AustralAsia 2016 

Część I -  Do śniegów  SHANGRI  LA  -   Part one - To the snows

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


My year 2016 started with a great trip to Australia and Asia. The capital of Malaysia, Kuala Lumpur has become the hub for the entire route - because it is the base for low-cost airlines. It was a good chance that after visiting Australia and islands of Melanesia to make the jump to unknown region of China.

My international readers are kindly requested to use google translator to translate this page to their language. Sorry!

Rok 2016 rozpocząłem od  wielkiej podróży do Australii i Azji. Węzłem dla całej trasy stała się stolica Malezji Kuala Lumpur - ze względu na zbiegające się tam trasy tanich linii lotniczych. Była to dobra okazja, by po odwiedzeniu Australii wysp Melanezji zajrzeć jeszcze do nieznanego zakątka Chin. Zachodnie krańce prowincji Syczuan i Yunan nazwałem na swój użytek Wschodnim Przedsionkiem Tybetu. Wiedziałem, że wciąż zamieszkuje tam tybetańska ludność, że w oderwanym od Tybetu "przedsionku" można znaleźć działające tybetańskie klasztory i rewelacyjne wysokogórskie krajobrazy...    Mapę całej, 3-miesięcznej ekspedycji możecie obejrzeć tutaj.

 Plan podróży przewidywał przylot i odlot samolotem taniej linii Air Asia z Malezji do Chengdu. Pierwszy fragment zaplanowanej pętli, pokazanej na mapce poniżej  - do Kangdingu zamierzałem pokonać samolotem, by zredukować ryzyko utknięcia pod zasypanymi śniegiem wysokimi przełęczami na Sichuan-Tibet Highway (miał to być koniec lutego). Bilet lotniczy Chengdu-Kangding był tani, a przelot dawał mi szansę zobaczenia niedawno zbudowanego, drugiego najwyżej położonego lotniska świata - właśnie tego w Kangdingu..

     

Ten fragment mojej samotnej ekspedycji zaczął się jednak feralnie. Przed porannym odlotem do Kangdingu miałem spędzić noc w Chengdu. Zarezerwowałem przez Booking.com pokój w niedrogim hotelu na lotnisku. Ponieważ oferowali darmowy transfer podałem im numer mojego lotu. Ale nikt na mnie w sali przylotów nie czekał. Przez telefon nie sposób się było dogadać - oni po prostu nie znali angielskiego! Przygodny Chińczyk dukający po angielsku zadzwonił na moją prośbę do tego hotelu i zrelacjonował zaraz potem, że "pana rezerwacja została anulowana". End!  Chiny...

 

Nie jeden raz zmuszony byłem spędzić noc na lotnisku - nałogowi podróżnicy dość często znajdują się w takiej przymusowej sytuacji. Ktoś stworzył nawet użyteczną stronę, gdzie zamieszczają porady, jak wtedy urządzić się na noc w konkretnym porcie lotniczym (www.sleepinginairports.net ).

Ja musiałem przede wszystkim przejść z małego Terminalu 1, gdzie przyjmują loty z zagranicy na odległy o jakieś 500 m wielki Terminal 2. Tu (zdjęcie obok) znajduję sobie wolną ławkę. Okrywam się wszystkim, co mam i drzemię do świtu. Było zimno, ale były przyzwoite, czyste toalety - także w wersji europejskiej!

Rano dostałem boarding pass i pomaszerowałem do wyznaczonej "gate". Czekało przy niej zaledwie około 20 osób, w tym tybetański mnich w czerwonej szacie. Gdy zbliżyła się pora odlotu pojawił się standardowy dwujęzyczny komunikat z taśmy: lot opóźniony ze względu na złe warunki pogodowe w porcie docelowym. Czekając, próbowałem porozumieć się z innymi pasażerami. Tłumaczyli w obie strony korzystając ze smartfonów. "Do Kangdingu jest tylko jeden lot na dzień, wczoraj był odwołany!" Nerwowo spacerowali pomiędzy ławkami. Tylko mnich był spokojny i pogodny. Porozumiewaliśmy się z nim na migi. Zrozumiałem: w Kangdingu, na wysokości 4280m pada śnieg!  

