tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos

CZĘŚĆ 1 - - PART  ONE


                    Czy wiecie że są dwie różne i bardzo odległe od siebie Wyspy Bożego Narodzenia?  Tą pierwszą, należącą do Australii i leżącą na Oceanie Indyjskim odwiedziłem podczas mojej Szóstej Podróży Dookoła Świata.  Ta druga, leżąca na środku Pacyfiku i znaczniej trudniej dostępna kusiła mnie przez wiele lat. Dotarli na nią wcześniej inni znani polscy podróżnicy: Mieczysław Piechocki ze Szczecina, a po nim Olgierd Budrewicz. Przyszedł w końcu dzień, gdy i moje marzenia o zobaczeniu tego bardzo odosobnionego, największego atolu świata miały się ziścić... W dodatku chciałem osiągnąć coś, czego nie udało się dokonać moim poprzednikom - dotrzeć na Wyspę Bożego Narodzenia na Boże Narodzenie. Wyruszając z kraju nie wiedziałem jeszcze, czy uda mi się dostać potrzebną wizę - władze Kiribati nie reagowały na wysyłane do nich zapytania...

Christmas Island leży zaledwie dwa stopnie na północ od równika.   Należy do wyspiarskiej Republiki Kiribati – to połowa jej terytorium. Na rozległych wodach terytorialnych tego państwa Christmas Island jest wysunięta na wschód – od stolicy kraju leżącej na atolu Tarawa dzielą ją ponad 3 tysiące kilometrów.

Jeszcze niedawno na wyspę można było dotrzeć tylko czarterowym samolotem latającym nieregularnie z Honolulu. Internetowe wyszukiwarki lotów nie pokazywały wcale lotniska o magicznym dla mnie symbolu CXI, były problemy z rezerwacją miejsc. W roku 2006 sytuacja się poprawiła: moi starzy znajomi - fidżijskie linie Air Pacific zdecydowały się nieco nadłożyć drogi i raz na tydzień w drodze z Nadi do Honolulu lądować na Christmas Island. Niestety taryfy ustalono bardzo wysokie. Paradoksalnie powrotny dolot z Honolulu jest droższy o 1000 zł od przelotu powrotnego z bardziej oddalonego Nadi na Fidżi. A przelot jednym ciągiem Honolulu -CXI - Nadi jest jeszcze droższy. Wybrałem oczywiście wariant najtańszy: powrotny przelot z Fidżi...

Na Fidżi dotarłem z biletem wykupionym według taryfy "dookoła świata". Mimo, że Air Pacific partycypuje w tej taryfie nie można korzystając z niej zrobić sobie stopoveru na Christmas Island w drodze z Honolulu na Fidżi. W stolicy Fidżi - Suvie w ciągu kilku godzin dostałem wizę Kiribati.  Z Nadi odlecieliśmy o północy. Gdzieś nad niezmierzonym, czarnym Pacyfikiem przekroczyliśmy linię zmiany daty. Około 6.00 słońce czerwieniło już horyzont.  Przestawiliśmy zegarki na czas Honolulu i zaczęliśmy powoli schodzić  nad bezbrzeżnym oceanem w dół. W końcu zauważyłem ląd – płaski, rozległy, z licznymi rozlewiskami, nakrapiany pióropuszami palm, z laguną niesymetrycznie położoną w północno -zachodniej części atolu. Zatoczyliśmy szeroki łuk nad płyciznami i zeszliśmy do lądowania. Łagodne „bump” oznajmiło wkrótce, że jednak się udało - Byłem na Christmas Island!

Był 20 grudnia 2006 roku. Z tego jedynego samolotu, który raz na tydzień przylatuje na Christmas Island wysiadało nas 8 osób: trzech tubylców wracających do rodzin, czterech Japończyków, którzy przylecieli tu łowić wielkie ryby i ja - samotny Polak.

Stary betonowy pas lotniska zawdzięcza Wyspa Bożego Narodzenia Brytyjczykom, którzy pół wieku temu - jeszcze w czasach kolonialnych przeprowadzali tu próby z bronią atomową. Bomby zrzucano z balonów. Na szczęście dziś na wyspie nie ma już żadnych śladów radioaktywnego skażenia. Pas Brytyjczyków jest bardzo rozbudowany - z wieloma miejscami parkingowymi, ale nie ma niestety oświetlenia – samoloty mogą lądować tutaj tylko w ciągu dnia - podobnie jak na "stołecznym" atolu Tarawa.

Maszerujemy po płycie lotniska do małego baraczku terminalu, na którym wisi trochę koślawy napis „Welcome to Christmas Is.”. Bagażowy ciągnie na ręcznym wózku mój plecak i walizki Japończyków... Wpisuję do deklaracji przyjazdowej gdzie spędziłem ostatnich 10 dni (wyspiarze boją się przywleczenia chorób z podejrzanych krajów) i dostaję piękną pieczątkę do paszportu.

Autobus do miasta? Wolne żarty!... Przed terminalem czekają zaledwie trzy sfatygowane samochody. Uśmiechnięty Rubetaake - właściciel jednego z nich podwiezie mnie do głównej osady.

Na największym atolu świata nie ma miast. Wokół laguny rozłożyły się cztery niewielkie osady, z których największa nazywa się London. Oglądana z satelity Christmas Island kojarzy mi się kształtem ze szwedzkim kluczem. London leży na górnej szczęce tego klucza. Na przeciwnej - dolnej była kiedyś (opuszczona obecnie) osada Paris, a niżej, za nią - Poland. Na północ od Londynu leży spore osiedle Tabwakea. Czwarta osada to Banana - położona jest obok lotniska.

 

Pusta droga wije się wzdłuż szpalerów palm i niskich, zielonych krzewów. Z rzadka pod palmami widać chaty zbudowane na palach, kryte strzechą. Trudno oprzeć się wrażeniu pustki. –Mieszka nas na całym atolu tylko nieco ponad 4 tysiące – opowiada kierowca. Na ponad połowie terytorium Republiki Kiribati tylko 4 tysiące ludzi!

Wkrótce przekonam się, że tubylcy - podobnie jak ich rodacy z atolu Tarawa są pogodni i nie mają stresów, uśmiechają się z daleka nawet do zupełnie obcych ludzi. Smagłe, czarnowłose kobiety ubierają się kolorowo i wpinają we włosy świeże kwiaty. W oknach między palmami miga błękitny i turkusowy ocean, w którym - jak twierdzi Rubetaake, tutejsi łowią ryby o długości do 1,5 metra.

Odzież klei mi się do ciała. Słońce wzbiło się już wysoko... Duchota... Jak wszędzie w pobliżu równika przez cały rok jest tu gorąco i wilgotno. Pora deszczowa, podczas której panuje trudna do zniesienia dla Europejczyka wysoka wilgotność trwa od listopada do lutego. Przyleciałem właśnie w tym okresie – przygotowany jestem na gorące słońce i krótkie lecz ulewne deszcze. Jak widać - podczas pory deszczowej niebo wcale nie musi być zasnute ciężkimi chmurami.

Trudno oprzeć się wrażeniu pustki. Gdzieś po drodze mijamy odcinek trawiastego stepu ponad który wyrastają wiatraki wiatrowych pomp. To bardzo ważne urządzenia - to te pompy tłoczą do wodociągu tak cenną na atolach słodką wodę. Czasem jej okresowo brak - trzeba oszczędzać, a do mycia i celów gospodarczych zbierać z dachu deszczówkę. Gorzej, gdy jest pora sucha i nie pada!... 

Mijamy samotny krzyż zatknięty w piasku pod palmami. -Tu niedawno zginął w wypadku motocyklowym młody ksiądz przysłany z Tarawy do pracy na wyspie - wyjaśnia Rubetaake.
Kilka kilometrów dalej przystaje przy cmentarzu by pokazać mi mogiłę księdza. Jakże dziwny ten cmentarz! Bezimienne nagrobki obramowane są nierównymi kawałkami koralowej skały. Nad niektórymi kołyszą się sznurki ozdobione wyschniętymi palmowymi liśćmi...

Wyjątkiem jest daszek nad grobem lub płaski kamień z wyrytym niezdarnie nazwiskiem pochowanej osoby.
W centrum London zobaczę później inny, bardziej europejski cmentarz - ten na zdjęciu obok - ale tam już nikogo nie chowają...

   

Tymczasem jedziemy przez prowincję. Z rzadka pod palmami widać chaty zbudowane na palach, kryte strzechą.

Tak mieszka się we wnętrzu takiej tradycyjnej chaty: spędzając większość czasu na siedząco na podeście pokrytym matą. Chata nie ma ścian, a jedynie żaluzje z maty lub płachty - opuszczane w przypadku nisko świecącego słońca, silnego wiatru lub zacinającego deszczu. Rozwieszony hamak to już pewien luksus - z reguły usypia się w nim dzieci.    

Do London dotarliśmy po pół godzinie niespiesznej jazdy. Początkowo zamierzałem jechać do reklamowanego w internecie Moumou Resthouse, ale Rubetaake czyli Ruby usłyszawszy, że jestem z katolickiej Polski sam zaproponował, że zawiezie mnie do katolickiego kościoła. To ten na zdjęciu obok. Niski budynek po prawej w ogrodzie to plebania. A jeszcze dalej pod wysokimi palmami jest maleńki domek z jednym pokoikiem i dobudowaną łazienką, gdzie mnie ulokowano.          
Pokoik jest bardzo schludny, ma siatki w oknach, więc nie musze nawet wyciągać moskitiery. Prymitywnie będę mieszkać - nawet bez wiatraka pod sufitem, ale tanio i co najważniejsze - blisko tych uśmiechniętych ludzi. Klimatyzacji w tropiku nie lubię i nie potrzebuję - na przestrzał przez mój domek wieje od szmaragdowej laguny orzeźwiająca bryza.

A to jedyny katolicki kapłan na Christmas Island - życzliwy ojciec Arobati, który przyjął mnie - samotnego wędrowca z otwartymi ramionami. Jest rodowitym Gilbertczykiem. Przed przybyciem na Kiritimati pracował na Tarawie. Duszpasterzem na Wyspie Bożego Narodzenia został po śmierci poprzedniego kapłana, Francuza - księdza Bermonda.

I tu pora przypomnieć, że wymowa mieszkańców Kiribati różni się od naszej: "b" wymawiają jak "p", "t" jak  nasze "s" i najczęściej zjadają końcowe samogłoski.

Zatem nazwę swojego kraju wymawiają [kiribas] , imię ojca Arobati - [aropesi], a nazwę osiedla Tabwakea [tapakea]. Europejczykowi nie jest łatwo się przestawić, ale nie ma się co przejmować - zła wymowa będzie i tak zrozumiana i z uśmiechem wybaczona. Nazwa atolu: Kiritimati przez miejscowych wymawiana jest [kirismas] - czyli prawie pokrywa się z naszą wymową słowa "Christmas".

We wnętrzu kościoła wierni siedzą wprost na podłodze. Buty (jeśli ktoś przyszedł w butach) zostawia się jak w meczecie - przed wejściem. Kościół w London odnowiono i rozbudowano przed milenijnymi obchodami roku 2000. Christmas Island przeżywała wtedy wielkie sprzątanie - ze względu na swoje położenie i przesunięcie linii zmiany daty była pierwszą zamieszkana wyspą witającą nowe tysiąclecie. Ksiądz Bermond wydrukował z tej okazji pocztówki. Oczekiwano napływu turystów... Milenijna euforia trwała krótko, ale Kiritimati zyskało na wyglądzie...

A jakie jest alternatywne zakwaterowanie na Kiritimati? Gdy przyjedzie was więcej nie zmieścicie się przecież w małym domku ojca Arobati, który ma tylko jedno podwójne łóżko!

Sztandarowym obiektem na wyspie jest Captain Cook Hotel. Był tu "od zawsze"... W czasach kolonialnych były to dwa brytyjskie baraki wojskowe, do których dobudowano potem łącznik z recepcją i jadalnią... Ta ważna instytucja mieści się w Banana - w pobliżu lotniska. Mieszkał tu między innymi (narzekając na wałęsające się kraby) Olgierd Budrewicz podczas swojej wizyty na Christmas Island. Ja wam raczej to miejsce odradzam - za daleko do ludzi! - mieszka się tu jak w getcie dla turystów.

Zniszczona tablica też raczej odstrasza....  Trzeba tu zapłacić 88 AUD za pokój jednoosobowy, a 125 AUD za dwuosobowy. Lepszy standard mają pokoje w wolnostojących bungalowach, których kilka postawiono w ogrodzie - bliżej plaży.   

Tak wygląda otwarte hotelowe lobby. Po lewej lada recepcji, w której nie ma nawet kasy zliczającej pieniądze, nie mówiąc już o jakimś komputerze...
Starsza pani recepcjonistka z kwiatkiem we włosach pamięta jeszcze Brytyjczyków... Na ścianie naprzeciw recepcji namalowana wprost na ścianie (a nie wywieszona - jak pisał O. Budrewicz) mapa archipelagu - dla przyjezdnych bardzo ważna, bo nie ma tu żadnej informacji turystycznej, a znalezienie takiej drukowanej mapy graniczy z cudem.  W Captain Cook Hotel zatrzymuje się większość turystów i "panów w delegacjach" - jeśli dobrze pamiętam, to mogą zakwaterować łącznie 88 osób. 

To hotelowa restauracja, a raczej jadalnia. na tablicy przybywający tu pasjonaci wędkarstwa wypisują wagę i wymiary złowionych ryb.
W Captain Cook Hotel jest także bar obsługiwany przez dwie takie ślicznotki... Puszka piwa kosztuje 2,50 USD. Są oczywiście i mocniejsze trunki, no i klimatyzacja... 

A to wspomniane już hotelowe bungalowy - mają lepszy standard niż pokoje w barakach. Wszystko świeciło pustkami - w całym hotelu tylko czterech Japończyków. 
Przy plaży dla hotelowych gości zbudowano tradycyjną maneabę - wiatę spotkań. W niej jest kolejny bar - otwierany, gdy jest dla kogo...

A to hotelowa plaża i ta sama maneaba od strony oceanu...

Na tym zdjęciu widać, że na piasku plaży jest sporo wyrzuconego przez fale koralowego gruzu. A w oceanie przy brzegu sporo raf - lepiej wchodzić do wody w sandałkach... Przywieźcie!

"Captain Cook" jest także jedynym miejscem na wyspie, gdzie można kupić niebrzydkie pamiątki. To na przykład rzeźby w drewnie...

A tutaj mamy tradycyjne miecze przemyślnie zdobione kośćmi i ościami różnych ryb...

Jakiś kilometr od hotelu w kierunku London stoi przy plaży miejscowy "przybytek rozpusty"... dyskoteka "Lodge" działająca w weekendy i uczęszczana przez tutejszą starszą młodzież. Niestety i tu dotarła już moda na disco przy piwie przywleczona z krajów "rozwiniętych". Ubolewam... Kawałek betonowej posadzki przy barze, wielkie i głośne kolumny. I kilka prymitywnych pokoików (na zdjęciu obok). Odradzam... Nie po to przejeżdża się na ten koniec świata...

A to, jak zdążyłem się zorientować przedsiębiorczy właściciele tego biznesu...

Przybywający na Kiritimati turyści to przede wszystkim zamożni Amerykanie łowiący tu ryby lub podglądający wodne ptactwo. To dla nich w ostatnich latach powstało kilka małych, prywatnych (i drogich) lodges, rezerwowanych przez agencje w Honolulu lub Kaliforni. To jedna z nich:  Crystal Beach Fishing Resort w Tabwakea – za nocleg w bungalowie przy plaży i pełne wyżywienie biorą tu 70 USD.
Plaża przy Crystal Beach jest czysta i chyba nawet ładniejsza niż przy "Captain Cook", choć aby znaleźć się na głębokiej wodzie trzeba wyjść kawał w morze.  Ale dla mnie ważniejsze od plaż byli na Kiritimati ludzie. Wolałem wędrować od chaty do chaty niż przesiadywać na tym białym piasku. Ale o tym już na kolejnej stronie...

   

 

Powrót do strony o wyspach świata

 

Przejście do kolejnej relacji z Wyspy Bożego Narodzenia

Powrót do głównego katalogu                                                           Powrót do strony "Moje podróże"

Back to the main directory                                                                    Back to main travel page