tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos

Część I - ARGENTYNA i WYSPY ANTARKTYKI - part one                     


Organizator  morskiej ekspedycji nazwał ta wyprawę "Atlantic Odyssey" - "Atlantycka Odyseja". Rzeczywiście, zaplanowana do przebycia trasa była imponująca. Ale dla mnie ta wyprawa rozpoczęła się od lotu (z bezpłatnym, nagrodowym biletem) do Buenos Aires...

 

 

 

Buenos, Avenida 9 de Julio - podobno najszersza ulica świata...

 

 

Odnalazłem "El Viejo Almacen", gdzie jakieś 20 lat temu po raz pierwszy oglądałem prawdziwe argentyńskie tango.

 

 

 

 

 

Znana uliczka Caminito - niegdyś nastrojowa, dziś kolorowa, z tłumem turystów.

 

 

 

Pobyt w Agenynie wykorzystałem dla zobaczenia nieznanej mi jeszcze, centralnej części kraju...

Cathedral in Cordoba

 

 

Mt Aconcagua

 

 

Ushuaia 

W Ushuaia zaokrętowałem się na mały badawczy statek "Aleksiej Maryszew" - rejs organizowany przez holenderską kompanię "Oceanwide Expeditions" był jedynym sposobem dotarcia do rzadko odwiedzanych wysp Antarktyki  i środkowego Atlantyku.

 

Falklandy (Malwiny)

 
 

 

Z Ushuaia popłynęliśmy na Falklandy - archipelag składający się z dwóch dużych i kilkuset mniejszych wysp.

 

 

Pierwsze lądowanie odbyło się na New Island, oglądaliśmy tam między innymi dużą kolonię królewskich kormoranów.

 

 

 

Te piekne ptaki mieszkały na wysokim klifie.

 

 

W sąsiedztwie była też kolonia albatrosów z wielkimi, nieopierzonymi  pisklętami siedzącymi na gniazdach.

 

Popołudniowe lądowanie nie odbyło się ze względu na silny wiatr - tak też bywa...

 

 

 

Następnego dnia wylądowaliśmy na Long Island, by zwiedzić samotną farmę.  

 

 

A to już najciekawszy budynek w Stanley - stolicy archipelagu. Mieści obecnie ciekawe muzeum.

 

 

Z Falklandów popłynęliśmy ku Południowej Georgii. Po tej wyspie obiecywałem sobie najwięcej. Tu po raz pierwszy miałem zobaczyć królewskie pingwiny. Bo choć byłem już kiedyś na Antarktydzie (tu relacja) to widziałem wtedy tylko inne gatunki tych zabawnych ptaków.

 

 

Mieszkałem na statku w najtańszej, ciasnej  kabinie - na górnej koi. (Dolną dobrowolnie oddałem sympatycznemu Kenowi z Kaliforni, z którym dzieliłem pomieszczenie - miał 66 lat i kłopoty z poruszaniem się). Łazienkę mieliśmy wspólną z innymi - w korytarzu.

   South Georgia
 

 

 

South Georgia zachwyca bogactwem krajobrazów

 

 

To pierwsza odwiedzona kolonia królewskich pingwinów - były ich dziesiątki tysięcy.

 

 

Gdy lądowaliśmy z zodiaków na plaży witały nas pozbawione lęku pingwiny i foki - uchatki.

 

 

No i nareszcie zobaczyłem je z bliska - to były najprawdziwsze królewskie pingwiny!

 

 

 

Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy skrzeczących ptaków - nawoływały rodziców, którzy popłynęli w morze po pokarm...

 

 

A tu pingwin przegania skuę - drapieżnego ptaka czyhającego na chore i niedorozwinięte pisklęta...

 

 

 

Foka uchatka karmi swoje młode.

 

 

 

 

A w tłumie pisklę, które wykluło się zbyt późno i nie zdążyło się jeszcze opierzyć

 

 

 

 

 

 

Elephant seal czyli słoń morski. Dorosłe osobniki ważą czasem ponad tonę

 

 

 

Góry lodowe pływające w fiordach

 

 

 

 

Na cmentarzu w stolicy wyspy - Grytviken odwiedziliśmy grób słynnego podróżnika Ernesta Shackeltona

 

 

Najciekawsze lądowanie na South Georgia miało miejsce w Gold Harbor - ze względu na niezwykłą scenerię: góry, lodowce, a także ze względu na wspaniałą pogodę.

 

 

 

Były tu słonie morskie i uchatki...

 

 

 

...i dziesiątki tysięcy królewskich pingwinów

 

 

A kolega Jarl z Norwegii nakręcił mi kilkadziesiąt sekund cyfrowego filmu z którego wyjąłem tą jedną - najlepszą klatkę... To jedyna pamiatka z podróży.  Thank you Jarl!

   
South Sandwich Islands  
 

Z Południowej Georgii popłynęliśmy na archipelag South Sandwich. Przy kiepskiej pogodzie podjęliśmy próbę lądowania na wulkanicznej Saunders Island. Udało się wysadzić na czarnej plaży tylko dwa zodiaki. Byłem w jednym z nich. Ewakuacja przy wysokiej fali poszła fatalnie - wróciłem na statek przemoczony lodowatą wodą. Ale przedtem sfotografowałem te pingwiny chinstrapy...

 

 

 

 

Bouvet Island - terytorium norweskie

Słynąca z mgieł i wichrów samotna i bezludna Bouvet Island  powitała nas o dziwo słoneczną pogodą. Fala wciąż była jednak wysoka. Próba lądowania zakończyła się dla wielu pasażerów zimną kąpielą. Pierwszego dnia wylądowały tylko dwa zodiaki i były kłopoty z ich powrotem na statek. Mój zodiak musiał zawrócić.

 

 

Drugiego dnia rano wraz kilkoma innymi śmiałkami podjęliśmy ponownie próbę lądowania na małej kamienistej plaży - udało się - powitało nas kilkadziesiąt fok- uchatek. Zachowywały się bardzo przyjaźnie - pewnie nigdy nie widziały człowieka...

 

 

 

Siła wiatru jednak wzrastała i nasz leader wkrótce zarządził ewakuację. Tak wyglądał bieg i wskakiwanie do rzucanego przez fale zodiaka... W godzinę później odpływaliśmy z niegościnnej Bouvet Island.

 

 

Na statku zawsze bujało - mniej lub bardziej. Ale najgorszym okresem były trzy dni sztormu które nastąpiły po opuszczeniu Bouvet Island...  Tak żegnała nas Antarktyka - pospiesznie płynęliśmy na północ...

   
 

Przejście do kolejnej strony relacji z tej podróży - do Gough Island 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory

Powrót na początek strony