     

Po dwóch godzinach ogłosili, że sytuacja nie zmieniła się i że lot jest "cancelled". Dostałem świstek z napisem M01 - po dalsze informacje mam się zgłosić do stanowiska M01 w hali wylotów. Linia lotnicza China Eastern zachowała się przyzwoicie: zapakowali nas do autobusu i zawieźli do pobliskiego hotelu. Zostaliśmy rozmieszczeni w dużych pokojach dwuosobowych. Było wi-fi. W bufetowej restauracji  dostawaliśmy posiłki: ryż z warzywami, cienkie zupki, jajka, makarony. Bilety zostały przebukowane na następny poranek. Po obiedzie zafundowałem sobie spacer. Kilometr od lotniska stało tu kilka wysokich gmachów. Te frontowe były bardzo reprezentacyjne. Nasz - mniej.  Stał jako ostatni w tej bocznej uliczce:

     
     

 

 

A na rogu tej uliczki czekały na klientów takie oto taksówki. W Azji Południowo - Wschodniej nazywa się to tuk-tuk. Chińska wersja tego wehikułu strasznie podskakuje na wybojach - nie zalecam ich podróżnikom z problemami kręgosłupa!:

     

     

 

Towarzysze podróżniczej niedoli byli dla mnie mili i okazywali mi zainteresowanie. Byłem wszak w tym gronie jedynym zachodnim turystą.  Bariera językowa była jednak trudna do przebycia. Na przykład ta urocza osoba pomogła mi odnaleźć mój pokój, a potem (już w pokoju) długo próbowała się czegoś o mnie dowiedzieć.  W końcu zrozumiałem: - Dlaczego podróżujesz sam jeden? Bez powodzenia próbowałem jej to wyjaśnić...   :)

Następnego dnia rano zawieźli nas na lotnisko. Dostaliśmy boardingi. Znowu czekaliśmy przy bramce i znów lot został odwołany ze względu na pogodę. Wróciliśmy do tego samego hotelu. Gdy sytuacja powtórzyła się po raz trzeci uznałem, że nie ma co dłużej czekać - poleciałem przez Kunming do Shangri La, rezygnując z przebycia części trasy oznaczonej na mapce linią kropkowaną.  Mam nadzieję, że wrócę tam jeszcze kiedyś, a pogoda będzie bardziej sprzyjająca.

Port lotniczy w Kunmingu - Stolicy Yunnanu zaskoczył mnie swoją elegancją i nowoczesnością:

     

     

 

 

Po raz pierwszy zobaczyłem zainstalowane na darmowych wózkach bagażowych monitory, na których wyświetlają reklamy. Podobne reklamy panowie mogą tu oglądać w toaletach w trakcie siusiania. Niestety wersji anglojęzycznej tych reklam na razie nie przewidziano:

     
     

W Kunmingu także miałem spędzić jedną noc oczekując na poranny lot i miałem zarezerwowany hotelowy pokój. Adres podany przez Booking.com zaczynał się od słowa "airport", ale nie oznaczało to wcale, że do hoteliku da się dojść pieszo. Taksówka (była to jedyna opcja) kosztowała mnie 20 juanów, a kierowca był oburzony, że nie chciałem dodatkowo zapłacić za przejazd krótkim odcinkiem autostrady. Na miejscu wcale nie było łatwo odnaleźć w miejskiej dżungli, upstrzonej wyłączne chińskimi szyldami właściwy budynek. Za ciemny pokój bez ogrzewania, z azjatycką toaletą zapłaciłem 122 juany. Wchodząc na drugie piętro czułem już wysokość - tu jest 1900 m npm!

     

     
   

Rankiem podstawiony przez hotel mikrobus powiózł mnie przez dziurę w ogrodzeniu (dla uniknięcia opłat) na lotnisko. Wystartowaliśmy o czasie. Samolot skierował się na zachód. Wkrótce pod skrzydłami pojawiły się wspaniałe góry. Po kilku dniach niepowodzeń zbliżałem się w końcu do mojego celu - "Przedsionka Tybetu". Za godzinę   mieliśmy lądować w tajemniczym Shangri La. To nie jest chińska nazwa!  Czy wiecie skąd się wzięła? 

     
 

W roku 1933 angielski pisarz James Hilton wydał książkę gatunku fantasy "The Lost Horizon" ("Zagubiony horyzont"). Opisywała ona wymyśloną przez autora krainę szczęśliwości, ukrytą gdzieś w górskiej dolinie otoczonej przez niedostępne góry Tybetu. Mieszkańcy mitycznej krainy żyjąc w niezakłóconej harmonii osiągali w dobrej kondycji i urodzie wiek ponad 100 lat. Dla garstki tych, którzy na kartkach powieści niespodzianie wtargnęli z zewnętrznego, dzikiego i skonfliktowanego świata Shangri La jawiła się jako prawdziwy raj na ziemi. Jeszcze przed II wojną światową na kanwie tej powieści nakręcono czarno- biały film (można go znaleźć w internecie). Nieznaną wcześniej nazwę zaczęto wykorzystywać w celach komercyjnych - np. nazwano tak sieć luksusowych hoteli. I choć kraina była całkowitą fikcją, to Chińczycy dopatrzyli się podobieństwa jej książkowych opisów do krajobrazu okolic współczesnego miasta Zhongdian położonego w prowincji Yunnan, przy granicy Tybetu. W roku 2001, aby zachęcić cudzoziemskich (ale i chińskich) turystów do odwiedzania tych okolic oficjalnie zmieniono nazwę miasta i powiatu Zhongdian na Shangri La.     

A  

 

 

 

Leciałem zatem do dawnego Zhongdianu (na starych mapach i w starych książkach wciąż pokutuje ta nazwa) szukać śladów legendarnej krainy szczęśliwości. W końcu między łańcuchami ośnieżonych gór otworzyła się rozległa kotlina. Samolot zaczął się obniżać:

     
     

Zauważyłem, że szron pokrywa trawę obok pasa startowego, gdy toczyliśmy się w kierunku pustego budynku terminalu. Świeciło ostre słońce. Pospiesznie wysiadaliśmy przez "rękaw". Już w chwilę później rozglądałem się ciekawie po ozdobionym malunkami wnętrzu. Legenda legendą, ale trzeba było gnać na parking przed budynkiem, gdzie powinien czekać miejski autobus. Może za chwilę odjechać... Pognałem więc, ale żadnego autobusu nie było. (I nie będzie - dali mi do zrozumienia miejscowi). Tylko drogie taksówki, kasujące po 40 juanów za kurs do centrum. Zimny wiatr wdzierał się pod kaptur. Jestem już na wysokości 3160 metrów nad poziomem morza! - skonstatowałem. Niewielki budynek terminalu, wzniesiony w tybetańskim stylu bardzo mi się podobał: 

Obserwowałem podjeżdżające prywatne samochody. Jeden z nich - mały van - przyjechał zabrać buddyjskiego mnicha. Podszedłem. Kierowca o dziwo rozumiał trochę angielski. Dobrze, zabiorą mnie do miasta - oni też jadą na stację autobusów!  Ucieszyłem się, bo takie okazje w Chinach zdarzały mi się niezwykle rzadko. Pomknęliśmy szeroką ulicą, mijając ustawiony na rondzie u wjazdu do miasta duży, biały tybetański czorten. Widziałem go już wcześniej z samolotu (zdjęcie obok):

Był wciąż jeszcze ranek. Sfrustrowany kilkudniowym przymusowym oczekiwaniem w Chengdu, aby zyskać na czasie postanowiłem jeszcze tego samego dnia wyruszyć autobusem z Shangri La na zachód - do Deqen - ostatniego miasteczka przed obecną granicą Tybetu. Kasjerka w okratowanym okienku nie od razu mnie zrozumiała, bo okazało się, że miejscowi nazwę Deqen wymawiają [Decin]. Dobrze w takich sytuacjach mieć pod ręką mapę lub przewodnik z chińskimi nazwami i pokazać rozmówcy, o co nam chodzi.. Tyle, że w wydawnictwach spotyka się także angielską pisownię "Deqin".

Najbliższy autobus miał odjechać o 10.30. Wolne miejsca jeszcze były - za bilet zapłaciłem 58 juanów.

Świeciło ostre słońce, ale temperatura nie przekraczała zera. Pasażerowie zamiast siedzieć w zimnej poczekalni wypełzli na płytę placu odjazdowego - aby grzać się na słońcu. Nie było tu na czym usiąść wiec przykucali i trwali w tej trudnej dla mnie pozycji kwadransami. Podjeżdżały kolejne autobusy z nieczytelnymi dla mnie tablicami, a ja biegałem do kierowców, podtykając im pod nos swój bilet. - Nie, to nie ten!  Mój podstawili dopiero o 12.00. W kilka minut później przeciskaliśmy się już ulicami Shangri La, wzdłuż których rosły malownicze świerki, zmierzając w kierunku wysokich gór zamykających zachodni horyzont:

