Part  two  - Bahariya & Farafra Oasis -   Część II

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


There is no public transport between oases Siwa and Bahariya. You have to organize the private 4WD car to drive through this segment. I was lucky to find two other travelers going the same way. We rented for 1400 EGP a toyota landcuiser and started early in the morning. 

Hot news from the route you will find, as always in English in my travel log  in the globosapiens.net portal.

 

W oazie Siwa razem z dwójką innych podróżników wynajęliśmy za 1400 egipskich funtów samochód z napędem na 4 koła, który miał na zawieźć do oddalonej o około 350 kilometrów oazy Bahariya. Na tym odcinku pustynnej trasy między oazami nie ma żadnego publicznego transportu. Nie ma też żadnych osad ludzkich. Dla bezpieczeństwa na całej tej trasie Egipska armia utrzymuje siedem wojskowych posterunków, na których skrupulatnie sprawdzają zezwolenie na podróż przez niegościnną pustynię, którą miejscowi nazywają Western Desert (Eastern Desert to dla nich ta część Sahary, która znajduje się po wschodniej stronie Nilu.

Ruch na tej trasie jest minimalny (pierwszy samochód jadący z przeciwka zobaczyliśmy dopiero po dwóch godzinach), toteż na wysokości każdego posterunku wojskowego droga zastawiona jest normalnie beczkami i nie widać żadnego wartownika. Wojskowi pojawiają się dopiero wtedy, gdy przed beczkami zatrzyma się samochód:

On the whole route - it is more then 350 kms you will not see any single settlement. But there are 7 military posts with obligatory control on every post...

 

Tu akurat egipskie wojsko odnosi się do cudzoziemców z respektem. Nie żądają nawet okazywania paszportów, tylko sprawdzają czy "ilość sztuk" podanych w zezwoleniu się zgadza. :)    Droga przez prawie płaską pustynię jest monotonna. Dopiero w tym miejscu warto zatrzymać samochód dla zrobienia zdjęć:

 

   

Tego poranka niebo było szare, a w dodatku nad pustynią wisiała mgiełka. To z jednej strony dobrze, bo jazda w blaszanym pudle terenowego wozu nie była taka uciążliwa, ale z drugiej strony nie było najlepszych warunków dla robienia zdjęć.

  

Siedząc na przednim siedzeniu robiłem podczas jazdy zdjęcia przez przyciemnioną na zielono szybę, co odbiło się wyraźnie na ich jakości. Ale uważam, że z kronikarskiego obowiązku warto je pokazać. To zjazd w Depresję Qattara:

   

Asfalt, choć miał wyrwy i miejscami zasypany był przez piasek wydawał mi się zaskakująco dobry. Nasz kierowca pędził po nim jak szalony - zamierzał jeszcze tego samego dnia wracać z Bahariyi do Siwy...

     

We left Siwa oasis after long waiting at the intelligence post on the outkirts of the oasis at 8.15 am.
Then we drove about 200 kms on the good paved road. Sand on the road is present but the 4WD vehicle must just slow down.
After those 200 kms we moved to the old road. Much worse! Only remains of asphalt there. Humps, bumps, holes, sand. No signs at all so you dont know how far you are. Pure Sahara! Hot, hot...
 

 

 

 

 

Po przejechaniu około 200 kilometrów ten dobry asfalt się skończył i zjechaliśmy na starą drogę, na której były tylko resztki asfaltu. To już była mniej przyjemna jazda przez góry i doły i wały piasku:     

   

Piasek, piasek. W dali jakieś niewielkie skaliste wzniesienia... W końcu przystanęliśmy. Wywalili mój plecak na piasek (zdjęcie poniżej) aby dostać się do kilku plastykowych baniek z paliwem schowanych z tyłu za siedzeniami. Musiały być nieszczelne, bo podczas wielogodzinnej jazdy w kabinie landcruisera strasznie cuchnęło benzyną. Nie tylko u mnie pojawił się ból głowy - kto wie, czy to nie od wdychania oparów paliwa...

 

 

 

 

 

Jakieś 15 kilometrów przed Bahariyą na powrót pojawił się dobry asfalt. Od wyjazdu z Siwy upłynęło już 5 godzin. Z ulga witaliśmy symboliczną bramę wjazdową do oazy. Trudno przeczytać, co na niej pisze, ale po obu jej stronach stoją kamienne grzyby - reklamujące słynną White Desert, która mieliśmy zobaczyć następnego dnia:

     

 

 

 

Główna, przelotowa ulica oazy (zdjęcie poniżej) raczej nie zachwyca. Wszędzie walają się śmieci: 

     

     

 

Nasz kierowca "sprzedał" nas swojemu kumplowi - hotelarzowi. Pojechaliśmy na peryferie oazy (wylot na szosę w kierunku Kairu) gdzie w czasach prosperity i dużego ruchu turystycznego zbudowali spory hotel "Panorama Oasis". Byliśmy jedynymi gośćmi. Za 100 funtów zaoferowano nam przyzwoite pokoje z łazienką i lodówką. Cena obejmowała także śniadanie. Hotel jest przyzwoity, ale w momencie oględzin pokoju warto sprawdzić, czy z wszystkich kranów leci woda, czy działa spłuczka i czy jest światło...

   

Z tarasu na dachu hotelu nocą widać wyjątkowo rozgwieżdżone niebo. A w dzień - najbliższe wzgórza pokryte czarnymi kamieniami - to zapowiedź Czarnej Pustyni:

 

     
   

Bahariya to spora oaza, ma 2000 km kwadratowych. Mieszkaliśmy w jej głównej osadzie - Bawiti. Nowe domy Bawiti graniczą ze wzgórzami pustyni. Po lewej stronie zdjęcia widać w dali palmiarnię, położoną w niecce: 

     
   

Zostawiłem plecak w pokoju i ruszyłem do centrum Bawiti w poszukiwaniu jedzenia i tematów do zdjęć. W centrum osady panuje atmosfera sennego, zapomnianego prowincjonalnego miasteczka:

 

 

W oazie jest wiele ogrodów. Nic zatem dziwnego, że w sklepikach głównej ulicy jest duży wybór warzyw i owoców: 

 

   

Ten chłopiec sprzedawał z wózka pomarańcze z własnego sadu. Ale jakie wielkie pomarańcze! Ostatnio jadłem takie okazy w oazie Timia w Nigrze... Za jedną sztukę brał 1 funta. Sześć wielkich, świeżych pomarańcz za równowartość jednego dolara! Pycha! 

     

 

 

 

Takich sklepików jest tu więcej, tylko kupujących coś wcale nie widać. Zaskoczyła mnie cena bananów: żądali 1 funta za banana. jak na Afrykę to drogo- pomyślałem. Ale trzeba pamiętać, że tu jest Sahara. 

     

     

Przed niektórymi domostwami widziałem wystawione na ulicę stągwie napełnione wodą i kubki. To stary obyczaj nakazuje oferowanie wody spragnionym przechodniom. 

 

 

Uliczne garkuchnie o tej porze jeszcze nie działały, ale mogłem stwierdzić, że i do nich wkracza postęp: pod garami pali się butlowy gaz.

 

Palmy w oazach rodzą słodkie daktyle. Próbowałem ich juz w Siwie, ale tam sprzedawano je we wnętrzach sklepów. A tu, w Bahariyi całe ich pryzmy leżały na małym bazarze w centrum oazy. Tylko 5 funtów egipskich za kilogram! Są także paczkowane, prasowane, z migdałami i z rodzynkami - jakże tego nie spróbować!

     

     
   

Jeździec na osiołku jest w oazie raczej codziennym widokiem. Egipscy kierowcy wcale nie denerwują się i nie trąbią, gdy taki wierzchowiec zatarasuje im drogę. Pewnie zdają sobie sprawę z tego, że trąbienie i tak nic nie da! 

     
    Musiałem przejść aż na koniec głównej ulicy oazy, by zobaczyć ten niewielki, ale zgrabny meczet:
     

 

 

   

 

Turystów na ulicach Bawiti wcale nie widać. Znalazłem jeden sklepik z pamiątkami, z zakurzonymi pocztówkami i plecionkami... Ale w oazie jest jeden bank, a w nim działający bankomat!  Jest tu także muzeum, w którym eksponują znalezione w oazie pozłacane mumie. Niestety, było już zamknięte, a następnego poranka miałem być już w drodze...  W odległości 5 km od oazy można znaleźć ruiny Alexander Temple, ale nie miałem czasu na taki daleki spacer.

 

 

 

A gdzie te budowle w starym stylu, które kojarzą się nam ze słowem "oaza"?

 

Niewiele ich już zostało, ale jeśli z głównej ulicy Bawiti skręcić w uliczki prowadzące w kierunku palmiarni, to wkrótce znajdziecie się w nieco innym krajobrazie:

 

 

     

 

W tych wąskich uliczkach bez nawierzchni można poczuć atmosferę saharyjskiej oazy sprzed stu czy dwustu lat... Oglądając stare, czarno-białe zdjęcia pierwszych europejskich podróżników można się przekonać, że kiedyś tak wyglądała cała oaza...

 

Domy i wysokie mury otaczające ogrody budowane były od wieków z nie wypalonej cegły. Przetrwały dziesięciolecia, w niektórych takich domostwach jeszcze dziś mieszkają ubodzy ludzie, inne zamieniono na pomieszczenia dla zwierząt.

 

 

 

 

 

Ale stare mury rozpadają się, coraz częściej przypominając tylko malownicze ruiny:

 

 

     

     
    Doszedłem w końcu do palmiarni, czyli do rozległej plantacji daktylowych palm. Drzewa tworzą tu prawdziwy gąszcz:
     

     

Na skraju palmiarni stoi od wieków grobowiec świątobliwego marabuta. Mówią, że ma 400 lat. W późniejszym okresie dobudowano do niego meczet, do którego kilka razy dziennie mężczyźni przychodzą na modlitwę: 

     

 

 

Przed wejściem do meczetu sfotografowałem kilku staruszków. Sprawiali wrażenie, że biwakują tu przez cały dzień...

 

     
   

Słońce chyliło się ku zachodowi. Musiałem wracać do hotelu. A to z centrum oazy dobre pół godziny marszu. Na skraju starej dzielnicy sfotografowałem jeszcze samotną palmę. Podparta trwała tu razem z tymi ostatnimi zamieszkanymi gliniakami. Jak długo przetrwa jeszcze ten zakątek, zanim przyjadą tu buldożery? 

     

     

 

Następnego dnia zamierzałem pokonać kolejny odcinek pustynnego szlaku: 200 kilometrów do Oazy Farafra. Wzdłuz drogi do Farafry rozłożyły się dwie atrakcje krajobrazowe: Black Desert i White Desert.  Aż się prosiło, aby połączyć zwiedzanie tych ciekawostek z docelowym przejazdem do Farafry. Moi towarzysze podróży zaakceptowali ten pomysł - oni też nie chcieli wracać do Bahariyi... Pozostało wynegocjować z właścicielem hotelu warunki wycieczki. Praktycznie każdy hotelik w oazach funkcjonuje także jako agencja turystyczna oferująca wycieczki więc daleko szukać nie trzeba.  Wynajęcie kolejnego landcruisera miało kosztować 700 funtów, co dawało 235 funtów na osobę. Za "packet lunch" do zjedzenia gdzieś po drodze mieliśmy dopłacić po 35 funtów.

 

Rano przekonaliśmy się, że w oazach są kłopoty z paliwem: przed obiema stacjami stały kilometrowe kolejki. W końcu nasz kierowca przyniósł baniaki z benzyną z jakiegoś prywatnego domu i mogliśmy pojechać na posterunek kontrolny na rogatkach osady:

     

Tam, gdzie skończyły się palmy otworzyła się przed nami naga, pusta pustynia...

 

 

 

Ale krajobraz był już na początku 200-kilometrowej trasy znacznie ciekawszy niż poprzedniego dnia. Dominowały w im piaszczyste wzgórza pokryte czymś, co przypominało ciemny popiół. W rzeczywistości było odwrotnie: to piasek został nawiany na silnie zerodowane czarne skały...

     

 

 

 

 

Piasek nawiewa także na tą jedyną drogę prowadzącą w kierunku Farafry. Egipskie służby drogowe próbują sobie z tym radzić usypując niewysokie wały po obu stronach drogi, ale jak widać na zdjęciu poniżej - niewiele to pomaga. A te stożki, które widać w perspektywie drogi to już była Black Desert, Czarna Pustynia, Sahara Suda: 

     

 

 

 

 

Kierowca wkrótce zjechał z drogi pod najbliższy taki stożek - Mount Zogag i pokazał nam początek ścieżki. - Tam z góry jest piękny widok!  Wspinaczka za szczyt zabrała mi dobry kwadrans. Przy czym głównym wrogiem na tym szlaku było wściekle palące słońce:

 

 

 

 

 

Widok, który otworzył się ze szczytu wzniesienia wart był trudu wspinaczki. Gdy czytałem o Czarnej Pustyni trudno mi było sobie wyobrazić, jak też może ona wyglądać. W rzeczywistości   pustynia nie jest wcale czarna. To ten sam żółty, saharyjski piasek, tyle że pokryty drobnymi czarnymi kamieniami. A ponad jej płaszczyznę wystają czarne stożki wzgórz w dolnej części też obficie "przypudrowane" piaskiem:

   

 

 

Wykorzystałem opcję zdjęć panoramicznych w moim aparacie, by złożyć trzy sąsiednie klatki i oto co z tego powstało: 

     

   

 

Schodziliśmy inną ścieżką, niewidoczną z szosy - dawała możliwość trochę innego spojrzenia na Black Desert. Potem kierowca zawiózł nas do beduińskiej wioski - taki widać jest standardowy program wycieczki na pustynię. Patrząc na ten krajobraz trudno uwierzyć, że gdzieś pod tym rozpalonym piaskiem jest woda. A jednak!

     

 

   
   

Wystarczy zainstalować pompę by czerpać takie ilości wody jak na zdjęciu poniżej. I to tylko dzięki tej pompie w tym pustkowiu istnieje beduińska wioska:

     
   

Obok pompy i rezerwuaru wody Beduini zbudowali małą czajchanę dla turystów. Przez jej wnętrze (zdjęcie poniżej) przepływa kanalikiem szemrząca woda. Tylko turystów brak. Na podestach czajchany siedzą: gospodarz i nasz kierowca.   

     

 

   
   

 

Po krótkim odpoczynku w cieniu ruszyliśmy w dalszą drogę wśród niewysokich skalistych wzgórz. Między nimi coraz częściej pojawiały się fragmenty białych, kredowych skał: 

     

     
   

 

Przystanęliśmy przy charakterystycznym skalnym oknie u stóp góry Dżebel el-Cristal. Kierowca wyjaśnił, że tu zaczyna się Park Narodowy White Desert. Kryształowa Góra  wzięła swoją nazwę od kawałków kryształów kwarcu, które można tu znaleźć.

     

Kilka kilometrów dalej po lewej stronie drogi rozpoczyna się malownicze pasmo wzgórz Aqabat:

     
   

 

 

W krajobrazie pojawia się coraz więcej białych skał. Jeszcze tylko mała wspinaczka na przełęcz...

 

     
   

I to już jest ta Biała Pustynia!  Po prawej stronie szosy widać grupę malowniczych ścian skalnych przypominających pylony starożytnych świątyń. To El-Babein:

 

   
   

 

Ale my przy drogowskazie "Farafra 45"zjażdżamy z szosy w lewo. Gdzieś tutaj jest odsunięte od szosy biuro Parku Narodowego, gdzie  kierowca powinien zapłacić po 30 funtów za wstęp, ale ponieważ uznaliśmy, że wstęp zawiera się z cenie wycieczki to jemu się nie spieszy z zapłata i omija biuro jadąc przez bezdroża... A jest co podziwiać:

 

 

   
   

 

Niesamowite, fantazyjne formy skalne otaczają nas ze wszystkich stron. Samochód podskakuje na nierównościach terenu i trudno fotografować.  

     
   

 

Więc tak wygląda Biała Pustynia?  Wystające z żółtego piasku kredowe skały o fantazyjnych kształtach i wysokości dochodzącej do 20 metrów...

 

     
   

 

Są wśród nich baszty i stożki, skalne ściany i maczugi... A wszystko to uformowane przez kaprys natury.

     

     
   

 

Nasz kierowca cudem jakiś odnajduje w tym labiryncie drogę do jednej jedynej w polu widzenia samotnej palmy. Stajemy przy jej krótkim cieniu i idziemy fotografować najbliższe skałki. A on tymczasem kucnąwszy na piasku odprawia południową muzułmańską modlitwę: 

     
   

Pod tą palmą zjemy nasz skromny lunch. Podczas gdy kierowca pitrasi coś na gazowej kuchence oddalam się trochę, by sfotografować kolejny cud natury: takie oto wielkie kamienne jajo:

     

     
   

Ale to nie koniec krajobrazowych atrakcji w najbliższej okolicy palmy... Po posiłku jedziemy jeszcze dalej w pustynię - kilka kilometrów - na tzw. New White Desert. Tu podziwiamy kolejne skalne formy:

     
   

 

Wizytówką tego parku narodowego, pokazywaną na prospektach i widokówkach jest grupa skałek nazywana "Mushroom and chicken" . Dotarliśmy do niej. Sami oceńcie, czy nazwa "Grzyb i kurczak" jest trafna: 

     
     

A tutaj nareszcie widać ludzi, i można porównać ich sylwetki z wysokością skałek. To oczywiście moi towarzysze podróży pozujący do zdjęcia naszemu zakutanemu w arabską chustę kierowcy.  Grzecznie zapytałem, czy mogę wybrać się trochę dalej, by fotografować kolejne cuda parku. Zgodzili się. Usiedli w cieniu, a ja miałem dodatkową godzinkę, by wędrować do widocznych z daleka skał.

   

 

   

Park jest bardzo rozległy i można w nim spędzić wiele godzin. Ale trzeba zdać sobie sprawę z tego, że to pustynia. Słońce strasznie, wargi pierzchną i trzeba nie lada samozaparcia, by w tym skwarze wędrować pieszo od grupy do grupy. Wcale się nie dziwię, że moi towarzysze woleli poczekać przy samochodzie...

     
   

Park White Desert jest rozległy. Już po fakcie udało mi się zdobyć plan parku, który specjalnie dla was zamieszczam tutaj, by ułatwić wam planowanie i wyegzekwowanie od organizatora wycieczki dotarcia do najciekawszych miejsc. Ja niestety nie miałem takiej szansy i zdany byłem na kierowcę...

     

     

 

Organizatorzy wycieczek zazwyczaj proponują dłuższy pobyt w parku - z noclegiem w namiotach na pustyni. Można wtedy podziwiać zachód słońca, ale płaci się za dodatkowe posiłki. Namioty i śpiwory dostarcza agencja. Nie skorzystaliśmy z takiej opcji, ale i tak udało mi się dużo zobaczyć. Popatrzcie na tą skałkę z prawej - do złudzenia przypominającą ludzka twarz pod płaską czapką:

     
   

 

Znalazłem tez miejscowy odpowiednik sfinksa wyrzeźbionego oczywiście przez naturę:

     
     

To samotne, małe drzewko pozwala ocenić rozmiary skał pozostających w tle - mają po kilkadziesiąt metrów wysokości: 

     
   

 

Kształty niektórych form skalnych na Białej Pustyni są bardzo wyszukane:

     
Chcieliśmy dotrzeć do kolejnej oazy (Farafra) przed zachodem słońca, więc trzeba było się zbierać... Nie wiem, jak kierowca wśród tego labiryntu, na którym brak jakiegokolwiek oznakowania znalazł powrotną drogę do szosy. Wydawało mi się, że omijając mniejsze i większe wzniesienia jechał "na azymut" w kierunku wyznaczonym przez charakterystyczną górę wyrastającą na horyzoncie. Samochód podskakiwał na mniejszych i większych głazach a ja modliłem się, by przypadkiem na tym absolutnym pustkowiu i bezludziu (nie widzieliśmy w parku żadnych innych turystów) nie złapać gumy...

Udało się! Na drogę wyjechaliśmy na 30-tym kilometrze przed Farafrą. Po kolejnych dwudziestu minutach zobaczyłem oazę. Tak wygląda główna, przelotowa ulica oazy Farafra:

     
   

Większość sklepików  oddzielonych od ulicy garażowymi drzwiami była już zamknięta. Tylko fryzjer jeszcze urzędował. I widząc cudzoziemca nawet poprosił, by zrobić mu zdjęcie:

     
     

Mężczyźni w galabijach siedzieli przed czajchaną paląc wodne fajki:

     
     
     

 

Nie bez kłopotu odnaleźliśmy ukryty za drzewami najtańszy miejscowy hotelik Al-Waha (zdjęcie obok). Był pusty, recepcja zamknięta. Ale Farafra to mała oaza. Sąsiedzi zadzwonili po właściciela i wkrótce przyjechał na motocyklu, ucieszony, że nareszcie pojawili się jacyś goście... Za 35 funtów dostałem pokój z łazienką i moskitierą.

Potem wyruszyłem na poszukiwanie chleba. W Oazie Farafra niewiele znajdziecie lokalnego kolorytu. Buldożery dawno już zrównały z ziemią tradycyjne gliniaki. na ich miejscu zbudowano domy z cegły i betonu. Ta boczna ulica bez nawierzchni prowadzi pod górkę, w kierunku palmiarni: 

     

 

 

 

  Tylko ludzie ubierają się jeszcze tradycyjnie... 

 

 

Wiele kobiet wciąż szczelnie zasłania twarze...

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Na skraju palmiarni znalazłem smutne resztki starej Farafry - opuszczone i zrujnowane gliniane domy: 

 

 

     

     

 

 

Samotny Europejczyk wędrujący z aparatem wśród ruin wzbudza zainteresowanie, szczególnie wśród miejscowych dzieciaków. Dopytywały się, skąd jestem i po co przyjechałem do Farafry... A ja - o szkołę i o daktylowe palmy. I tak oto udało mi się zrobić jedno z ładniejszych portretowych zdjęć w tej podróży:

     

     
   

Potem nad palmami Farafry zaszło słońce. Wróciłem do hoteliku, by po gorącym dniu gotować kolejne kubki herbaty i słuchać jak z sąsiedniego minaretu muezin nawołuje do modlitwy...

     
   

Kolejnego dnia zamierzałem dotrzeć do oazy Dakhla. To było kolejne 230 kilometrów pustynnego szlaku do pokonania. Na tej trasie kursują dwa państwowe autobusy, zmierzające docelowo do/z Kairu. Tylko o niezbyt odpowiedniej porze: wieczorem i nad ranem. Stają na tym rogu, który pełni rolę terminalu...

Gdy rano przyszedłem z plecakiem na ten "terminal" stał tu tylko taki czerwony mikrobus. Kierowca spał zamknięty w środku. Obudziłem go pukaniem w szybę i rozpocząłem negocjacje...

     
     
    Ale o tym już na kolejnej stronie...

 

 

You can read about this expedition in English in my travel log: www.globosapiens.net/travellog/wojtekd   

 

 

 

 

   
     
To the next part of this report    

Przejście do kolejnej czesci relacji

 

 

Back  to  main  travel page                                                                       Przejście do strony "Moje podróże"  

Back to the main directory                                                                        Powrót do głównego katalogu