Through Amazon' Delta to the paradise islands of Atlantic Ocean

Part one - From Guyana to Amazon' Delta  -  Część I - Z Gujany do Delty Amazonki

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


Please use Google Chrome browser to translate this page to English

tu większa mapa

 

Wyspy, szczególnie te odległe i mało znane fascynowały mnie zawsze. O tych najciekawszych piszę na mojej stronie "Świat Wysp". Gdy powstawał projekt tej podróży zaczęło się tak naprawdę od fascynacji nieznaną wyspą. Bo naprawdę mało kto trafia na Fernando de Noronha - brazylijski archipelag leżący na Atlantyku -  w odległości 350 kilometrów od kontynentu południowoamerykańskiego, zaledwie o cztery stopnie na południe od równika. Aż się prosiło, aby połączyć wyprawę na tą wyspę z odwiedzeniem najciekawszych miejsc w nieznanym mi dotąd brazylijskim regionie Nordeste. Niebanalną opcją powrotu do Europy był tani statek odpływający raz w roku z Recife. A na przelot w jedną stronę a Polski do Gujany Francuskiej mogłem dostać nagrodowy bilet z Air France. Gotowe! Wyruszyłem pod koniec marca 2014.

 

Samoloty Air France do Gujany odlatują rano z lotniska Orly. Musiałem przylecieć do Paryża na lotnisko Charles de Gaulle wieczorem i spędzić noc w stolicy Francji. Na szczęście autobusowy transfer CDG-Orly wliczony jest w lotniczy bilet Air France. Po odebraniu bagażu trzeba wyjść ze strefy celnej i w korytarzu prowadzącym do wyjścia z budynku odszukać biuro z szyldem "Service de client" - tam wydrukują wam voucher na autobus wart (gdyby trzeba było normalnie zapłacić) 21 euro.

Przystanki autobusowe są zlokalizowane tuż przed budynkiem terminalu, na Orly jeździ autobus nr 3. Żadnych przystanków po drodze. Przejazd mimo to pochłania około godziny. Na lotnisku Orly bus staje najpierw przy terminalu West (Ouest), potem South (Sud). 

Najtańszy nocleg w okolicach lotniska Orly oferował podrzędny hotelik "Stars Paris" - spacer do niego trwał 1,5 godziny - przez tunel pod pasem startowym i w prawo :)  Uwaga - w recepcji mają tu bałagan - nie mogli znaleźć mojej rezerwacji!

 

This voyage began with a flight through Paris to French Guyana. I've been there before heading north of Cayenne - to Suriname and former British Guyana. Now I decided to follow by land to the south - to the Brazilian Nordeste region, to discover the unknown cities and  to cross the vast Amazon' Delta.

 

 

Rano tą samą drogą pieszo wróciłem na Orly. Wszystko szło dobrze aż do kontroli bezpieczeństwa - tzw. security. Skierowali mnie na boczną linię, kazali otworzyć bagaż. -Te małe konserwy mięsne może pan wieźć, ale tej dużej (300g) - nie! Paranoja! -A czy w takim razie mogę ją tu zjeść?- zapytałem osłupiałego cerbera. Nie miał wyjścia - zgodził się. Siadłem i zjadłem pół puszki. Drugie pół ładnie zapakowałem i... poleciałem. Samolot - airbus 340 był wypełniony zaledwie w 1/3. Czy nie lepiej sprzedać te miejsca za pół ceny? (pytanie do Air France) Jedzenie smaczne, ale mało dają - nie wstydźcie się poprosić grzecznie o drugą porcję. :)

po 8,5-godzinnym locie wylądowaliśmy 7100 kilometrów dalej  - na pustym lotnisku w stolicy Gujany Francuskiej - Cayenne. Było gorące i wilgotne popołudnie. Kontrola była tu bardzo pobieżna - przez policjanta stojącego w korytarzu. Żadnych pieczątek. W okienku informacji dowiedziałem się, że wbrew temu, co wyczytałem w internecie nie ma tu publicznego autobusu lotnisko-miasto. A taksówkarze chcieli za kurs 35 euro - stanowczo za dużo!

     

     
   

Wyszedłem z plecakiem przed mały terminal (zdjęcie powyżej), gdzie przy 29 stopniach Celsjusza wszystko co żywe chroniło się do cienia. Wkrótce przekonałem się, że nie ma szansy na podzielenie się z kimś kosztem taksówki. Wyszedłem więc na szosę przed lotniskiem - około 100 metrów i po kilkunastu minutach, jak za dawnych dobrych czasów złapałem "stopa". 

Cayenne (funkcjonuje także polska nazwa tego miasta: Kajenna) niewiele zmieniło się od mojego ostatniego pobytu. W najstarszej części miasta można wciąż znaleźć krajobraz typowy  dla stolicy zamorskiej kolonii - Gujany Francuskiej. Byłem już tu kiedyś kierując się z Cayenne na północ - do Surinamu i dawnej Gujany Brytyjskiej. Teraz zamierzałem podążać drogą lądową na południe - do brazylijskiego regionu Nordeste, poznając po drodze nieznane mi miasta i przecinając rozległą Deltę Amazonki:

     
     

 

Relację z mojego pierwszego pobytu w Gujanie możecie znaleźć tutaj

 

Zamieszkałem w najtańszym hoteliku Cayenne, nad kanałem na skraju centrum. "Ket Tai" (to chińska nazwa) za 49 euro oferował bardzo ubogi, ale czysty pokój z łazienką i klimatyzacją. Bez śniadania. Musiała je zastąpić długa bagietka z pobliskiej piekarni za 0,80 euro. Napięcie w gniazdkach to 220 V - grzałka szybko gotowała moją ulubioną herbatę.

 

 

O poranku następnego dnia ruszyłem na miejscowy bazar - "marche", gdzie można zobaczyć wiele egzotycznych warzyw i owoców oraz znacznie więcej czarnych twarzy niż białych:

     

     

Bazar w Cayenne znajdziecie za małym placykiem na środku którego ustawiono pomnik z francuskim kogutem na szczycie. Handluje się nie tylko w widocznej na zdjęciu hali targowej, ale także w ulicach po obu jej stronach - tam rozmieszczone są stragany z warzywami i owocami.

Wewnątrz hali dominują stoiska z pamiątkami, przyprawami i tekstyliami. Jest tu także jadłodajnia, w której posilają się nie tylko handlarze, ale również ludzie z miasta:

 

     
     

 

W porównaniu z metropolią czyli Francją Gujana jest droga. Towary przywozi się bowiem zza oceanu. Ale dlaczego miejscowe owoce są także drogie? Próbowaliście kiedyś rambutanów? (mamy je na zdjęciu obok). Banany na szczęście są tańsze - po 3 euro.

 

Nie brakuje na tym bazarze takich owoców i warzyw, których w Europie nie uświadczysz. Ta Pani na przykład sprzedaje pupunie:

     
     

 

Bataty, czyli słodkie ziemniaki o czerwonej skórce sprzedają w Cayenne po 2,50. Ale mnie zafascynowały przede wszystkim kramy z tropikalnymi kwiatami - to był naprawdę kolorowy zawrót głowy. Która z naszych pań nie chciała by dostać takiego bukietu?:

 

     
     

 

Na tym pomniku, ustawionym na rondzie obok hali targowej biały dobroczyńca pokazuje lepszą drogę życia zacofanemu krajowcowi. :) Pierwsi Francuzi osiedlili się tutaj w 1604 roku. Potem Gujana Francuska przez wiele lat była kolonią karną, do której zsyłano największych przestępców.

 

Główną ulicą Cayenne jest Avenue Charles de Gaulle. Zachowały się w niej stare domy, będące przykładami kolonialnej architektury:

     
     

Wśród butików i kawiarń można w tej ulicy spotkać także punkty skupu złota - jak na zdjęciu obok. Skąd to złoto? Gujana słynie z tego, że można znaleźć tu w interiorze wiele   obszarów złotonośnych. Złoto wydobywa się legalnie i nielegalnie - przede wszystkim w korytach rzek, bo tam najłatwiej dotrzeć.

 

To, że można tu znaleźć złoto nie świadczy wcale, że wszyscy są tu zamożni. Na głównej ulicy Cayenne przed zamkniętymi w niedzielę eleganckimi sklepami można zobaczyć także i takie sceny:

 

     
     
    Wydaje mi się, że najładniejszym budynkiem Cayenne jest stary ratusz (Hotel de Ville):
     

     

Gujana Francuska była kolonią do 1946 roku. Obecnie posiada status departamentu zamorskiego Francji. Jest największym departamentem zamorskim tego kraju. Choć jej obszar to mniej więcej 30% terytorium Polski mieszka tam zaledwie około 200000 ludzi.  I po co Francji ta Gujana? - można by było zapytać. Przede wszystkim ze względu na kosmodrom w Kourou, z którego wystrzeliwane są rakiety Ariane. O jego wybudowaniu zdecydowała bliskość równika. Z tyłu za ratuszem znajdziecie duży plac Hedera, wokół którego wzniesiono kiedyś najładniejsze budowle kolonialnego Cayenne:

     
     
   

Rząd francuski jest tu reprezentowany przez mianowanego przez Paryż prefekta. Miejscowa ludność wybiera co 6 lat członków Rady Generalnej i Rady Regionalnej - organów samorządu. Gujana ma także swoich dwóch posłów w gromadzeniu Narodowym Republiki i jednego w Senacie.

     
     

 

Po ponad 15 latach od mojego pierwszego pobytu zobaczyłem w Cayenne coś nowego - pociąg - zabawkę dla turystów. Przy panującym tu nawet w nocy wilgotnym upale to jednak duża wygoda - zwiedzać miasto siedząc pod daszkiem na wygodnych siedzeniach. Tylko turystów nie widziałem. Pociąg - zabawka stał bezrobotny...

Na wzgórzu ponad Starym Miastem znajdziecie ruiny dawnego fortu. Wstęp do Fortu Ceperou zbudowanego w XVII wieku jest bezpłatny, bo niewiele jest tam do oglądania z wyjątkiem drewnianej wieży obserwacyjnej, którą widać na zdjęciu:

     
 
   

Ale na mury fortu wato się wdrapać, bo otwiera się od nich ładny widok na najstarszą część Cayenne. W dolnej części zdjęcia widać żółty ratusz, a to zgrupowanie palmowych pióropuszy to Place Palmistes - miejsce spotkań i spacerów mieszkańców, gdzie wieczorem przyjeżdżają liczne barobusy oferując niedrogie dania. Prosto - od podnóża fortu biegnie główna ulica - Av. Charles de Gaulle:

     
     
   

Cayenne ma katolicką katedrę pod wezwaniem Świętego Zbawiciela, którą jednak mogłem sfotografować tylko z zewnątrz, ponieważ była zamknięta na czas trwającego właśnie remontu:

     

     

Na brzegu morza u wylotu ulicy Justin Calayee urządzono mały park, z którego ławek można patrzeć na ocean. Niestety nie ma tu żadnej plaży, a woda oceanu jest mętna i zamulona. I tak jest przez cały rok - wielkie rzeki płynące z wnętrza kontynentu niosą masy mułu, który zanieczyszcza przybrzeżne wody Gujany. Więc jeśli ktoś szuka pięknych i białych tropikalnych plaż to Gujanę Francuską powinien raczej omijać. Może właśnie dlatego francuscy urlopowicze wolą spędzać czas we francuskich posiadłościach na Karaibach - na Martynice czy Gwadelupie.

     
     
   

Przy tym małym parku stoi chińska świątynia oraz mocno już zapuszczony hotel Amandiers (na zdjęciu poniżej), w którym miałem pierwotnie zamiar się zatrzymać, ale nie odpowiadali na e-maile. Gdy teraz osobiście zjawiłem się w hotelu, by sprawdzić co się dzieje okazało się, że pokój u nich kosztuje już 60 euro, a nikt z obsługi nie zna angielskiego, a internet jest - dodatkowo płatny i działający "od czasu do czasu".

     
     
   

W Cayenne przy rybnym bazarze zlokalizowanym na brzegu poniżej prefektury znajdziecie rodzaj betonowego pirsu, z którego wędkują miejscowi, ale trudno ten zakątek, gdzie brzeg wokół zarośnięty jest krzakami nazwać pięknym:

     
     

Przyszła pora wyjazdu. Francuzi wybudowali przez dżunglę Gujany dobrą, asfaltową drogę prowadzącą do Saint Georges na brazylijskiej granicy. Codziennie, ale tylko rano kursują z Cayenne do granicznego Saint Georges mikrobusy. Nie mają rozkładu jazdy. Pojazd odjeżdża, gdy się zapełni. Przejazd kosztuje już 40 euro od osoby.

W Cayenne nie ma terminalu autobusów. Mikrobusy odjeżdżają z nieoznakowanych przystanków rozmieszczonych po obu stronach wąskiego kanału (zdjęcie poniżej). Po rozpoznaniu okazało się, że "mój" przystanek jest w głębi, po jego lewej stronie. Rzecz w tym że zaraz po przyjeździe w hoteliku ostrzegano mnie: nasza (prawa) strona kanału jest bezpieczna, ale na lewą, gdzie rozłożyło się małe Chinatown lepiej nie przechodzić. To już nie jest Europa...

     

     

 

Przyszedłem na przystanek rano, gdy miasto jeszcze spało. Ale mikrobus czekał. Wkrótce ruszyliśmy, zabierając jeszcze z kilku miejsc na mieście znajomych kierowcy. Na rogatkach zjechaliśmy do stacji benzynowej, kierowca - na oko brazylijski imigrant - zebrał należność za przejazd i kupił paliwo.

Ruszyliśmy wąskim paskiem asfaltu wijącym się wśród  porośniętych bujnym, tropikalnym lasem wzgórz. Przejazd do St Georges z jednym tylko przystankiem w Regina trwa około 3 godzin.

Regina - położona o kilka kilometrów w bok od głównej szosy okazała się bardzo małą miejscowością:

     
     

 

Regina to już miasto pogranicza. Posterunek policji otoczony jest wysokim metalowym płotem z zasiekami z drutu kolczastego na szczycie. Podczas krótkiego spaceru po osadzie nie doświadczyłem ani życzliwych spojrzeń, ani uśmiechów.

 

Mieszka tu niecały tysiąc ludzi. Najciekawszym obiektem w miasteczku wydaje się być katolicki kościółek pokryty falistą blachą:

     

     
   

Regina leży nad wielką tropikalną rzeką, szerszą od Wisły w Warszawie. Nazywa się Approuage i ma - bagatela - 335 kilometrów długości. Piękna rzeka! W mieście tuż nad rzeką Francuzi zbudowali nawet odcinek spacerowej promenady. Jeśli wytężycie wzrok to na zdjęciu poniżej w dali zobaczycie niski most. To przez ten most jedzie się dalej ku brazylijskiej granicy: 

     
     

 

Zaraz za Reginą przy szosie jest francuski posterunek, gdzie sprawdzają paszporty. Dalej już nikt nikogo nie będzie kontrolować. Jechała z nami taka całkiem, całkiem Kolumbijka bez papierów. Wyglądało na to, że na gościnnych występach w Gujanie oferowała swoje wdzięki. Była mała dyskusja z władzą, podejrzewali, że wjechała nielegalnie (podobno granica w dżungli jest nie do upilnowania), ale w końcu ją wypuścili...

     
     

 

50 kilometrów dalej - w Saint Georges - maleńkim francuskim miasteczku na brzegu wielkiej rzeki Oiapoque właściciele łodzi - Brazylijczycy bili się o tych kilku potencjalnych klientów, którzy przyjechali razem ze mną mikrobusem z Cayenne. Każdy klient to 5 euro przychodu - tyle płaci się za przeprawę na brazylijską stronę.

Brazylijskiego miasteczka granicznego Oiapoque z St Georges nie widać - leży ono kilka kilometrów w górę rzeki.

Saint Georges (pełna nazwa: Saint Georges de l'Oyapock) nie ma dobrej opinii. Granicy z Brazylią nie da się upilnować. Po cichu mówi się, że kwitnie szmugiel, że przez nieszczelną granicę przepływają nielegalnie nie tylko towary, w tym surowo zakazane narkotyki, ale także ludzie - nielegalni imigranci. Czasem zupełnie niechcący można tu zobaczyć coś, czego nie powinno się widzieć, a to może oznaczać kłopoty. -Dlatego lepiej w Saint Georges się nie zatrzymywać! - doradził mi ktoś z miejscowych.

 

Tak wygląda centrum osady rozłożone wzdłuż brzegu rzeki:

 

     
     
   

Po kilku minutach od przyjazdu już płynęliśmy wzdłuż brzegu porośniętego bujną, gęstą dżunglą. Obok nas druga, identyczna piroga z daszkiem chroniącym przed niespodziewanym deszczem i słońcem:

     
   

 

Rejs w górę rzeki trwał około kwadransa. Przepływaliśmy pod pięknym, wysokim mostem łączącym dwa porośnięte dżunglą brzegi (zdjęcie poniżej) Ten most to paradoks. Zbudowali go Francuzi. Miał połączyć dwa odcinki międzynarodowej drogi. Jest gotowy do użytku od dwóch lat. I... wciąż nieczynny. Bo Brazylijczycy po swojej stronie nie doprowadzili do mostu nowej drogi. Opóźnienie w pracach przekracza ponoć 500 dni. Może dla was go otworzą.  :)

     

     
   

Na zdjęciu poniżej mamy już brazylijskie miasteczko Oiapoque. Tu wysiadłem z pirogi i po zapłaceniu przewoźnikowi pięciu euro zacząłem się rozglądać za mundurowymi, którzy powinni dokonać odprawy granicznej i wstawić wjazdowy stempel do mojego paszportu.  Nikogo takiego tu nie było. To był już inny świat! .

     

     
   

Tak wygląda miejsce, gdzie na brazylijskim brzegu wysiadają z piróg podróżni przybywający z Gujany. Można oczywiście wziąć taksówkę do hotelu lub na stację autobusów. Tu także krążą panowie z plikami banknotów oferujący wymianę pieniędzy:

     
     

 

Pomaszerowałem więc nadbrzeżną ulicą w prawo - do polecanego przez podróżników hoteliku "Floresta". Tam sympatyczna recepcjonistka Melissa uświadomiła mnie, że to rzeczywiście zupełnie inny świat - żadnej odprawy nie będzie, a jak chcę koniecznie ten stempel do paszportu, to muszę odszukać posterunek policji położony jakiś kilometr dalej. Polacy na szczęście nie potrzebują brazylijskiej wizy, więc nie będzie żadnych komplikacji...

Za 70 brazylijskich reali we "Floreście" dostałem czysty,  klimatyzowany pokoik z łazienką i wliczonym w cenę brazylijskim bufetowym śniadaniem, serwowanym codziennie od 7.00 na zacienionym tarasie - z widokiem na rzekę.

W miasteczku są jeszcze inne hotele, ale uważam, że "Floresta" jest bezkonkurencyjna zarówno jeśli chodzi o cenę, jak i jakość. Chyba, że chcecie spać w zarobaczonym burdeliku... Tam będzie trochę taniej.

 

     

 

W nadrzecznej ulicy jest kilka kantorów. Główną walutą, którą obracają jest oczywiście euro. Niestety, kurs który oferują jest znacznie niższy od oficjalnego. Nieświadomy miejscowych układów postanowiłem poczekać z wymianą pieniędzy do następnego poranka, kiedy mieli otworzyć jedyny miejscowy oddział Banco do Brazil.

Przed bankiem czekał tłum miejscowych. Kiedy w końcu udało mi się wejść do środka dowiedziałem się, że ten jedyny bank w granicznym miasteczku Oiapoque nie prowadzi obrotu walutami (!) pozostawiając go właścicielom kantorów i ulicznym cinkciarzom. Wymieniłem więc w kantorze tylko tyle, ile potrzebowałem na pobyt w Oiapoque i przejazd autobusem do stolicy prowincji - Macapy.

Nie dając za wygraną w Macapa poszedłem ponownie do tamtejszegp Banco do Brazil, odczekałem 2 godziny obserwując z irytacją ślamazarne poczynania niekompetentnych urzędników. Gdy w końcu wydrukowano dokument wymiany kazało się, że naliczono tak wysoką prowizję, że wymiana w tym państwowym banku okazała się zupełnie nieopłacalna. Oddałem im ten wypocony dokument i... poszedłem do kantoru. 

     

     

W bardzo reprezentacyjnym punkcie na brzegu rzeki mieszkańcy ustawili tu obelisk z napisem "Tu zaczyna się Brazylia". Oiapoque to brazylijska Dzika Północ, do niedawna najdalej wysunięte na północ miasto Brazylii. Podobno nie tak dawno Oiapoque utraciła prymat w tej dziedzinie na rzecz znacznie mniejszego Monte Caburai w prowincji Roraima, ale tu o tym głośno się nie mówi...

     
     
   

Do ujścia rzeki do oceanu jest zaledwie kilkanaście kilometrów. Tutejsi rybacy łowią nie tylko na rzece, ale wypływają także na otwarte morze. W jednej z miejscowych knajpek, prowadzonej przez starego włoskiego emigranta próbowałem ryby z oceanu zwanej robalo. Nazwa była na pewno rewelacyjna, smak - raczej przeciętny!