Na peryferiach miasta stały w kilku miejscach wykonane z drewnianych bali stojaki, przypominające gigantyczne krzesła. Były to specjalne konstrukcje, zbudowane do suszenia siana:

Ku mojemu zaskoczeniu słynna droga G-214 nazywana w literaturze Yunnan - Tibet Highway była dobrej jakości i w dodatku pedantycznie oznakowana. Tablice w kolorze brązowym informowały o atrakcjach turystycznych. Balagezon to górski wąwóz nazywany Wielkim Kanionem Yunnanu. Wąwóz leży nieco w bok od szosy G-214. Ja natomiast miałem jechać cały czas prosto aż do Parku Narodowego Śnieżnej Góry Meili leżącego zaraz za Deqen. Na pokonanie trasy 170 km autobus potrzebuje 4 - 5 godzin. To jazda przez wysokie góry! Już tu - na dole szosa - biegnie po skalnych półkach i nowych wiaduktach:

Ruch na tej dobrej szosie był niewielki. Widywałem jeden pojazd na 5-10 minut. Przyszło nam także wielokrotnie pokonywać przebite pod zboczami gór tunele.

 

 

 

 

 

 

 

Wyglądało na to, że te kilometry doskonałego asfaltu wybudowano ledwie kilka lat temu. Wszystkie urządzenia inżynieryjne po drodze (wiadukty, mosty, tunele) zostały przy tym pedantycznie opisane. Te napisy nie były dla mnie oczywiście czytelne, ale mogłem się domyślać ich treści. Na przykład na zdjęciu poniżej napis na tablicy głosi prawdopodobnie, że oto mamy przed sobą wiadukt numer 3 o długości 227 m:

W miarę upływu czasu krajobraz stawał się coraz bardziej pusty i coraz bardziej dramatyczny. Biegnąca po zboczu nitka szosy ginęła zupełnie w pejzażu wysokich gór uwieńczonych śniegami:

W końcu wjechaliśmy w malowniczy wąwóz rzeki Jinsha.  Przed nami, po dwóch godzinach jazdy przez pustkowia pojawiło się rozłożone po obu stronach rzeki miasteczko Benzilanzhen (jak się później okazało - jedyne większe osiedle na całej trasie do Deqen):

Przejeżdżając przez Benzilanzhen widziałem całe szeregi dwu- i trzypiętrowych domów z betonu. Udało mi się jednak wypatrzyć w tym krajobrazie także uczepione zbocza tradycyjne tybetańskie domy z kamienia i gliny: 

Całe to miasteczko wyglądało bardzo skromnie na tle tych potężnych górskich ścian. Zastanawiałem się co decyduje o istnieniu tego osiedla na odludziu. Konieczność utrzymania ważnej drogi?  Nie było kogo zapytać - wśród pasażerów nikt nie mówił po angielsku... Zauważyłem jakieś podrzędne drogi wspinające się na zbocza i ginące gdzieś powyżej świeżych osypisk. Może to prymitywne kopalnie rzadkich metali?

W miasteczku nasza szosa skręciła niespodziewanie pod kątem prostym w lewo, pozostawiając rzekę w dole. Zanim jednak pożegnaliśmy Benzilanzhen autobus zjechał na podwórko małej restauracji. Zrozumiałem, że to przerwa w podróży. Właściciele podobnych instytucji na całym świecie szybko dogadują się z kierowcami autobusów  - Zrobisz postój u nas - dostaniesz bezpłatny posiłek! Pasażerowie za jedzenie oczywiście muszą płacić. Mogą także skorzystać za drobną opłatą z toalety w azjatyckim stylu.

Przed restauracją siedziała stara Tybetanka sprzedając pomarszczone pomarańcze. Nie widziałem takich wcześniej. Ale jeszcze ciekawszy wydał mi się jej siwy warkocz, w który miejscowym zwyczajem wplecione były pasma różnokolorowej włóczki. 

 

 

 

Po 20 minutach zapakowano nas ponownie do autobusu, który zaczął się pracowicie wspinać na górskie zbocze. Z mojej mapy i znaków ustawionych przy drodze wynikało, że zbliżamy się do nie lada atrakcji turystycznej. Nazywają ją Jinsha Jiangda Guaiwan Guanjingtai co podobno tłumaczy się jako  Pierwsze Zakole Rzeki Jinsha.  Mapkę tego miejsca wyciętą z googli pokazuję tutaj

Rzeczywiście, wkrótce rycząc motorem dopełzliśmy do ładnie urządzonego parkingu (zdjęcie poniżej). Autobusy turystyczne zatrzymują się tutaj. Rejsowe - takie jak mój - niestety jadą dalej...

Autobus jednak jedzie wolno i jeśli przyczaić się przy oknie z prawej strony to w pewnym momencie można zrobić zdjęcie efektownego zakola rzeki Jinsha [Dżinsza]. Jako żywo przypomina kształtem podkowę. Coś podobnego widziałem tylko w USA - na Dzikim Zachodzie koło Moab:

Rzeka znikła i więcej tego dnia się nie pojawiła. Ale spotkamy ją jeszcze w innym miejscu tej relacji!  Tymczasem siedząc przy tym samym prawym oknie udało mi się "upolować" jeszcze jedną ciekawostkę. W wiosce poniżej szosy z daleka widać było złocony dach małego tybetańskiego klasztoru. Z mapy wynikało, że to Dongzhulin Temple:

Tu jednak nikt nie wsiadał ani nie wysiadał. Nie zjeżdżaliśmy do tej wioski, nie zauważyłem też, aby na głównej szosie był jakiś przystanek... Z Shangri La do Deqenu jeździ kilka autobusów dziennie. Można by przyjechać porannym, zwiedzić to miejsce i kontynuować podróż następnym! Tylko że tego akurat mnie nikt wcześniej nie powiedział. Wy będziecie w dogodniejszej sytuacji  :)

Droga wspinała się "agrafkami" wyżej i wyżej, odsłaniając coraz to nowe widoki. Kontemplując te krajobrazy pomyślałem, że G 214 to jedna z najbardziej widokowych dróg świata, znana niestety bardzo niewielu podróżnikom. 

Te zygzaki trasy, mające często ponad kilometr długości widać dobrze na zdjęciu poniżej. Wielkie sztuczne osypiska świadczą o ogromie pracy włożonej w budowę tej podniebnej szosy. Zbudowano wiadukty, barierki zabezpieczające na ostrych zakrętach, rowy i przepusty odprowadzające wodę. Ciekaw jestem jak przedtem wyglądała ta droga - pewnie dostępna była tylko dla ciężarówek i samochodów terenowych...

I tak sunęliśmy samotnie w górę, aż w końcu wstążka asfaltu zrobiła się bardzo wąska, a na zboczu obok niej pojawił się śnieg:

Nieco wcześniej w jednej z małych dolin widziałem prowadzone prace przy budowie tunelu. Prawdopodobnie za kilka lat ten tunel wyeliminuje konieczność wspinania się wśród śniegów na samą przełęcz. Ale pasażerowie autobusów pozbawieni będą wtedy możliwości podziwiania takich widoków:

O, samochód! Gdy się zbliżyliśmy mogłem zobaczyć co się stało - osobowy wóz na poboczu. Przed nim policyjny radiowóz. Obok starszy mężczyzna lezący bez ruchu na śniegu. Żadnych śladów kolizji... O wypadku mówiono później w Deqen: kierowca poczuł się źle, zjechał na pobocze i wezwał przez telefon pomoc. Zanim przyjechali już nie żył. Tu jest już ponad 4000 m nad poziomem morza!

Wkrótce potem otworzył się przed nami nowy, wspaniały widok. Ta wielka, ścięta piramida to Mt Baima (Biały Koń) - sięgający 5430 m ponad poziom morza - jeden z najbardziej imponujących szczytów tego regionu:

Widok na Baimę otwiera  się z małej przełęczy, ale nie jest to wcale kulminacja szosy. Kiedy zjeżdżaliśmy w siodło po ubitym śniegu i zbliżaliśmy się do kolejnych zakrętów lekkie ciarki przechodziły mi po plecach. Siedziałem bowiem tuż obok kierowcy - wyprosiłem zresztą to miejsce u Chińczyka na początku podróży, pokazując na migi, że po drodze będę robić zdjęcia. O tak!  Dużo zdjęć! Sytuacja poprawiała się nieco, gdy trafiał się dobrze nasłoneczniony odcinek szosy. Tu śnieg tajał:

Na przełęczach wysokich gór zazwyczaj wieje wiatr. Nie tylko Tybetańczycy, ale w ogóle Buddyści mają zwyczaj rozwieszania w takich miejscach sznurów modlitewnych chorągiewek. Taki obraz ujrzałem także na najwyższej przełęczy naszej trasy. Nie wiem jak się nazywa - tej nazwy nie udało się ustalić. Poza małym czortenem na przełęczy Chińczycy ustawili osobliwy pomnik: cztery kolorowe gigantyczne klocki jeden na drugim z cyframi 4, 2, 9, 2. Przełęcz jest bowiem wysoka na 4292 metrów:

 

Te dwa prywatne mikrobusy stały na przełęczy, a ich pasażerowie fotografowali zawzięcie. My tylko przemknęliśmy koło furkoczących na wietrze różnobarwnych chorągiewek. Sto, może dwieście metrów niżej śnieg zniknął z szosy. Nad nami dalej piętrzyły się góry, ale już zupełnie inne:

Droga po prawej stronie zdjęcia (poniżej) o nasza G-214. Zbiega dość stromo na dno wąskiej i głębokiej doliny w której schowany jest Deqen. Na zdjęciu widać pierwsze domy miasteczka. Pozostałe (głównie nowe bloki) leżą jeszcze niżej:

3550 metrów nad poziomem morza. Coś mi mocno szumi w głowie... W perspektywie każdej ulicy strome zbocza ośnieżonych gór. Czy tak wyobrażałem sobie to miejsce?  W górnej części miasta, gdzie droga G-214 przecina niewielki placyk znaleźć można najwięcej tradycyjnej architektury:

Od tego placu biegnie w dół główna ulica miasteczka, przy niej zgrupowane są sklepy, restauracje i urzędy:

Na szyldach napisy w alfabecie chińskim i tybetańskim. I choć czytałem, że 80 procent ludności zamieszkującej tutaj to Tybetańczycy, to bardziej wyeksponowane są oczywiście napisy chińskie:

A w sklepikach przysłowiowe mydło i powidło. Tu akurat rondle sąsiadują z dewocjonaliami:

Tradycyjne stroje przemieszane ze współczesna tandetą. Ciekawe twarze ludzi. Ale fotografować ich nie jest łatwo, bo jak trudno się z nimi porozumieć. Są raczej nieufni...

W Deqen (Deqin) znalazłem bez trudu zakwaterowanie w Meili Hotel (na zdjęciu obok), stojącym w głównej ulicy, nieco powyżej ukrytej w podwórku małej stacji autobusowej. Hotelik świecił pustkami, dostałem za 120 juanów najlepszy pokój z łazienką. Był tam nawet zainstalowany na stałe stary komputer PC z wolnym dostępem do internetu. Najważniejszy był jednak czynny klimatyzator. Nie po to, by chłodzić, ale po to, by dogrzewać pokój, bo temperatura w nocy spadała poniżej zera, a w budynku nie było żadnego ogrzewania...     

 

Podczas dwóch dni pobytu w Deqin nie spotkałem ani jednego zachodniego turysty. Nic dziwnego. Ten odcinek szosy G 214 jest dla cudzoziemców ślepym zaułkiem. Mogą tu wjechać, ale po zobaczeniu turystycznych atrakcji muszą wrócić tą samą drogą do Shangri La. Bo wjazd do Tybetu z tej strony dla cudzoziemców jest niemożliwy. Nawet pod eskortą pracowników chińskich biur podróży. Mówi się po cichutku, że we Wschodnim Tybecie wciąż dochodzi do zamieszek - rdzenna ludność żąda niepodległości i demonstruje w rocznice dramatycznych wydarzeń z najnowszej historii Tybetu. Od wielu lat marzy mi się wyprawa wzdłuż całego łańcucha Himalajów po jego tybetańskiej stronie. Pytam o zezwolenie co rok i odpowiedź Chińczyków jest zawsze taka sama: może pan polecieć do Lhasy samolotem!

 

 

A wracając do Deqenu, to musiałem tam przecież  coś jeść! Takiego delikatesu jak chleb tu nie widziałem. Były jednak garkuchnie, a w nich gotowe dania. Tylko czy patrząc na taki widok jak na zdjęciu obok zdecydowalibyście się na zakup talerza z tym, co tam paruje w tym wielkim garze? Jaką ma się gwarancję, że wasz żołądek strawi to bezproblemowo na wysokości 3500 metrów nad poziomem morza?

Ale w końcu znalazłem coś dla siebie: gotowane na parze pierogi dzao-dzy nadziewane warzywami. Odkryłem je, jako smaczne i bezpieczne danie już podczas mojej pierwszej podróży do Chin w 1987 roku... W Deqen płaciłem za nie po 1 juanie za pieróg. (za dolara w chińskim banku dawali 6,50 juana) W jednym "koszyczku" mieści się 10 pierogów. Po zjedzeniu dwóch takich koszyczków i popiciu ich serwowaną za darmo zieloną herbatą nic mi już nie brakowało do szczęścia   :) 

 

 

W ulicy zbiegającej do nowej części miasteczka odnalazłem gompę - tybetańską świątynię (na zdjęciu obok). Okazało się jednak, że świątynia jest zamknięta, jest mocno zapuszczona i wygląda na to, że wcale nie funkcjonuje. Może zabrakło mnichów do obsadzenia placówki? Przecież zlokalizowana jest (przynajmniej formalnie) poza Tybetem... Przypuszczam, że wierni - wyznawcy tybetańskiego buddyzmu - chodzą się modlić do niedalekiej świątyni Feilai - a tę miałem zobaczyć kolejnego dnia.

wieksza wersja tej mapki

Wspaniałe panoramy oglądane z okna autobusu warte są pięciogodzinnej jazdy z Shangri La do Deqenu, ale uważam, ze wizyta w tym rejonie jest niespełniona bez zobaczenia pokrytego wiecznym śniegiem pasma górskiego w którym dominuje Kawa Karpo - święta góra Tybetańczyków. Do punktu widokowego jest z miasteczka tylko 10 kilometrów - zaznaczyłem go na dole mapki.

Gdy po śniadaniu wyszedłem na wylot z miasteczka w kierunku Tybetu (na szczęście nie ma tam żadnych posterunków kontrolnych) drogą G-214 nic nie jechało i zacząłem po prostu maszerować. Na szczęście wkrótce nadarzyła się okazja. Zabrali mnie... chińscy turyści, jadący - jak ja - oglądać panoramę.

Pokazany na mapce odcinek krętej szosy biegnie zboczami. Moi chińscy dobroczyńcy wysadzili mnie na początku hotelowej wioski, która swoje powstanie zawdzięcza widokowi. Już na początku zaparło mi dech: w perspektywie przelotowej ulicy zabudowanej hotelikami bielił się majestatyczny i ostry szczyt Mianzimu wystrzelający w błękitne niebo na 6054 metrów:

Poszedłem tą przelotową ulicą w dół - w kierunku tej przyciągającej jak magnes wspaniałej, białej góry. Za zakrętem po lewej wyrósł wysoki mur - szedłem dalej wzdłuż niego aż do bramy. Gdy w końcu w niej stanąłem, oniemiałem z zachwytu. Z bramy otwierał się widok na rozległy taras widokowy, a za jego barierką otwierała się jedna z najpiękniejszych panoram górskich, jakie widziałem w życiu: 

Tuż za bramą stoi kiosk, gdzie pobierają opłatę za wstęp do Parku Narodowego (zdjęcie poniżej). W polu widzenia byłem tylko ja i kilkoro Chińczyków. Nie zauważyłem, aby Chińczycy kupowali bilety, więc ja też nie oglądając się na ochronę zabrałem się do fotografowania. Obok kiosku stoi tablica z mapą parku narodowego. Sfotografowałem tę mapę dla was - gdybym dysponował nią przed wyruszeniem w podróż miałbym znacznie ułatwione zadanie. Aby nie redukować wymiarów umieściłem ją w osobnym oknie MAPA

Kiedy podejść do balustrady otwiera się widok na położony kilka metrów niżej dolny taras na którym ustawiono osiem białych czortenów - tybetańskich kapliczek. Nie chciały mi się wszystkie zmieścić w jednym kadrze, wiec trochę niezdarnie skleiłem dwa zdjęcia:

Jak wygląda prawa część tej rewelacyjnej panoramy możecie się przekonać na zdjęciu poniżej. Najważniejszy i najwyższy w całym paśmie jest ten szpiczasty szczyt nad drugim czortenem od prawej. To święta dla Tybetańczyków góra Kawa Karpo - ma wysokość 6740 metrów.  

Patrzyłem i nie wierzyłem swemu szczęściu. Przygotowując się do wyprawy oglądałem w internecie wiele zdjęć zrobionych z tego samego miejsca: przy ciemnym niebie, z górami częściowo lub całkowicie zakrytymi przez chmury. W relacjach był i deszcz i zamiecie. A tu - pełne słońce i niebo bez chmurki. Widać było lodowiec spływający doliną spod samego szczytu:

Na dolnym tarasie do specjalnych pali i do balustrady przywiązanych było tysiące ofiarnych szarf. Szacuje się, że do świętej góry przybywa rocznie około 20000 pielgrzymów. Część z nich latem podejmuje marsz pątniczym szlakiem wokół góry, a właściwie całego masywu, bo samego szczytu obejść się nie da. Ta "kora" jest znacznie dłuższa i trudniejsza niż marsz wokół innej, bardziej znanej świętej góry - Kailash - podobno wymaga aż 12 dni marszu...  

Znane są różne nazwy świętej góry będącej jednocześnie najwyższym szczytem Yunnanu: Kawagebo, Kawagarbo, Kawa Garbo, Khawa Karpo. Chińczycy nazywają Meili Xue Shan =  Meili Snow Mountain lub Mainri Snow Mountain. W tym samym grzbiecie pokrytym przez wieczne śniegi jest jeszcze ponad 20 niższych szczytów, w tym 6 sześciotysięczników. O ile mi wiadomo nikt dotychczas nie zdobył szczytu Kawa Karpo. Wielokrotnie od 1987 roku próby podejmowali Japończycy, ale zakończyły się one fiaskiem, a podczas jednej z ekspedycji 17 ludzi zginęło pod lawiną. Szczyt (mapa satelitarna) pozostaje niezdobyty: 

Najbardziej malowniczy w całym paśmie wydał mi się jednak odsunięty nieco na lewą stronę, ostry wierzchołek Mianzimu - 6054 m:

Zamożni Chińczycy przyjeżdżają tu na kilka dni i wykupują drogie pokoje z widokiem na szczyty. Główna ściana grzbietu stoi dokładnie naprzeciw wschodzącego słońca i jeśli tylko niebo jest czyste, to widok jest podobno bardzo spektakularny. Tu możecie zobaczyć jak wygląda ten moment na zdjęciu z materiałów promocyjnych.

To niezwykłe i jakże malownicze miejsce! Czyż mogłem odmówić sobie przyjemności sfotografowania się na tle tych wspaniałych gór?

Przygodna Chinka spisała się całkiem nieźle i całe szczęście, ze nie było to lato, gdy wokół przewalają się tłumy chińskich turystów przywożonych autokarami na 15-minutowy postój:

Nacieszywszy oczy niepowtarzalną panoramą zawróciłem w kierunku Deqenu czyli [Decinu]  fotografując po drodze stylowe domy tybetańskie stojące na zboczu poniżej szosy.

Chciałem jeszcze odwiedzić zaznaczoną na mapie świątynię Feilai. Niepozorna, stoi ona poniżej szosy. Brak jest znaków w języku angielskim, ale zapamiętajcie ten kamień z inskrypcją postawiony przy szosie. Tu trzeba skręcić ostro w dół - przechodząc przez tę ozdobną bramę. Do świątyni jest stąd tylko jakieś 100 metrów:

Tak wygląda Feilai Monastery fotografowany z szosy G-214:

Na obwodzie gompy (tak nazywają Tybetańczycy swoje świątynie) zainstalowane są rzędy modlitewnych młynków. Można wejść do mrocznego wnętrza świątyni, ale nie wolno tam fotografować. Poczerniałe freski na ścianach, posągi świętych lamów w żółtych czapkach:

     

Na dziedzińcu przed gompą tybetańska babcia sprzedawała kaganki, które zapala się przed posągami. Długo wzbraniała się przed zrobieniem wspólnego zdjęcia. Ale w końcu...

     

 

 

Do Decina udało mi się wrócić znowu autostopem. Widok samotnego cudzoziemca, stojącego na szosie jest tutaj taką rzadkością, że miejscowi nie odmawiają. A potem trzeba było pomyśleć o powrocie autobusem ta samą trasą do Shangri La. I znów dopisała mi pogoda - mogłem raz jeszcze podziwiać te same krajobrazy, tylko z innej perspektywy. Szczególnie pięknie prezentował się Mt. Baima:

W kolejnej części mojej relacji z Przedsionka Tybetu napiszę o samym mieście Shangri La.

To the second part of this report

Przejście do drugiej części relacji z Shangri La

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

 

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory