, aby umożliwić transport wojska i sprzętu na Alaskę, zagrożoną lądowaniem Japończyków. Zamierzałem przejechać całą długość tej drogi, która ma teraz ponad 2200 kilometrów (a z dojazdami z obu stron - ponad 5000 km).

Gdy przyszedł ten wielki dzień poleciałem z Gdańska przez Monachium do Vancouveru (razem 11,5 godz. lotu), stamtąd krajowym lotem do Prince George i pokonałem pierwsze 400 km autostopem do Dawson Creek. W Dawson Creek stoi pomnik wyznaczający początek Alaska Highway:

My overseas visitors are kindly requested to use the internet tools to translate this page to English or other languages... Sorry...  :)  

Na zdjęciu z tyłu za mną widać zabytkowy elewator zbożowy. Jego wnętrze wyremontowano i urządzono tam duży sklep z pamiątkami i galerię starych fotografii. Z elewatorem sąsiaduje budynek dawnej stacji kolejowej. W jego lewym skrzydle zachowano oryginalne wyposażenie stacji, a w prawym urządzono muzeum Alaska Highway. W centrum zaś działa bardzo dobre biuro informacji turystycznej. Wiele zdjęć z muzeum pokazuje trudne warunki, w których budowano słynną szosę: 

 

 

 

 

 

Zanim z Dawson Creek wyruszycie w trasę warto odwiedzić jeszcze skansen dawnego budownictwa do którego ściągnięto zabytkowe budowle z całej okolicy. Powstało w ten sposób zatrzymane w czasie miasteczko z Dzikiego Zachodu, utrzymywane z dobrowolnych datków odwiedzających. To tylko kwadrans spacerkiem od centrum. (zdjęcie powyżej). 

 

Rankiem następnego dnia mój miły gospodarz wywiózł mnie daleko na szosę za mostem na Peace River w Fort St John (zdjęcie poniżej). Tego dnia planowałem dotrzeć do Fort Nelson - 460 kilometrów dalej. Na tej trasie nie kursują żadne autobusy... Zacząłem machać na przejeżdżające rzadko samochody...

 

Nieopodal - na skrzyżowaniu w miasteczku ustawiono ustawiono rodzaj obelisku z flagami opisanego jako "mile zero" Alaska Highway. Tu też fotografują się turyści:

 

   

Miałem tego poranka szczęście jak nigdy na tej trasie. Już po 20 minutach zatrzymał się obok mnie czerwony samochód audi z popękaną frontową szybą. Prowadził młody człowiek o kędzierzawych włosach. Gestem zaprosił do środka i pojechaliśmy wśród łagodnych wzgórz w kierunku gór majaczących na horyzoncie: 

   

Wkrótce okazało się, że Daniel urodził się w... Moskwie. Miał 8 lat, gdy razem z rodzicami przyjechali na stałe do Kanady. Przeszliśmy oczywiście na rosyjski i przez długie godziny raczyłem mojego gościnnego kierowcę podróżniczymi opowieściami.  Był pod wrażeniem, zadawał liczne pytania. W końcu nawet nadłożył drogi, by dowieźć mnie do celu:

 

   

Ciekawe, że w Fort Nelson nie ma śladów żadnego fortu. Może zamierzano go w przyszłości zbudować i na wyrost nazwano to miejsce nazwiskiem angielskiego admirała? Turyści odwiedzają tu Heritage Museum - wielką szopę wypełnioną starymi rupieciami (każą sobie płacić 7 CAD za wstęp). Przed szopą ustawiono historyczne pojazdy - między innymi historyczny mikro-autobus:

     

 

W Fort Nelson odkryłem bezpłatne miejsce noclegowe dla budżetowych podróżników (tylko mężczyzn!) To Father Poulet Shelter. Mają kilkanaście miejsc w czystych pokoikach i dają jeszcze vouchery na dwa posiłki w "Subway". Jak staniecie przed Subway-em to prosto uliczką 4 bloki - domek po prawej otwierają o 16.00. Ja dzięki znalezieniu tego miejsca zaoszczędziłem ponad 100 dolarów.

O ósmej rano stałem już na wylotowej szosie naprzeciw muzeum. Ruch był niewielki, Wielkie lory nie stawały, mijali mnie tylko miejscowi w drodze na zakupy. Mijały godziny... Babcia-staruszka przywiozła mi butelkę wody, ktoś podał przez okno wozu kanapkę i pojechał do domu. Po siedmiu godzinach stania na szosie zastanawiałem się, czy to już pora wrócić na drugą noc do 'shelteru" gdy nagle obok stanęła furgonetka. -Jadę na polowanie do Toad River, mogę cię zabrać! Nie była to nawet połowa przewidzianej na dziś 520-kilometrowej trasy do Watson Lake, ale nie wahałem się. Trzeba było za wszelką cenę wyrwać się z tego zaklętego "fortu".         

     

Widoki po drodze były fantastyczne. Z miejsca obok kierowcy zrobiłem liczne zdjęcia, niestety wiele z nich pod słońce, bo taki był ogólny kierunek jazdy. Przepraszam czytelników za refleksy świetlne na frontowej szybie:

 

 

   

Ruch na szosie był śladowy. Myśliwy był ciekawym człowiekiem (przysłał mi potem zdjęcie upolowanego wielkiego kozła), Wiele punktów trasy zasługiwało na krótki postój dla zdjęć ale byłem pod presją czasu - chciałem przed zmrokiem dotrzeć na jakiś nocleg... Wokół było dziko i pięknie:

   

Droga, która jechaliśmy - Alaska Highway była bardzo spektakularna, ale kręta i niełatwa dla kierowcy:

   

Mój myśliwy przyhamował, gdy z daleka zobaczył rodzinkę bizonów pasącą się na poboczu szosy. Chociaż nie są to agresywne zwierzęta, to w przypadku takiego spotkania z samochodu lepiej nie wychodzić. Ostatnie takie spotkanie miałem kiedyś w Yellowstone:

   

Potem w krajobrazie pojawiły się wysokie góry o skalistych, gołych wierzchołkach. Kamienie bieliły się w blasku promieni zachodzącego słońca:

   

Czasami wyglądało to tak jakby wyższe partie gór pokryte były śniegiem, ale to było tylko złudzenie. Niemniej był to krajobraz tak odmienny od tego, co tutaj wcześniej widziałem, że zanotowałem w dzienniku: coś niezwykłego!

   

Słońce już zachodziło gdy jechaliśmy potem wzdłuż długiego, rynnowego jeziora. Gdy dotarliśmy do samotnego górskiego hoteliku w Toad River było jeszcze widno. Za pokój chcieli 130 dolarów! Zaryzykowałem i wyszedłem na szosę. I nie do wiary: zabrał mnie starszy pan dorabiający odprowadzaniem wypożyczonych przyczep campingowych do bazy. -Firma w zasadzie zabrania zabierania obcych, ale kto mnie na tym odludziu skontroluje!  

 

 

Gawędziliśmy całą drogę. Ale było już zbyt ciemno, aby fotografować,,, Do Watson Lake dotarłem o 22.00. Miasteczko rzeczywiście leży nad jeziorem. A jego atrakcją jest Las Znaków (Sign Post Forest) gdzie przejeżdżający turyści i wczasowicze pozostawiają przytwierdzone do pali tablice rejestracyjne pojazdów, szyldy firm, nazwy swoich ulic... Do rana "przekimałem" tu w świeżo oddanym hoteliku...