     

 

   

Ktoś, kto szuka tu folkloru powinien powędrować wzdłuż rzeki na wschodni kraniec osady. Tam, nad bocznymi kanałami wielkiej rzeki wyrosło małe osiedle rybackich domków zbudowane na palach. Z pomostów można tu zejść prosto do łodzi czy kutra:

     
     
   

 W kanałach nazywanych przez miejscowych igarapes cumują także łodzie i motorówki wykorzystywane przez turystów i poszukiwaczy złota. Wszystko to prezentuje się bardzo prymitywnie, ale przez to jest autentyczne:

     

     

 

Ziemia tu czerwona. Czerwona jest nawierzchnia wszystkich ulic i tych wyboistych, szutrowych i tych nielicznych jeszcze asfaltowych, które na stałe pokrył czerwony pył. Sklepiki mają poetyczne, czy może raczej pretensjonalne nazwy (obok mamy na zdjęciu Kwiat Nordestu).

Zabudowa jest niska, a chroniące przed palącym słońcem podcienia nadają osadzie wygląd miasteczka z Dzikiego Zachodu:

     

     

 

W tym sklepiku "tanio jest przez cały dzień". Może zatem pora na kilka przykładowych cen: duży chleb 6 reali, 1,5 litra koki - również 6, kilo bananów na hali targowej 4,50. Kilo pomidorów 5-7 reali. Za jednego dolara USA cinkciarze płacili 2.20 reala, za euro - 3,90.

Czymś rzadko spotykanym w innych brazylijskich miasteczkach o podobnej wielkości są okratowane punkty skupu złota. To tutaj poszukiwacze złota - garimpeiros - zostawiają swój urobek. Nie wiem ile im płacą, ale można potem kupić to złoto płacąc około 87 reali za gram. Złoto wydobywa się w dopływach rzeki - w dużych kopalniach - legalnie lub po cichu - na własną rękę. Podobno jeszcze 20 lat temu na ulicach Oiapoque można było otwarcie nosić broń.  Potem rząd zaapelował do społeczeństwa o dobrowolne rozbrojenie. Nikt nie wie dokładnie czy wszyscy oddali swoje rewolwery.

Złoto i duże pieniądze rodzą przestępczość. Poczynając od nierządu. Ale miejscowe prostytutki podobno mają większe wzięcie u Francuzów przybywających z drugiej strony rzeki, niż u bogatych krajowców.

 

 

 

Jeden niewielki katolicki kościółek załatwia duchowe potrzeby 20-tysiecznego całego miasteczka. W ciągu dnia do środka można zajrzeć tylko przez kratę.

Z jedynej kafejki internetowej - LAN cafe, gdzie biorą 3 reale za godzinę po kilkunastu próbach udało mi się w końcu wysłać jeden list.

Ale w Oiapoque, peryferyjnym mieście biednej prowincji Amapa coś się powoli zmienia. Działają organizacje młodzieżowe, a ostatnio władze otworzyły także uniwersytet. Mały, bo mały - ale będzie się rozrastał. W rysach tych nastolatek można się dopatrzyć ich indiańskich rodowodów:

     
     

Indian na ulicach się nie widzi. Podobno większość miejscowych Indian uciekła do Guajny Francuskiej, bo tam rdzenna ludność ma większe przywileje i lepszą opiekę ze strony władz.

 

W Oiapoque jest małe, ale ciekawe muzeum Kuahi, gdzie można zapoznać się z kulturą tutejszych Indian. Wstęp jest bezpłatny.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Na głównych ulicach Oiapoque sprzedają zielone kokosy (a dokładniej orzeźwiający napój zawarty w ich wnętrzu) oraz łodygę trzciny cukrowej, której miąższ, zawierający sporo słodkiego soku nadaje się do chrupania:

     

 

 

 

   

Więcej egzotycznych warzyw i owoców znaleźć można na  małym, ale bardzo kolorowym bazarze.

     

     

Oiapoque Market

 

Dla miejscowych to po prostu rynek, gdzie dokonują codziennych zakupów. Dla kogoś z Europy to chyba najciekawsze miejsce w Oiapoque, pełne egzotycznych warzyw i owoców i warzyw, worków z tapioką, butelek i słoików z przyprawami:

     
     

Po Oiapoque kursują taksówki, ale są drogie. Warto z nich korzystać, gdy podróżuje się w kompanii 3-4 osób. Samotni podróżnicy, ale także i miejscowi korzystają z taksówek motocyklowych. To oficjalny środek transportu. Kierowcy na odblaskowych kamizelkach mają numery rejestracyjne.  Według mnie jedyną niedogodnością jest konieczność zakładania wielkich i niewygodnych kasków - także przez pasażera. Za kurs po miasteczku płaci się 3 reale (1 USD= 2,20 reala).

     
     

 

I gdy przyszła pora pożegnać pograniczne miasteczko to wsiadłem na siodełko takiej właśnie taksówki, by po kilkunastu minutach znaleźć się na rodoviarii czyli dworcu autobusowym. Jest zlokalizowany tylko 2 km za miastem, ale perspektywa maszerowania z plecakiem w lepkim upale nie zachęcała. Zapłaciłem 5 reali.

 Tylko dwa razy dziennie z terminalu w Oiapoque odjeżdża autobus. W jednym tylko możliwym kierunku: do Macapy - stolicy granicznej prowincji Amapa. Macapa leży dokładnie na równiku, nad Amazonką.

     

 W porze deszczowej, gdy autobus nie może przejechać tą jedyną drogą, taką jak na zdjęciu poniżej, miejscowi kierowcy oferują przejazd ciężarówką lub samochodem 4x4 (jeżeli skrzyknie się odpowiednia ilość podróżnych). Ja miałem szczęście: w końcu marca droga była przejezdna, ale i tak była to duża przygoda - taki "hardkorowy" wstęp do poznawania brazylijskiego regionu Nordeste.

First stage of Oiapoque - Macapa road:

   

     

Za 1 dolara amerykańskiego dawali 2,20 reala.  Za 92 reale (tyle kosztował bilet Oiapoque - Macapa) czyli 42 dolary miałem możliwość oglądania wspaniałej równikowej dżungli - dopóki nie zapadł zmrok. Podróż trwała 13 godzin.  Z Oiapoque wyjechałem w południe. Ci którzy wyjeżdżają drugim kursem - o 19.00 widzą jeszcze mniej...

 

 

 

 

Droga BR-156. Na początku w jej ciągu jest wiele drewnianych mostków na rzeczkach i potokach. W drugiej części pojawia się asfalt. Długość całej trasy to prawie 600 km. Podobno jeszcze w latach dziewięćdziesiątych pokonanie trasy Oiapoque - Macapa zabierało nawet 6 dni. W Oiapoque jest małe lotnisko, ale wykorzystywane jest tylko do celów wojskowych i czarterów biznesowych. Nie ma żadnych regularnych połączeń.

     
     
   

Od czasu do czasu mijaliśmy samotne domostwa zagubione gdzieś w tropikalnym interiorze. Jak widać na zdjęciu poniżej nie były to klimatyzowane wille:

     
     
   

Po drodze mieliśmy dwa postoje na posiłki w przydrożnych jadłodajniach. Pierwszy z nich wypadł przy jakiejś na wpół zrujnowanej fazendzie, gdzieś w środku dżungli:

     

     
Drugi postój mieliśmy już po zmroku (w regionach bliskich równika słońce zawsze zapada za horyzont około 18.00) - na peryferiach jakiegoś miasteczka, już na asfaltowym odcinku szosy. Była pierwsza w nocy, gdy w końcu wysadzili nas na pustej rodoviarii w Macapa. Za miastem. Miałem namiar na bezpieczny hotel, tylko że droga do niego była niezbyt bezpieczna. To był jeden z najtrudniejszych momentów na trasie tej podróży. Byłem sam, w środku nocy, na peryferiach nieznanego miasta. Nawinął się starszy facet na motocyklu, ale to nie była oficjalna motocyklowa taksówka... Zaryzykowałem. Długo się trzeba było dobijać do zabarykadowanego hotelu!  Jeżeli wy też przyjedziecie do Macapy w środku nocy, to warto zrujnować się na  do hotelu regularną taksówką; lepiej nie ryzykować!.
     

A to już Macapa - stolica brazylijskiej prowincji Amapa fotografowana następnego poranka. Niezbyt bezpieczne miasto, szczególnie po zmroku. Po prawej stronie kanału biegnącego ku Amazonce jest "turystyczna" uliczka, gdzie znajdziecie kantory wymiany walut i widoczną na zdjęciu agencję Preamar - jedyną sprzedającą bilety na statki, kursujące po Amazonce. Te statki odpływają z porciku Santana - odległego o 20 km (dojazd miejskim busem), bo w samej Macapie nie ma przystani.

Macapa:    

     

 

Napisałem już powyżej o tym jak uparcie chciałem wymieniać pieniądze w państwowym banku. A że ja to już przerobiłem, wy nie musicie czekać dwóch godzin w banku, by się w końcu dowiedzieć, że pobierają absurdalnie wysoką prowizję - idźcie prosto do tego kantoru!

Mieszkałem w nowym hotelu Mais, gdzie za wielgachny pokój z bardzo cienkimi drzwiami i obfite śniadanie płaciłem 90 reali.

Macapa nie jest urodziwym miastem. Szukając przykładów ciekawej architektury trafiłem do wzniesionej współcześnie katolickiej katedry św. Józefa. Ponadnaturalnej wysokości figura świętego z małym Jezusem na ręku stoi przed katedrą:

     

     
   

Metryka miasta sięga 1738 roku. Najważniejszym zabytkiem w Macapie jest fort zbudowany jeszcze w czasach kolonialnych przez Portugalczyków. Budowę fortu rozpoczęto w 1764 roku i trwała ona aż 18 lat. Dziś, aby dostać się do środka trzeba umówić się telefonicznie z przewodnikiem. Zrezygnowałem ze względów oszczędnościowych, ale również dlatego, że podobno nic ciekawego tam nie ma:

     
     

Jest tu kawałek ładnie urządzonego nadrzecznego bulwaru (zdjecie obok) wzdłuż którego usadowiły się restauracje serwujące potrawy mięsne z rusztu - churrascarie.  Ale turystów raczej nie widać...

Bo kto słyszał o Macapie? W światowej prasie pisano o niej tylko raz - gdy w grudniu 2001 roku zamordowano tu na zakotwiczonym jachcie nowozelandzkiego żeglarza.

 

 

Jest wreszcie Amazonka - rozlana na wiele kilometrów, z ledwo widocznym przeciwległym brzegiem, a na niej wielkie oceaniczne statki, które wpływają na ta wielka rzekę zmierzając do portów w brazylijskim  interiorze, gdzie ładuje się na nie naturalne surowce.

     

Equator monument in Macapa:

 

Macapa leży dokładnie na równiku. Koło stadionu postawiono tu okazały pomnik równika (zdjęcie poniżej). Równik przechodzi przez tą dziurkę na szczycie obelisku  :)  Oni nazywają to miejsce Marco Zero. Dojechałem do Marco Zero motocyklową taksówką płacąc 10 reali:

     

     
   

Na tarasie pod pomnikiem wyznaczona jest linia oddzielająca półkulę północną od południowej. Można się tu sfotografować stojąc okrakiem na równiku. I to w absolutnej pustce!  Podróżując po świecie wielokrotnie przekraczałem równik, ale nie zdarzyło się, aby przecinał on 400-tysięczne miasto.

     
     

 

A tu ludzie wyglądający na przystanku na autobus. Macapa jest rozległa. Kursują tu miejskie autobusy (typowa opłata za przejazd to 2,25 reala - bilet sprzedaje konduktor). Problem polega na tym, że na przystankach nie ma żadnych rozkładów jazdy i autobusy kursują według widzimisię kierowcy.

Z Macapy miałem płynąć dalej statkiem rzecznym przez Deltę Amazonki do Belem na jej przeciwległym krańcu. Na miejscu okazało się, że statki odpływają z satelickiego miasteczka Santana odległego o jakieś 20 kilometrów. Długo czekałem na autobus, a gdy w końcu nadjechał i ruszyliśmy to wlókł się niemiłosiernie, zjeżdżając w bok - do slumsów. Dajcie sobie dużą rezerwę czasu. Ja zacząłem się bać, czy zdążę na czas. W dodatku okazało się, że końcowe pół kilometra trzeba przejść pieszo. W końcu jednak do portu dotarłem. Oto on:

     
     

Porcik w Santana jest maleńki i zatłoczony pasażerskimi stateczkami różnej wielkości. Funkcjonują nabrzeżne sklepiki i garkuchnie, które starają się przyciągnąć klientów głośną muzyką. Trochę większe statki maja do dyspozycji właściwie jedno tylko nabrzeże.

Nie miałem pojęcia, jak wygląda i jakiej jest wielkości mój "Almirante do Mar" ("Admirał Morza") - czy jest to duży prom zabierający samochody, czy statek pasażerski podobny do takiego, którym pływałem po Lenie czy Jenisieju? Rzeczywistość okazała się bardziej prozaiczna. Oto on:

 

     
     

 

To była mocno już pordzewiała metalowa krypa o trzech pokładach. Na dolnym wisiały hamaki i cudem jakimś zmieścił się obok nich osobowy samochód wtoczony przez otwierana burtę. Na środkowym były kabiny dumnie nazywane z angielska "suite" oraz "sala VIP" gdzie też wisiały hamaki, ale cała sala była klimatyzowana. Macapa. Na najwyższym pokładzie z przodu był mostek, w środku bufet, a dalej pod daszkiem - stoliki i dyskoteka (!)

Obok "Admirała" cumował jeszcze mniejszy statek, z którego wyładowywali skrzynki z rybami - zdjęcie po lewej.

Santana podobnie jak Macapa nie jest bezpiecznym miejscem. Nie dziwi obecność uzbrojonego po zęby patrolu. Chciało by się powiedzieć: prosimy więcej policji na ulicach! Ale był to jedyny patrol, który widziałem tego dnia...

Gdy wszedłem na pokład wielu pasażerów rozwiesiło już swoje hamaki na dolnym pokładzie. Podróżowałem już kiedyś kilka dni w takich warunkach płynąć po Górnej Amazonce z Brazylii do Iquitos w Peru. Każdy pasażer tej klasy przynosi swój własny hamak oraz sznury ("cordo") do jego podwieszenia. Bagaż umieszcza się na podłodze pod pod hamakiem, co jest niezbyt bezpieczne...

 

     
     

 

I z tego właśnie powodu oraz z powodu braku hamaka zdecydowałem się tym razem podróżować w kabinie. Kosztowało to 180 reali - niewiele więcej niż miejsce na hamak (150). W ciasnej kabinie (zdjęcie obok) są cztery koje, ale miałem szczęście - nie był to szczyt sezonu i okazało się, że nikogo mi nie dokwaterowali. Miałem więc tą kabinkę wraz z miniaturową, pordzewiałą łazienka wyłącznie dla siebie!

 

W moim bilecie jako porę wyjścia wpisano "10.00 da manha" (dziesiąta rano), ale wypłynęliśmy dopiero o 11.00 - gdybym to wiedział nie musiałbym się tak spieszyć...

 

 

W końcu jednak zawyła syrena i ruszyliśmy, przepływając zaraz na wstępie obok nabrzeża, przy którym stały dwa duże masowce. Zastanawiałem się: co one tu ładują?

     
     

I wkrótce zobaczyłem - wielkie sterty startej tarcicy - takie "wooden chips" używane do produkcji płyt wiórowych i celulozy. Na własne oczy widziałem, że z Amazonii wciąż wywozi się olbrzymie ilości drewna w różnej postaci, pustosząc tropikalne lasy...

 

A wielka rzeka, którą płynęliśmy jest ważną drogą transportu. Popatrzcie: wielkie TIRy ładowane są na barki i płyną w gór rzeki, po to, by dopiero ostatni odcinek trasy pokonać na własnych kołach:

 

     
     
   

Zobaczyłem kotwiczące na Amazonce naprawdę wielkie statki. Podobno takie jednostki docierają aż do portu Manaus w środkowym biegu szeroko rozlanej rzeki:

     

     
   

Coraz częściej na Amazonce pojawiają się także zagraniczne wycieczkowce. Oferują one oczywiście znacznie wyższy komfort podróżowania. Odwiedzają tylko największe porty, gdzie turyści mają zaplanowany program zwiedzania i otoczeni są opieką. Taką ciekawą trasę z Florydy robi na przykład statek "Prinsendam".

     
     
   

Ale ja podróżowałem tym razem w zupełnie odmiennych warunkach - bez klimatyzacji i ze skromnym własnym zapasem żywności w plecaku.  Po przecięciu szeroko rozlanej Amazonki nasz stateczek zagłębił się w sieć rozlewisk i kanałów delty. Ich brzegi porośnięte były bujną, dziewiczą roślinnością. Nie widziałem żadnych znaków nawigacyjnych i nie wiem, jak kapitan znajdował właściwy szlak...

     

     
   

Pasażerowie zalegli w swoich hamakach. Dla nich widoki po obu stronach nie były żadną atrakcją - zapewne przemierzali tą trasę wielokrotnie. Tylko ja trwałem na tym słońcu polując na ciekawe tematy do zdjęć. Na przestrzeni wielu kilometrów na brzegu nie widziałem żadnych śladów działalności człowieka:

     
     

 

W końcu jednak na skraju zielonej dżungli pojawiły się domy na palach. Od strony lądu nie były do nich doprowadzone żadne drogi, czy nawet ścieżki. Jedyny możliwy dostęp do tych siedlisk był od strony wody.

Delta of Amazon River:    

     

Ten rejs stwarzał świetną okazję dla obserwacji tropikalnej przyrody i ludzi żyjących nad wielką rzeką. Odnotowałem wystające ponad trzcinowe strzechy radiowe i telewizyjne anteny. Więc ci ludzie mają energie do zasilania odbiorników. Pochodzi ona zapewne z małych, prywatnych agregatów włączanych jedynie wieczorem. Pod wieczór minęliśmy małą wioseczkę, w której wypatrzyłem zbudowana na brzegu kaplicę   :

     
     

 

Ludzie z wioski wiedzieli zapewne o jakiej porze dnia przepływa statek, bo wypływali swoimi małymi czółnami na rzekę. Statek zwalniał, a załoga podawała do łódki jakieś niewielkie paczki. Potem kapitan znów wrzucał "całą naprzód" i płynęliśmy dalej odnajdując bezbłędnie drogę w tym wodnym labiryncie:

     
     

 

Przygotowując ta podróż próbowałem znaleźć na mapie szlak, którym ten statek mógłby ewentualnie płynąć z Macapy do Belem. Ale mapy nie były dostatecznie dokładne, wyglądało na to, że statek musi popłynąć do ujścia rzeki do oceanu i potem ponownie zagłębić się w południowe ramię rzeki. Tymczasem okazało się, że do morza stąd jest bardzo daleko...

Kilka razy zdarzyło nam się przepływać koło tartaków zbudowanych tuż na brzegu. Przerabiają one drewno - największe bogactwo Amazonii. Widać było, że kłody drzewa spławiane są do tartaków rzeką:

     
     
   

Przepływający raz na dzień statek był niewątpliwą atrakcją dla mieszkających tu ludzi. Widząc zbliżającą się jednostkę przerywali codzienne prace, niektórzy machali do nas rękami. A ten przewiewny domek na palach po lewej - to oczywiście toaleta   :)

     
     

 

Czasem pomostów przy brzegu płynęły ku statkowi małe czółna, a w nich dzieci. Piszę o tym z pewnym niesmakiem, ale brazylijscy pasażerowie urządzali sobie zabawę: do plastykowych worków wkładali po kilka cukierków, nadmuchiwali lekko worek i rzucali go w kierunku dzieci. Kto pierwszy podpłynął, ten dopadał cukierki.

Statek nigdzie po drodze nie cumował, gdy w większej osadzie  mieliśmy wysadzić pasażerkę podpłynęła do nas taka oto motorówka. Przesiadka odyła sie bardzo sprawnie:

     
     
   

Płynęliśmy całą noc pod wspaniale rozgwieżdżonym niebem. Sternik dysponował silnym reflektorem, którym co chwila omiatał brzegi, by znaleźć właściwą drogę.

     
     

 

Przez okrągły rok jest tu gorąco i wilgotno, nie dziwi zatem brak okien w wielu chatach - to zbyteczny luksus. Jedynym problemem z którym ci ludzie muszą się uporać to moskity. Ale widziałem rozpięte we wnętrzach chat moskitiery - ih zakup nie jest dużą inwestycją...

     
     
   

Bardzo rzadko na rzece pojawiały się na rzece inne pasażerskie stateczki - przy niewielkiej populacji zamieszkującej deltę nie ma dużego zapotrzebowania na przewozy ludzi. Jednak im bliżej byliśmy Belem, tym takie widoki pojawiały się częściej:

     
     
   

Dochodziła dwunasta, gdy z daleka nad ścianą zieleni zauważyłem wysoki antenowy maszt. Czy to już Belem? Nie, to jakieś małe, satelickie miasteczko. Ale tu już nareszcie są sklepiki, ulice i mały bazar:

     
     
   

Dopiero pół godziny później wypłynęliśmy z kanałów na szerokie rozlewisko. Po jego drugiej stronie pojawiła się linia wieżowców wielkiego miasta. Po ponad dobie żeglowania przez zielone bezludzia był to dla mnie widok wręcz surrealistyczny: 

     
     
Belem:  

Przepłynęliśmy wzdłuż tego wielkiego miasta, kierując się do przystani funkcjonującej w jego starej części:

     

 

 

 

About Belem and other cities of the Brazil Nordeste region I did write on my next web page.  

Ale o Belem i innych miastach brazylijskiego regionu Nordeste napisałem już na kolejnej stronie. Zapraszam!

     
     

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

To the next part of this report    

Przejście do drugiej części relacji  

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory