Part  one  - Alexandria & Siwa Oasis -   Część I

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


At the end of March 2012 I departed for the new expedition to the oases of Egypt. I had a chance to buy a cheap ticket Gdansk - Warsaw - Cairo. I have been before to Sinai and Nile Valley, but I haven't been to Egyptian Sahara:

Hot news from the route you will find, as always in English in my travel log  in the globosapiens.net portal.

 

To była okazja. Bilet powrotny na rejsowy samolot z Gdańska przez Warszawę do Kairu za 570 złotych!  Znam Synaj i Dolinę Nilu, ale nigdy nie byłem w oazach Egiptu. Trudno nie wykorzystać takiej szansy... Spakowałem więc plecak i w końcu marca 2012 poleciałem do Kairu z zamiarem odwiedzenia Aleksandrii i następnie kolejnych saharyjskich oaz - szlakiem pokazanym na mapce obok. Gdy odlatywałem z Polski nie wiedziałem, czy uda mi się zrealizować cały plan. W przewodnikach wyczytałem, że na dwóch odcinkach tego szlaku między oazami nie ma żadnego publicznego transportu. Czy będzie jakiś sposób na pokonanie tych fragmentów pustyni? To miało się okazać dopiero na miejscu. Ciekaw też byłem, czy na tym pustynnym szlaku spotkam jakichkolwiek innych podróżników z Europy czy Ameryki. Zapowiadała się nowa, fascynująca przygoda - odkrywanie czegoś nieznanego... Odkrywanie również po to, by pokazać ten nowy szlak innym.

W kilka miesięcy po rewolucji sytuacja w Egipcie była wciąż podgrzana. Zachodnie kraje ostrzegały swoich obywateli przez atakami terrorystycznymi, ale ja słusznie przypuszczam, że nie dotyczy to trampów, którzy wędrują przez Egipt w wytartych dżinsach, z plecakiem na grzbiecie.

Do stolicy Egiptu przyleciałem w środku nocy. Nie chciałem jednak zatrzymywać się w Kairze - nie lubię tego zatłoczonego i zadymionego miasta. Udało mi się ustalić, że o szóstej rano z przystanku autobusowego na lotnisku odjeżdża bezpośredni autobus do Aleksandrii. Kosztuje 45 funtów egipskich (za 1 dolara płacili 6 funtów).

 

Trzy godziny jechaliśmy tzw. desert highway (alternatywna trasa wiedzie przez deltę), by w końcu wysiąść na terminalu Mawas (wym. Małas) na wschodnich peryferiach miasta. Ten terminal to po prostu kawałek zaśmieconego placu z kilkoma zaniedbanymi budkami kas. Widać to na zdjęciu obok. Żadnych napisów po angielsku.

Za przejazd do centrum - na Corniche - nadbrzeżny bulwar, gdzie miałem zarezerwowany hotelik napastliwi taksówkarze chcieli 20 funtów. Ja jednak wolałem zbiorowy transport - mikrobus-gruchot dowiózł mnie tam za 1 funta. Hotelik "Queen" znalazłem w przecznicy nadmorskiego bulwaru. Pokoik na 7 piętrze był ciasny, ale miał o dziwo własny taras. A z niego taki oto widok na miasto i zatokę: 

Dobrą mapkę Aleksandrii znajdziecie tutaj:

www.planetware.com/i/map/EGY/alexandria-center-map.jpg

 

Założona przez Aleksandra Wielkiego w 331 roku pne Aleksandria jest drugim co do wielkości miastem Egiptu - ma ponad 4 miliony mieszkańców. Miasto rozciągnięte jest wzdłuż morza na 32 kilometry. Tak prezentował się nadbrzeżny bulwar, gdy po krótkim odpoczynku wybrałem się na spacer po mieście:

 

 

 

Już wtedy pomyślałem, że Aleksandria, choć tak rzadko odwiedzana przez zagranicznych turystów bardziej mi się podoba niż Kair. Panuje tu taka atmosfera jak w innych portach Morza Śródziemnego. Mężczyźni przesiadują przy wystawionych na chodnik kawiarnianych stolikach. Tylko kobiet w kawiarniach nie widać.

 

U krańca bulwaru jest mały, ale malowniczy port rybacki:

 

   

Jeszcze dalej za tym rybackim porcikiem znajdziecie starą cytadelę (Fort Qaitbay), a w niej niewielkie muzeum morskie. Obok mieści się także małe akwarium. Ta część miasta to ulubiony spacerowy deptak -  uczęszczany nie tylko przez turystów, ale także przez miejscowych. W kramach można kupić ciekawe pamiątki. Niektóre z nich pochodzą z Morza Czerwonego. :)  Warto się targować:

 

 Cytadela w Aleksandrii podobno wzniesiona została na gruzach Pharos - słynnej w starożytności aleksandryjskiej latarni morskiej, która zaliczana była do siedmiu cudów starożytnego świata. Dziś latarnię można podziwiać jedynie na rycinach - a tak wygląda jej makieta: 

 Był piątek - muzułmański dzień świąteczny. Na nabrzeżu cytadeli nie widziałem zagranicznych turystów. Ostatnie wydarzenia w Egipcie sprawiają, że jeśli w ogóle przyjeżdżają, to raczej do zamkniętych ośrodków wypoczynkowych nad Morzem Czerwonym. Było za to sporo Egipcjan. Pili herbatę serwowaną w ulicznych garkuchniach i palili szisze - wodne fajki.

W takim dużym mieście surowe  muzułmańskie obyczaje separujące kobiety od mężczyzn nie są tak rygorystycznie przestrzegane jak np na prowincji. Widziałem tam pary zakochanych...

Aleksandria zasłynęła również ze swej biblioteki, założonej w III wieku pne i spalonej w 48 roku przez Juliusz Cezara. W pobliżu miejsca, gdzie stała starożytna biblioteka w 2002 otwarto nową instytucję, która kontynuuje jej tradycje. Mieści między innymi kolekcję cennych papirusów:

  

 

 

Biblioteca Alexandrina zadziwia śmiałością i oryginalnością architektonicznych rozwiązań:

   

 

 

Tuż nadmorskim bulwarze, przy dużym skwerze nazywanym Midan Saad Zaghlul stoi  Ibrahim Mosque - jeden z ładniejszych meczetów Aleksandrii.

 

 

 

 

Gdy dyskretnie zajrzałem do środka kilku wyznawców Allacha akurat odprawiało modły. Zrobiłem dyskretnie zdjęcie (poniżej) Wytrawni podróżnicy wielokrotnie zapewne byli świadkami takiej modlitwy. Ale wydaje mi się, że niewiele podróżniczek widziało taką modlitwę. Modlący się akurat uderzają czołem o ziemię. Takie czynności podczas standardowej modlitwy wykonują kilkakrotnie: 

     

     
   

W Aleksandrii jest też polski ślad. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wielu działała tu Polska Misja Archeologiczna pod kierunkiem prof. Kazimierza Michałowskiego, która odkryła fragmenty rzymskiej części miasta z pięknym amfiteatrem:     

     

100 kilometrów na zachód od Aleksandrii, na wybrzeżu morskim leży miasteczko El Alamein. Pod nim miała miejsce jedna z najważniejszych bitew drugiej wojny światowej. Chciałem zobaczyć to miejsce. Można tam dojechać mikrobusem z tego samego terminalu Małas na peryferiach Aleksandrii. Na zapleczu stacji autobusowej znalazłem przystanki service-taxis czyli zbiorowych mikrobusów. Jak widać na zdjęciu obok - opisane wyłącznie po arabsku. Trzeba pytać, pytać, pytać... Na szczęście w dużym mieście wielu młodych ludzi mówi gorzej lub lepiej po angielsku. Za przejazd biorą tylko 7 funtów egipskich. (Za jednego dolara płacili 6 funtów). 

 

Po półtorej godziny wariackiej jazdy dwujezdniową szosą, która biegnie jednak daleko od morskiego brzegu znalazłem się w małym miasteczku El Alamein, w jego centrum położonym kilometr na południe od tej szosy. Tu nie ma nic do zobaczenia, ale warto uzupełnić zapas napojów i jedzenia w całkiem przyzwoitych sklepach.

 

 

 

Potem i tak trzeba pomaszerować obok tego ładnego meczeciku - najpierw do muzeum. To nowy i bardzo ciekawy obiekt. Każda z walczących nacji ma tu osobną salę. A w ogrodzie stoją czołgi i działa...  Za wstęp trzeba zapłacić 20 funtów (za możliwość fotografowania kolejne 20 funtów). Warto.

Właściwie to były 2 bitwy pod El Alamein: w pierwszej, w lipcu 1942 alianci zatrzymali nazistów zmierzających do opanowania Kanału Sueskiego i arabskich pól naftowych. W drugiej - w październiku/listopadzie tegoż roku alianci przełamali front i odrzucili niemiecko-włoskie siły aż do Tunezji.

   

 

Przy muzealnej ulicy, ale bliżej miasteczka jest także wejście na cmentarz aliancki, na którym w piachu pustyni pochowanych jest 7200 poległych. Rozmiary cmentarza robią wrażenie. I choć Polacy tu nie walczyli znalazłem przypadkowo jedno polskie nazwisko pod orłem i napisem "polish forces" Przed nazwiskiem wyryto skrót kpl.  Czy to był polski kapelan wojskowy?

 

 

 

Cmentarze: niemiecki i włoski znajdują sie około 20 kilometrów na zachód od miasta. Samo dzisiejsze El Alamein to wielkie wczasowisko. Nie dla zagranicznych turystów, ale dla Egipcjan, przyjeżdżających tu w najgorętszych miesiącach lata. Jest piękna laguna. Na mierzei luksusowe wille. A po stronie lądu szczelnie ogrodzone wielkie ośrodki wczasowe. W kwietniu jeszcze puste:

 

   

 

W kompleksie wypoczynkowych ośrodków wybudowano nawet duży meczet pomalowany złotą farbą  :) . Ale wszystko to jest tak pilnie strzeżone przez całe plutony ochroniarzy, że nie udało mi się dotrzeć do plaży El Alamein!   Takie kompleksy turystyczne o egzotycznych nazwach ciągną się całymi kilometrami poczynając od Aleksandrii  i życzę powodzenia tym, którzy będą próbowali przedostać się przez te bariery i płoty na morski brzeg...

 

 

 

 

Wróciłem na nocleg do Aleksandrii, kupując przy okazji na terminalu, w przedsprzedaży bilet na następny dzień na duży autobus (oni nazywają go VIP) do Oazy Siwa. Było to trafione posunięcie, bo w tym kierunku odjeżdżają tylko 3 autobusy dziennie (o 8.30, 11.00 i 15.00) i w dniu wyjazdu o bilety jest trudno. Bilet na 8-godzinną trasę kosztował 45 egipskich funtów.  

Poranek na ulicach 4-milionowej Aleksandrii. Korki na jezdniach. Ryk klaksonów. Bałem się, że utknę gdzieś na trasie wiodącej na peryferie. Lepiej wcześniej wyjść z hoteliku. A za oknem codzienne teatrum: ludzie zjadający w pośpiechu śniadanie w ulicznych garkuchniach - czasem o krok od stert rozkładających się odpadków - jak na zdjęciu obok.

 

 

Na Mawas Station powitał mnie szereg bezrobotnych pucybutów. Nie mają zbyt wiele zajęć...

Który to ten mój autobus? Na tablicach kierunkowych nie ma nic w łacińskim alfabecie... Znowu trzeba pytać... Najlepiej dwóch niezależnych informatorów. Pierwszy powiedział, że autobus do Siwy jeszcze nie przyjechał. Tymczasem bus stał na placu, wypełniony Arabami. Na szczęście przestrzegają tu numeracji miejsc, więc to, że wsiadałem w ostatniej chwili nie miało znaczenia. Za przyjęcie plecaka do bagażnika musiałem zapłacić dodatkowe 5 funtów. I pojechaliśmy - znaną trasą w kierunku El Alamein. 

 

 

 

Bardzo rzadko po prawej stronie szosy majaczyło na horyzoncie turkusowe morze - zawiodłem się, to nie jest wcale widokowa trasa. Szosa do Libii poprowadzona jest w odległości kilkuset metrów od brzegu.

Przy szosie pojawiały się za to takie oto oryginalne budowle. Co to takiego?  Otóż są to popularne w całym Egipcie gołębniki. A gołębie hoduje się tu nie w ramach hobby, ale dla celów konsumpcyjnych...

 

 

 W południe dotarliśmy do Marsa Matruh - największego egipskiego miasta na zachód od Aleksandrii. Marsa reklamuje się jako nadmorski kurort... Kierowca zawołał mnie -Mister, mister!   I nie bez trudu wyjaśnił, że mamy tu aż 1,5 godziny postoju. Dlaczego? Zapewne na najważniejszą w ciągu dnia południową muzułmańską modlitwę. A także na posiłek, bo na pokładzie autobusu VIP nie podają nawet wody mineralnej...  Postanowiłem wykorzystać ten czas, by zobaczyć najciekawszą część miasta - nadmorski bulwar. Zatrzymałem publiczny mikrobus, który za pół funta powiózł mnie z terminalu prosto w dół, w okolice bazaru:

 

     

 

A na bazarze toczyło się zwyczajne życie egipskiego miasteczka: z pieców wyciągano chobz - gorące placki chlebowe (zdjęcie obok), a cierpliwe osiołki ze stoickim spokojem czekały, aż ich właściciele załatwią sprawunki w straganach:

     

   

Z bazaru na brzeg zatoki jest jeszcze około 300 metrów. W końcu stanąłem przy balustradzie na nadmorskim bulwarze. W dole miałem białą plażę. A po lewej - bajecznie turkusowe morze. -Tam, po przeciwnej stronie zatoki jest plaża Rommla i jego muzeum, urządzone w schronie marszałka - poinformował mnie miejscowy mądrala...

     

     

Jak widać, na plaży nie było amatorów opalania i kąpieli, jedynie spacerowicze. A temperatura wody była taka, jak w Bałtyku latem... Ale ja musiałem raczej myśleć o tym, by nie spóźnić się na mój autobus. Popatrzyłem raz jeszcze na bajeczny koloryt wody w zatoce. Za kilka godzin miałem znaleźć się 300 kilometrów dalej na południe - na pustyni. Tam raczej takich widoków nie będzie!

     

 Zdążyłem. Autobus odjechał o czasie. Kilkanaście kilometrów za miastem skręciliśmy z szosy prowadzącej ku libijskiej granicy na południe. Kierowca wciąż puszczał z odtwarzacza tą samą, trwającą 51 minut modlitwę. Miałem jej odsłuchać jeszcze wiele razy...

Prowadząca przez płaskie pustkowie szosa była teraz wąska, ale asfalt wciąż dobry. Jedynym urozmaiceniem krajobrazu na tym odcinku były... posterunki wojskowe. na jednym z nich prymitywni żołnierze "przetrzepali" nawet nasze bagaże.

     
   

Dochodziła siedemnasta. gdy na horyzoncie przed nami pojawiły się nareszcie jakieś wzgórza - to była oaza Siwa!  Piszą o niej, że to najbardziej odizolowana oaza Egiptu. Leży zaledwie 50 km od przebiegającej przez szczerą pustynię granicy Libii.

 

 

 

Pierwsze efektowne wzniesienie, które mijaliśmy po wjeździe do Siwy to Dżebel al Mawta. Czyli Góra Umarłych. Cały jej wierzchołek pokryty jest otworami wykutych w skale cel grobowych. Grobowce pochodzą z różnych okresów. Niektóre zdobione są malowidłami: 

 

 

 

 

Rzadko zdajemy sobie sprawę z tego, ze Oaza Siwa jest rozległa - rozciąga się na obszarze 80 na 20 kilometrów. Jej centralnym punktem i zarazem najciekawszą osadą jest Shali. I tu właśnie kończą bieg autobusy... Na głównym placu jest kilka dobrze zaopatrzonych sklepików.

 

   

A w odległości 50 metrów od niego - w przecznicy znalazłem najtańszy miejscowy hotelik "Palm Trees". Ma piękny ogród z palmami... i koszmarne moskity. Warto przywieźć moskitierę! Za pokój we frontowym budynku płaciłem 35 funtów. Pawilony w ogrodzie mają lepszy standard, ale są droższe.

Na wzgórzu w centrum Shali stoją opuszczone ruiny glinianej cytadeli. Przed zachodem słońca zdążyłem je jeszcze sfotografować. Ta wieża po lewej stronie to stary, ale wciąż funkcjonujący meczecik: 

     

 

 

 

Ale tuż obok stoi także nowy, znacznie większy meczet z wysokim minaretem i tak oto w jednym planie na zdjęciu spotyka się stare i nowe: 

     

     
     

Wkrótce potem ostre, pustynne słońce opadło za horyzont... Nad oazą popłynęła modlitwa muzułmańskiego muezina (a właściwie kilku muezinów na raz). Ja po upalnym dniu najpierw wskoczyłem pod prysznic, by przekonać się, ze woda cieknie ledwo - ledwo (tak to często bywa w pokoju za 6 dolarów!) a potem udałem się do znanej podróżnikom restauracyjki "Abdu" by zjeść wykwintne danie za 20 funtów: kuskus z warzywami i kawałkami kurczaka. Można było także dostać talerz spaghetti za 6...  Ta restauracyjka to dobry meeting point, w którym można znaleźć innych turystów - potencjalnych  kandydatów na wspólną wycieczkę. 

 

    Rano już w pełnym słońcu i pełnej krasie mogłem fotografować malowniczą, zrujnowaną  cytadelę  Shali. To ozdoba oazy Siwa:  

   

 

To także jedyne chyba "turystyczne" miejsce o oazie. W alejce prowadzącej do glinianych schodków pracuje kilka sklepików z pamiątkami:

     

 

W tych sklepikach sprzedawcy oferują przede wszystkim wyroby ludowego rękodzieła - na przykład ręcznie tkane kilimy.

Tylko turystów tu mało - kiedy przechodziłem tą starą uliczką panowała tu zupełna pustka. Zupełnie inaczej w takiej atmosferze odbiera się krajobraz takich starych i bardzo autentycznych zaułków...

   

Wśród ruin poprowadzona jest ścieżka, wspinająca się aż na punkt widokowy na szczycie wzgórza - to tam, gdzie na zdjęciu poniżej widać ustawione słupki:

     

 

 

Na szczęście nikt nie wpadł jeszcze na pomysł, by pobierać opłaty za wstęp na szczyt wzgórza w Shali. A warto tam na pewno wejść. Wszedłem. I oto, co zobaczyłem. Na pierwszym planie rozległe ruiny cytadeli. Na horyzoncie morze piasku, rozciągające się na zachód od oazy:  

 

 

 

   

Nieco dalej ponad pióropuszami palm w odległości około jednego kilometra Dżebel al Mawta czyli Góra Umarłych, z grobowcami wykutymi na wielu poziomach:

     

     

Spojrzenie na zachód może spowodować szok.  Jezioro w oazie!  To nie jest fatamorgana!   Jezioro jest płytkie, ale rozległe. Woda w nim słodka. Skąd ta woda? Na terenie Siwy doliczono się ponad trzystu artezyjskich źródeł. To one pozwalają żyć tu ludziom, zakładać warzywne ogrody i plantacje daktylowych palm.

     

     

W kierunku wschodnim  otwiera się widok na palmiarnie i na niewielkie pasmo wzgórz Dżebel el Dakrour. Jeśli ma się dość czasu i energii można wspiąć się z przewodnikiem na jeden ze szczytów w tym paśmie: 

     

 

Widać wreszcie skaliste wzniesienie na którym w starożytności zbudowano świątynię Amona, przemianowaną potem na Oracle Temple - Świątynię Wyroczni. Świątynię widać po lewe stronie wzgórza. Wieża po jego prawej stronie to minaret dobudowanego jeszcze później meczetu. Wzniesienie wystaje ponad korony palm w odległości 4 kilometrów: 

     

Wizyta w Siwie jest niespełniona bez odwiedzenia ruin Świątyni Wyroczni. Można tam pojechać wózkiem zaprzężonym w osiołka. Można też powędrować pieszo, jak ja to zrobiłem, pamiętając o panującym pustynnym upale.  Poprowadzą was takie latarnie jak na zdjęciu poniżej. Uważam, że szpecą one oazę, podobnie jak nietrafiona nocna iluminacja ruin cytadeli... Ale przyjnamniej mogą przybyszom wskazać drogę.

     
     
   

Po drodze trafiam do miejsca nazywanego Źródłem Kleopatry. Wśród palm jest tu ocembrowany basen z przejrzystą wodą i schodkami ułatwiającymi zejście do kąpieli. Ale turyści zdaje się wolą raczej posiedzieć pod strzechą funkcjonujących tu herbaciarni i restauracji... Miejsce ma swój urok...

     

Przy źródle sprzedają także pamiątki. Jeśli jest komu, bo do tego uroczego zakątka trafia na razie niewielu turystów. Może i dobrze, bo dzięki temu panuje tu cisza pozwalająca w spokoju kontemplować atmosferę starej saharyjskiej oazy...

 

Kilkaset metrów dalej tuż przy drodze znajdziecie  Umm Oeydah - ruiny niewielkiej świątyni z czasów faraonów, poświeconej Amonowi. Na zachowanym fragmencie ściany zachowały sie egipskie hieroglify.

     

  A pod rosnącymi obok palmami zgromadzono kapitele kolumn.

 

 

 

 

Za parawanem z palm widać już z tego miejsca świątynne wzgórze ze Świątynią Wyroczni i ruinami meczetu:

   

 

Co to takiego? 

 

 

 

Przed wejściem stoi budka, w której zaspany strażnik kasuje 25 funtów egipskich za wstęp do obiektu - to niewiele ponad 4 dolary. Potem mogę wspiąć się do bramy w glinianym murze, przed którą leży wielki kamień - prawdopodobnie używany niegdyś do wyciskania oleju z oliwek.  

   

Jeszcze kilka minut wspinaczki i mogę wreszcie spojrzeć na Oracle Temple. (zdjęcie poniżej). Wyrocznia z oazy Siwa słynna była w całym starożytnym świecie. Wiadomo z kronik, że w 331 roku przed naszą erą przybył tu sam Aleksander Wielki, by zechciała potwierdzić jego boskie pochodzenie. Zamierzał ogłosić sie synem Zeusa.

     

 

   

 

 

Do dziś zachowały się ściany świątyni poświeconej pierwotnie bogowi Amonowi. Niestety w środku poza kilkoma gzymsami nie zachowały sie żadne rzeźby czy inne ozdoby.

   

 

   

 Sprzed świątyni otwiera się szeroki widok, między innymi na Dżebel Dakrour  (na zdjęciu poniżej). Wydaje mi się jednak, że widok ze wzgórza w Shali jest ciekawszy. Niektóre elementy panoramy są zresztą powtarzalne.

 

   

 

Strudzony marszem w skwarze wróciłem najkrótsza droga do Shali. 

Na popołudnie udało mi się skompletować grupkę 5 turystów chętnych na małą wyprawę na  wysokie diuny rozciągające się na zachód od miasta. Przy 5 osobach taka wycieczka landcruiserem kosztuje tylko 80 funtów na osobę. Kierowca niestety upiera się, że musimy dopłacić po 40 za permit - zezwolenie władzy na wjazd do strefy nadgranicznej. Nigdy tego permitu nie widziałem i nikt go nie sprawdzał. Podejrzewam zatem, że to tylko pretekst dla wyłudzenia większych pieniędzy... 

   

Gdy tylko znaleźliśmy się na piasku poza oaza młody kierowca zaczął popisywać się brawurową jazdą...

     

 

 

W programie były dostarczające adrenaliny strome zjazdy z wysokich diun (takich jak na zdjęciu poniżej). A potem następowały szalone podjazdy na kolejne wzniesienia przy akompaniamencie ryczącego silnika...    

     

     

 

W końcu w podwoziu zaczęło coś stukać... Kierowca poprosił nas, abyśmy wysiedli... Coś tam zaglądał i majstrował. Całe szczęście, że do oazy tylko kilka kilometrów - w kierunku przeciwnym do zachodzącego słońca.  - pomyślałem.

 

Powoli i ostrożnie wjechał na kolejne wzniesienie i pomachał do nas ręką - przyjdźcie tutaj - tam w dole piach jest zbyt sypki!  No i nie było wyjścia - mieliśmy wspinaczkę na diunę jako dodatkową atrakcję:    

   

 

 

   

Trzeba przyznać, że widoki otwierające się na ten ocean piasku były wspaniałe:  

     
   

To była czysta, bezbrzeżna i niczym nie skażona pustynia z moich snów. Widziałem już kiedyś taką po drugiej stronie Sahary - w Nigrze, na północ od Agadez. Ale tam piasek był ciemniejszy. Jak zaborcza potrafi być taka pustynia niech świadczy poniższy obrazek, na którym diuna niemal całkowicie pokryła dwie dorodne palmy:

     
   

Na trasie naszej pustynnej wycieczki czekało nas jeszcze jedno zadziwienie. Po wjechaniu na którąś z kolei diunę niespodziewanie naszym oczom ukazało się otoczone piaskami jeziorko. To Bir Wahid!  Po robieniu zdjęć zjechaliśmy w dół - na jego brzeg, gdzie stała niewielka wiata chroniąca przed słońcem. 

     

     

Woda była słodka, chłodna i przejrzysta. Skwapliwie skorzystaliśmy z możliwości kąpieli. Po upalnym dniu pływanie w chłodnej wodzie było nie lada przyjemnością! Jeziorko jest głębokie na kilka metrów. Jest gdzie popływać!  Nasz kierowca przyrządził mocną herbatę. Znalazło się także pudełko daktyli, które są specjalnością Siwy. Mieliśmy mały piknik...

     

Potem za sąsiednią diuną znaleźliśmy kolejną atrakcję: tym razem było to ciepłe źródło, z wyczuwalną zawartością siarki w wodzie o temperaturze koło 40 stopni. Kto miał ochotę, mógł się zanurzyć w małym, ocembrowanym bajorku wokół którego rosły malownicze palmy. To miejsce nazywa się Bir Wahid hot spring:

     

     

Nie doczekawszy się malowniczego zachodu słońca (niebo na zachodzie było tego wieczoru zachmurzone) wróciliśmy do oazy.  Siwa spełniła moje oczekiwania - zachowała swój koloryt i w dużej mierze stary styl życia. W oazie można już znaleźć także droższe hoteliki o wyższym standardzie - jak ten na zdjęciu poniżej.  Ale po pierwsze nie są to betonowe wieżowce, a po drugie w większości zlokalizowane są poza Shali.

     

 

Miałem szczęście. Znalazłem dwójkę podróżników z Litwy, którzy także zamierzali jechać z Siwy do oazy Bahariya. Na tym pustynnym szlaku wyznaczonym przez szczera pustynię nie ma żadnego publicznego transportu. Ale bez trudu znalazłem kierowcę z landcruiserem którego stan techniczny wzbudzał zaufanie. Uzgodniliśmy cenę: 1400 funtów egipskich za samochód. To nie była wysoka stawka za 350 km jazdy samochodem z napędem na 4 koła!  W przeddzień wyjazdu daliśmy kierowcy kopie paszportów i po 40 funtów od osoby - miał załatwić potrzebne zezwolenie.  Wczesnym rankiem podjechaliśmy pod budynek służby bezpieczeństwa na peryferiach oazy. Funkcjonariusze byli chyba na porannej modlitwie lub na śniadaniu, bo przyszło nam czekać ponad pół godziny, zanim pozwolono nam wyruszyć w trasę. 

 

Zaczynał się kolejny etap pustynnej przygody. Ale o nim napisałem już na kolejnej stronie...

     

 

You can read about this expedition in English in my travel log: www.globosapiens.net/travellog/wojtekd   

 

Zapisywane "na gorąco" wiadomości z trasy umieszczałem w moim dzienniku podróży prowadzonym po angielsku w serwisie globosapiens.net . 

 

 

   
     
To the second part of this report    

Przejście do kolejnej strony relacji

 

 

Back  to  main  travel page                                                                       Przejście do strony "Moje podróże"  

Back to the main directory                                                                        Powrót do głównego katalogu