   

W pokonaniu następnego etapu (440 km do Whitehorse) pomógł mi przypadek. Wcześnie rano wyjeżdżała z mojego hotelu para starszych, amerykańskich turystów. Stąd można jechać tylko w dwóch kierunkach; Na północ lub na południe. Oni jechali we właściwym kierunku! Widząc, że wahają się, czy zabrać nieznajomego bez zastanowienia wręczyłem im mój paszport, który został z zainteresowaniem przekartkowany i... pojechaliśmy razem!  :) 

   

Z tylnego siedzenia osobowego wozu (a tak mi tym razem wypadło jechać)  trudno fotografować. Stanęliśmy po drodze tylko raz - przy moście stał przebudowany Trading Post, w którym jak kiedyś zaopatruje się cała okolica. W dwie godziny później zobaczyłem rozlewisko rzeki - znaczyło to, że do Whitehorse już blisko:

   

Whitehorse jest stolicą kanadyjskiej prowincji Yukon. Założono je nad rzeką o tej samej nazwie, która w pionierskich czasach była ważną drogą rzecznego transportu. Przypomina te czasy stary parowiec ustawiony w centrum miasta:

   

W Whitehorse jest tylko jeden mały hostel. Nie mogłem z wyprzedzeniem rezerwować miejsca, bo nie wiedziałem którego dnia dotrę tam autostopem. W efekcie, gdy pojawiłem się w hostelu okazało się, że wolnych miejsc brak - trzeba było iść do pensjonatu, gdzie za nocleg zapłaciłem trzy razy więcej. Ale za to miałem własną łazienkę! Wziąłem prysznic, zrobiłem małe pranie i poszedłem nad szeroko rozlany Yukon:

   

Cieszyłem się, bo Whitehorse to była już połowa Alaska Highway! Ale najtrudniejszy odcinek - transgraniczny - miałem jeszcze przed sobą. Możecie to zobaczyć na dokładniejszej mapie. Kolejnego poranka pomaszerowałem na obwodnicę miasta przebiegającą wysoko po klifie. Kosztowało to sporo wysiłku, bo niosłem zapas wody i jedzenia, a także spray na niedźwiedzie, który podarował mi kierowca jadący w przeciwnym kierunku. Taki spray wytryska pod dużym ciśnieniem na jakieś 5 metrów i noszą go tu wszyscy, którzy wybierają się do interioru. Bo niedźwiedzi tu dużo - przy drogach widać ich odchody... A ja nie jeden raz sam stałem godzinami na szosie, wśród lasów, na zupełnym pustkowiu:

   

Zaczęło się szczęśliwie: na pustej szosie pojawił się zdezelowany samochód o popękanych szybach. Jechał nim zarośnięty młody Francuz pracujący przy wytyczaniu działek w interiorze. Tacy nie boją się zabierać autostopowiczów!   :)   Zanim wsiadłem musieliśmy jednak popracować przy robieniu miejsca w środku dla mnie i mojego plecaka.  Od początku towarzyszyły nam wspaniałe krajobrazy:

   

Na tym odcinku dominowały wysokie, skaliste góry z resztkami śniegu na szczytach. W wariancie optymistycznym mojego planu zakładałem przekroczenie tego dnia granicy Kanada/Alaska i dotarcie na nocleg do pierwszej osady (Tok). To było bagatela,  630 kilometrów. Bardzo ambitny plan!.

   

To na tym etapie zobaczyłem jedyne na całej trasie niedźwiedzie. Była to mała z maluchem, blondynka. Niestety stały w dużej odległości, a ja nie miałem przygotowanej kamery... Więc tylko dla pobudzenia wyobraźni zdecydowałem się umieścić tu cudze zdjęcie alaskańskich misiów. Zawsze byłem przekonany, że są brunatne lub czarne. Bopiero w tej podróży zobaczyłem wersję blond:

   

 Florian - mój wesoły Francuz wysadził mnie na rozwidleniu dróg w Haines Junction, 160 kilometrów od startu. Trudno było oczekiwać, że pojedzie ze mną dalej... Ruch na szosie był słabiutki, żeby nie powiedzieć: prawie zerowy. Czasem pojawiała się wielka lora wioząca towar na Alaskę, ale wiedziałem z doświadczenia, że kierowcy takich wozów autostopowiczów "olewają" - nigdy taki arystokrata szosy nie zatrzymał się na moje machanie polska chorągiewką. Przyroda wokół zachwycała, ale poza tym nie było mi wcale tak wesoło...

   

Poszedłem na bezobsługową stację benzynową. Wkrótce zajechał na nią furgonetką amerykański myśliwy. Metoda "zobacz mój paszport i zabierz mnie" raz jeszcze się sprawdziła, ale podwiózł mnie tylko 50 kilometrów i skręcił w las. Zostałem sam w scenerii ośnieżonych gór, zakrywanych i odkrywanych przez cumulusy:

   

W perspektywie szosy, gdzieś w dole majaczyło wielkie jezioro. Wydawało mi się, że widzę nad nim jakieś zabudowania. Po godzinie ruszyłem pieszo, taszcząc cały swój bagaż. Jeśli do wieczora nikt się tam nie zatrzyma, to może chociaż znajdę tam schronienie na noc!

   

To był kawał drogi do przejścia! Schodziłem początkowo wzdłuż opadającego ku jezioru strumienia. Zostawiłem po prawej odgałęzienie drogi do bazy wodnosamolotów (organizują drogie turystyczne loty nad jeziorem i okolicą)...

   

W końcu znalazłem się nad Jeziorem Kluane, którego lustro  - jak widać na zdjęciu poniżej - znacznie opadło odsłaniając duże połacie przybrzeżnych trzcinowisk. Do domku parku narodowego, odsuniętego od szosy było kilkaset metrów. Postanowiłem dalej polować na przejeżdżające pojazdy. Trzy godziny stałem tutaj patrząc na malowniczą, skalista wysepkę i zawieszone nad nią równie piękne cumulusy:

   

Po trzech godzinach nadjechało na szczęście moje przeznaczenie: czerwony furgon, a w nim Victor - potomek francuskich osadników i miejscowy Indianin Will. Wysiedli z samochodu, by posłuchać opowieści o moich przygodach. -Do granicy już dziś nie dojedziesz. Zapraszamy na nocleg do naszego domu nad jeziorem - 40 km stąd... Ucieszyłem sie. Z nieba mi spadli na to pustkowie!

 

Tak nazywała się ich osada nad Jeziorem Kluane. Obok tego znaku, w domu z bali było nawet małe muzeum.

W ich zagraconym domu czekały dwa psy i dwa koty. W niektórych pomieszczeniach nie było światła, ale liczyła się gościnność! Po raz pierwszy miałem u nich w ręku "łopaty" upolowanych tu niegdyś łosi.  Przed zachodem słońca poszliśmy jeszcze z psami na spacer nad jezioro:

   

Na przeciwległym brzegu wznosiła się ściana wysokich, monumentalnych gór. Trudno było mi uwierzyć że do ich podnóża docierają wąskie zatoki jeziora - oni nazywają je "arms"

 

Nad jeziorem moi gospodarze zaprowadzili mnie do rozpadającej się chaty z bali. Oni nazywają coś takiego "cabin".  Ta chata pamięta podobno czasy Kompanii Zatoki Hudsona. Mieścił się wtedy tutaj punkt skupu skór i futer, do którego okoliczni Indianie dostarczali to, co udało im się upolować.

Wieczorem, gdy zrobiło się chłodno zapłonęły polana w żeliwnej "kozie" ustawionej na środku największego pokoju. Opowiadałem gospodarzom o tym dalekim świecie, którego nigdy zapewne nie zobaczą. Psy drzemały z głowami ułożonymi na naszych kolanach... To był niezapomniany wieczór w niezwykłym miejscu...

O wschodzie słońca byłem już na powrót na szosie koło chaty - muzeum. Brrr... świeciło słońce, ale ja żałowałem, że nie zabrałem rękawiczek.

Stałem na szosie dwie godziny w takim oto krajobrazie. Na słupku obok było napisane: Alaska Highway km 1791. Tyle kilometrów już przemierzyłem od Dawson Creek.    Słońce pełzło w górę, robiło się cieplej. W kierunku granicy zmierzały niestety tylko pojedyncze pojazdy, nikt nie chciał stanąć, aż w końcu... To był starszy wiekiem Indianin. Jechał furgonem do pracy w lesie. -To jakieś 60 mil, ale tam już nie ma żadnej osady! Będziesz zdany tylko na siebie!- uprzedził mnie lojalnie.  Oczywiście, że jadę!

   

To, co widziałem przez okno jego samochodu przypominało pocztówki. Jechaliśmy na północ i tu już widać było początek jesieni - liściaste drzewa zmieniały kolory, przydając krasy krajobrazowi. Na górach widziałem coraz więcej śniegowych pól:

   

Lake Kluane dawno zostało w tyle ale po drodze mijaliśmy  mniejsze, leśne jeziora. Nie było żadnych osad. Tu, w tej pustce, wśród wspaniałej, nieskażonej przyrody kończyła się Kanada:

   

Po 1,5 godzinie jazdy Indianin wysadził mnie w miejscu o bajkowej wręcz scenerii. Nic dziwnego, że władze parku założyły tam w dole, nad rzeką samoobsługowy camping - anonsowała go tablica. Ale ja nie mogłem tam zejść z szosy - bo w tym czasie mogła przyjechać moja szansa na dalszą podróż!

 

Okazało się, że miałem rację - po pół godzinie zza zakrętu wyłoniła się biała furgonetka na amerykańskich znakach rejestracyjnych.  Za jej kierownicą siedział Chris - zarośnięty amerykański trzydziestolatek. Wracał od swojej dziewczyny pracującej w lodge na Yukonie. Jechał do końca Alaska Highway, a nawet dalej. Zaryzykował i zabrał mnie w ten najtrudniejszy dla autostopowicza transgraniczny odcinek trasy. Odetchnąłem! Dzięki Chris!

   

Do punktu granicznego mieliśmy jeszcze 111 kilometrów - prawie dwie godziny jazdy. Chris zwiedził kawał świata. Gawędziliśmy całą drogę - widać tego mu właśnie na długiej trasie brakowało. Powiedział mi, że ma polskie korzenie i że rozpoznał polską flagę, którą powiewałem na szosie. Może to te polskie barwy zaważyły? Szosa była pusta, krajobrazy zachwycały:

   

Ostatnia osada po kanadyjskiej stronie granicy nazywa się Beaver Creek i ma zaledwie kilkudziesięciu stałych mieszkańców.  Są tu dwie stacje benzynowe, sklep, bar z pokoikami do wynajęcia na zapleczu i... to już chyba wszystko:

   

Zaraz za osadą jest kanadyjski posterunek graniczny (zdjęcie poniżej). Ze zdumieniem przekonałem się, że osób wyjeżdżających z Kanady się tu nie kontroluje. Samochody nie muszą wcale stawać i na kierunku wyjazdowym nie ma wcale stanowisk do odprawy:

   

Przejechaliśmy koło posterunku... Dopiero 30 kilometrów dalej jest właściwa granica, ze stojącym na niej amerykańskim posterunkiem imigracyjnym. To jest właśnie ten legendarny ALCAN - miejsce, gdzie przysłowiowy diabeł mówi dobranoc:

Amerykanie i Kanadyjczycy tylko pokazują tu paszport i mogą jechać dalej. Ale mój dokument wzbudził pewną sensację - zostałem poproszony do budynku i przepytany dokąd i po co... Zrobiono mi zdjęcie, widziałem, jak oficer w czarnej koszuli czytał w komputerze całą historię moich wjazdów do USA, oglądał kolekcję moich zdjęć i uzasadnienie dlaczego mam wizę, a nie ESTA. Obserwował dyskretnie, jak reaguję na zadawane pytania - dobrze ich szkolą!  W końcu jednak przystawił pieczątkę i poszedłem do Chrisa czekającego cierpliwie na parkingu. 

   

To już był stan Alaska. USA. Żółte liście brzóz złociły zbocza gór. Tylko ta nawierzchnia! Już na kanadyjskim odcinku przygranicznym podskakiwaliśmy na wybojach i koleinach. Tutaj było tak samo! Okazuje się, że Amerykanie nie znaleźli jeszcze sposobu na utrzymanie nawierzchni zbudowanej na wiecznej zmarzlinie...

   

Na trasie do Tok krajobrazy stały się szersze: przed naszymi oczami pojawiły się doliny z rozlewiskami rzek. Nie było w tym pejzażu żadnych śladów działalności człowieka. Widoki były piękne - szczególnie na te dzikie, strome zbocza:

   

Na granicy Kanada/Alaska czas cofnął się o godzinę. Niestety na drogowskazach obowiązujące w Kanadzie kilometry zostały zastąpione przez mile, do czego trudno się pierwszego dnia przyzwyczaić. Jedna amerykańska mila to mniej więcej 1,6 kilometra.   Jeszcze przed Tok zachwycaliśmy się chmurami przeglądającymi się w tafli jeziora:

   

W Tok - miasteczku na skrzyżowaniu dróg byłem już 30 lat temu z moim synem Adamem. Przyjechaliśmy wtedy z Eagle nad Yukonem.  Nic tu się nie zmieniło, brak jakichkolwiek atrakcji. Kilka moteli, sklepów, warsztatów. Parkingi dla wielkich ciężarówek... Dziś osada wydaje się nawet bardziej zaniedbana niż wtedy:

   

Z Tok do północnego krańca Alaska Highway w Delta Junction miałem jeszcze 180 kilometrów. Niestety, gdy zbliżyliśmy się do kolejnego pasma górskiego na niebie pojawiły się chmury. Furgonetka dalej podskakiwała na nierównościach szosy. Chris był wyraźnie zmęczony, wcale się zresztą nie dziwię...

   

O 16.30 nowego czasu w perspektywie szosy zobaczyłem wysoki radiowy maszt - to był cel mojej podróży - miasteczko Delta Junction, gdzie Alaska Highway "wpada" do zbudowanej wcześniej Richardson Highway. U zbiegu dwóch szos wybudowano ładne centrum informacyjne - Gdy serdecznie pożegnałem kierowcę i chciałem wejść do budynku okazało się, że 6 września instytucja była już na stałe zamknięta "na zimę".  No tak, miejscowi powiadali, że za dwa tygodnie można sie tu spodziewać pierwszego śniegu!

 

 

Koło budynku informacji Amerykanie ustawili symboliczny obelisk, wyznaczający koniec Alaska Highway. Do pomnika na początku legendarnej szosy w Dawson Creek są stąd 1422 mile czyli 2225 km. Z satysfakcją stanąłem przy obelisku, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie: jeszcze jedno podróżnicze marzenie zostało zrealizowane! I to w jakim stylu! (W 100% autostopowym - z braku publicznego transportu!)    Na długo zapamiętam te przygody...   

Potem musiałem poszukać sobie chleba (4,50 dolara za bochenek) i taniego noclegu. Znalazłem go w baraczku koło stacji benzynowej na Richardson Highway. Mieści się tam "Alaska Steakhouse" oferujący kilka całkiem przyzwoitych pokoi w osobnym pawilonie. Zapłaciłem 75 USD za noc. Taniej nie będzie! Następnego dnia pojechałem Richardson Higway do Fairbanks - ale o moich dalszych przygodach w tej podróży możecie poczytać w "Wiadomościach dla przyjaciół"

 

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

                                                 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory