Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część III E relacji z podróży do Rogu Afryki - KEREN  -    Horn of Africa - Part three  E

Keren to trzecie co wielkości miasto Erytrei. Leży w północno-zachodniej części kraju, przy głównej trasie prowadzącej do Sudanu.  Tylko, że ta granica w wyniku konfliktu od wielu lat jest zamknięta. Sprawia to, że turysta ma w zasadzie do zaakceptowania jedną tylko opcję: zwiedzenie miasta i okolic i powrót do Asmary.  Uwaga: Przejście graniczne do Sudanu podobno otwarto w 2007 r   

Miasto położone jest na małym płaskowyżu, na wysokości 1400 metrów nad poziomem morza. Ma około 75 tysięcy mieszkańców, a tego połowa to muzułmanie. Autobusy do Kerenu odjeżdżają w Asmarze z tego samego terminalu co "Massawa minibuses" - mają jednak swój wydzielony plac odjazdowy - bilety po16,50 nakfa sprzedaje konduktor. 

Trasa ze stolicy do Kerenu wiedzie przez góry i obfituje w piękne widoki. Nie są to już jednak takie dramatyczne panoramy jak te, które oglądałem na trasie do Massawy. W czasach włoskiego panowania kolonialnego zbudowano jednotorową linię kolejową z Asmary do Kerenu. Dziś właściwie nie ma po niej śladu.  
Autobus to stary, pakowny fiat z ceratowymi siedzeniami i włoskimi napisami we wnętrzu. Znowu byłem jedynym turystą na pokładzie. Towarzysze podróży - głownie kobiety z dziećmi traktowali mnie z życzliwym zainteresowaniem. Tylko porozumieć się było trudno. Myślę, że dopiero następne pokolenie Erytrejczyków będzie mówiło po angielsku...

Któraż matka nie cieszy się, gdy obcy człowiek dostrzega urodę jej dziecka?....

W mijanych miasteczkach nie ma niestety nic do zobaczenia...

Po godzinie jazdy pod naszym autobusem nagle coś strzeliło... Pasażerowie z niepokojem zawyrokowali: Goma  bomba! - domyśliłem się co to znaczy. na szczęście kierowca wiózł w bagażniku zapasowe koło...

Operacja wymiany koła trwała prawie 40 minut - można było wysiąść, rozprostować kości i rozejrzeć się... jadący z nami gorliwy muzułmanin wykorzystał ten czas na modlitwę na poboczu szosy... 

 

 

W zasadzie modlitwa powinna odbywać się na rozłożonym dywaniku lub macie, ale gdy nie ma nic takiego pod ręką, to wystarczy po prostu zdjąć buty.

 Potem ruszyliśmy dalej wśród tych samych, płowych, suchych  gór nakrapianych zielenią bladozielonych, wysuszonych przez słońce krzaków.

 

Krajobrazową atrakcją tej trasy były setki, a może nawet tysiące kwitnących czerwono euforbii. Po raz pierwszy widziałem te ciekawe kaktusowate drzewa w 1976 roku nad etiopskim jeziorem Tana. Ileż to już lat temu...  

W dolinach rozrzucone domki miejscowych wieśniaków... Ani śladu poletek... Brak większych ilości wody do nawadniania. Rolnictwo oparte jest na hodowli zwierząt...

A w osiedlach cenną wodę rozwożą w specjalnych bukłakach cierpliwe osiołki. 

Te same zwierzęta wykorzystywane są do transportu towarów na bocznych, gorszych drogach. Kilka razy na trasie widziałem takie karawany...
Po dwóch godzinach jazdy w krajobrazie pojawiają się pierwsze baobaby...

... a w wioskach obok współczesnych "kubicznych" domków coraz częściej widać tradycyjne, okrągłe afrykańskie chaty - w Etiopii mówią na nie tukule - zdarzało mi się spać w takich podczas mojej pierwszej podróży przez Afrykę...
A to już Keren nad miastem dominuje wzgórze z turecko- egipskim fortem. Widać w nim jakieś anteny - przypuszczam, że stacjonuje tam wojsko, więc nawet nie próbowałem wspinać sie na wzgórze...

Najstarsza część miasta przecięta jest  wyschniętym korytem rzeki Shiuf-Shiufit w którym z wielbłądów sprzedają opałowe drewno i siano...
Wygląda to jak wielkie klepisko i gdyby to było w innym kraju to dzieciaki pewnie grały by tu w piłkę nożną. Ale tu - jak tu grać w takich długich koszulinach?

Włosi zostawili w Kerenie sporo ładnych budowli - to na przykład zbudowany w tamtych czasach ratusz.    

Ceglane łuki, kolumnady które można zobaczyć w nowej części miasta przypominają architekturę małych włoskich miasteczek. 

 

 

Centralnym punktem miasta jest małe rondo nazywane jeszcze i dziś po włosku - Giro Fiori. Na rondzie oprócz samochodów można zobaczyć także i wielbłądy...

 

 

 

Znalazłem sobie niedrogi pokoik w Scilla Pension - to miejsce ma tą zaletę, że jest w centrum i jednocześnie w ładnym podwórku, gdzie nie dociera warkot motorów na przelotowej ulicy. Za skromny i trochę zapuszczony pokój z natryskiem płaciłem 100 nakfa. Starszy pan Hazot, który tym administruje jest bardzo uczynny - dostałem nawet czysty ręcznik...
Od polskiego honorowego konsula w Asmarze dowiedziałem się, że gdzieś przy kościele Św. Michała pracują polskie siostry - misjonarki. Ruszyłem zatem w pierwszej kolejności na poszukiwanie Santo Michael...

Zbudowaną jeszcze przez Włochów katolicka świątynię znalazłem w zachodniej części miasta - dość daleko od centrum...

Wewnątrz trwało nabożeństwo... Gdzie nasze siostry? - rozglądałem się niecierpliwie.  Ale wewnątrz kościoła nie zauważyłem żadnej białej kobiety...

  Dopiero czarnoskóry ksiądz wyjaśnił mi, że misja mieści się tymczasowo w prywatnym domu - w jednej z nieopisanych uliczek - jakieś 10 minut spacerkiem od kościoła. Dostałem chłopca - przewodnika, który zaprowadził mnie na miejsce...

 

 

 

Szesnaście miejscowych dziewcząt - nowicjuszek i dwie polskie siostry... Zostałem ugoszczony tym, co ta uboga chata miała najlepszego...

Następnego dnia miałem spotkanie z nowicjuszkami opowiadając po angielsku o moich podróżach, o świecie i o tym, jak w moim kraju świętuje się zbliżające się Boże Narodzenie (był grudzień). Poprosiłem, by zaśpiewały swoje pieśni (towarzyszyły sobie na bębnie). A gdy na koniec zaintonowałem najbardziej polską z polskich kolęd: Lulajże Jezuniu siostra Dolores rozpłakała się i musiała wyjść z salki...

 

Siostry Dolores i Christiana z Kerenu. Widziałem wiele placówek misyjnych rozsianych po świecie. Ale dziś jeszcze, gdy patrzę na to zdjęcie ściska mnie coś w gardle... Ileż trzeba znaleźć w sobie odwagi i poświęcenia by trwać i pracować w tak odległym od rodzinnego kraju miejscu! Nie znajdując przy tym w otoczeniu żadnych innych ludzi, na których można by było liczyć...  Walcząc na kazdym kroku z biurokracją i afrykańskim "jakoś to będzie"...

Pojechaliśmy z siostrami do najbardziej znanego sanktuarium Kerenu. Miejsce za tą monumentalna (jak na Keren) brama nazywa się Maryam Dearit (spotkałem rózne odmiany pisowni, ale znaczą podobno to samo: Madonna w Baobabie). Przez lata było to skromne miejsce ludowego kultu ale ostatnio coś się tu dzieje: zbudowano bramę, buduje się kaplicę i wiatę dla pielgrzymów... 
Baobab jest rzeczywiście olbrzymi i mimo, że w środku ma olbrzymią dziuplę (jak "Kraków" z powieści Sienkiewicza) w dalszym ciągu żyje i rośnie...

W XIX wieku siostry stworzyły we wnętrzu starego baobabu niewielką kaplicę. Miejsca już wczesniej uznawane było przez miejscowych jako źródło płodności. I dziś jeszcze wierzą oni, że bezpłodna kobieta powinna w cieniu baobabu zaparzyć kawę i poczęstować nią pierwszego odwiedzającego - jeśli kawa zostanie przyjęta, kobieta może mieć nadzieję na odzyskanie płodności...
Do kaplicy przychodzą modlić się przed czarną figurką Madonny zarówno katolicy jak i chrześcijanie kościoła koptyjskiego. Opowiadają, że w czasie drugiej wojny światowej, gdy Brytyjczycy bombardowali Keren kilku włoskich żołnierzy schroniło się podobno wewnątrz tej niezwykłej kaplicy. I choć drzewo zostało trafione to i kaplica i żołnierze ocaleli...

  A wielki baobab dalej owocuje... Widzieliście owoce baobabu? Wewnątrz mają watowaty, lekko kwaśny miąższ, z którego Afrykanie robią słodki pudding - takim przynajmniej karmili mnie kiedyś w Mali...

W dolince obok Maryam Dearit posadzono rzędy cytrusów - ładnie  wygląda taka plantacja, choć konieczne jest jej nawadnianie. Widać właściciele są przekonani, ze legenda o źródle płodności dotyczy także i drzew.

Ludzie nie maja tu lekkiego życia - tal wygląda przeciętny dom na przedmieściach.
Aby dotrzeć do wody trzeba czasem wykopać studnię o głębokości kilkunastu metrów. I nie zawsze tą wodę się znajdzie, czasem występuje ona tylko okresowo.

Jak już wspomniałem, podczas drugiej wojny światowej okolice Kerenu były widownią walk miedzy wojskami włoskimi i brytyjskimi. To mało znany teatr wojenny. O walkach i ich ofiarach przypominają dwa wojenne cmentarze położone w dwóch różnych częściach miasta. To cmentarz brytyjski
Przyznacie, że ta gwiazda na obelisku przy wejściu budzi tu dziwne skojarzenia...

Nagrobki Brytyjczyków są bardzo proste - właściwie to tylko same tablice z numerami - tablica mówi, ze nazwiska 440 poległych, którzy pochowani są na cmentarzu znajdują się "w rejestrze" u zarządcy cmentarza.
Potem odwiedziłem jeszcze cmentarz włoski - zbudowano go przy drodze wylotowej z miasta w kierunku Nakfy.

Ten cmentarz jest bardziej zadbany. Są nagrobki i posadzono nawet przy nich krzewy bugenwili.
Na części tablic widnieje jednak napis "żołnierz nieznany"

A to już Wielki Meczet w Kerenie - iglicę jego minaretu widać praktycznie z kazdego punktu miasta...
Kilka razy dziennie ze z galerii na wieży rozlega się nawoływanie do modlitwy. Zdarza się, że konkuruje z nim dźwięk dzwonów z katolickich kościołów.

Architekturę europejską okresu międzywojennego reprezentuje stary włoski kościół Św. Antoniego. Niewielki, ale zegar, co wybija nawet kwadranse ma bardzo sprawny. Mieszkałem zaledwie 100 metrów od tego kościoła i nocami jego donośny dzwon dawał mi się we znaki. W niedzielny poranek wybrałem się na mszę (zaczynają już o 6.00), by stwierdzić ze zdumieniem, że jest ona odprawiana we wschodnim obrządku - kapłan stoi tyłem do wiernych. Podczas długiego nabożeństwa występuje wiele ceremonii, które u nas nie występują. Gdy zabraknie miejsc w ławkach wierni bezceremonialnie siadają na kościelnej posadzce.

Msza u Św. Antoniego - panowie obowiązkowo po lewej, panie po prawej... Obok budują nowy, większy kościół.

 

Zbocza wzgórz otaczających miasto usiane są domami biedoty. Wybrałem się tam na spacer, by z bliska popatrzeć na tukule.
No i tak to wygląda: stożkowe dachy wykonane są ze strzechy obwiązanej powrozem - aby jej wiatr nie porwał...

Niektóre z tych chatynek nie mają wcale drzwi - w razie potrzeby zawiesza się nich płachtę lub worek... najgorzej, że wodę trzeba przynosić z dużej odległości - na całym wzgórzu zauważyłem tylko jedną studnię... Jak się to widzi, to człowiek docenia krany we własnym mieszkaniu.
Jedne otynkowane gliną i pomalowane, inne wzniesione z misternie układanych kamieni...

No i próby uchwycenia zwykłego życia które toczy się między tymi chatami: pranie na sznurku, bosonogie dzieci bawiące się w piasku... Keren...
Wracając zatrzymałem się na bazarze, aby zaopatrzyć się w owoce i warzywa. Kilo bananów lub pomidorów: 10 nakfa. Cebulka do pomidorów gratis...

Młody, sympatyczny sprzedawca znał angielski na tyle, że mogliśmy się porozumieć co do ceny. Trzeba było wracać do hoteliku na własnoręcznie przyrządzany skromny posiłek, na gotowanie kilku kubków herbaty i wody do butelki na kolejny dzień... Na szczęście gniazdka w Erytrei są takie same jak u nas...
Dnem wyschniętej rzeki Sziuf-Sziufit miejscowi prowadzili wielbłądy wyładowane opałowym drewnem. Kolejnego poranka miałem zobaczyć ponad setkę tych egzotycznych dla nas zwierząt na słynnym targu wielbłądów, który odbywa się w Kerenie w każdy poniedziałek. Było to jedno z najbardziej spektakularnych widowisk, które zobaczyłem w całej podróży do Rogu Afryki. Ale o tym targu przeczytacie już na kolejnej stronie mojego serwisu.

   

>>>>>Przejście do kolejnej części relacji z Erytrei

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory