Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część III F relacji z podróży do Rogu Afryki - KEREN CAMEL MARKET -    Horn of Africa - Part three  F

Gdy teraz - po powrocie z Erytrei zastanawiam się, które z miejsc w tym kraju było dla mnie - Europejczyka - najciekawsze dochodzę do wniosku, że pewnikiem był to poniedziałkowy targ wielbłądów w Kerenie. Już na miejscu okazało się, że w poniedziałkowe ranki w Kerenie handluje się nie tylko wielbłądami, ale także osłami, kozami, bydłem i artykułami domowego użytku... To jest na pewno jedno z tych miejsc, które w tym małym kraju trzeba  zobaczyć!   

Targowe tereny są położone jakieś 2 kilometry za miastem, przy szutrowej drodze do Nakfy. Za włoskim cmentarzem wojennym trzeba skręcić w lewo. Nie trzeba przewodnika, wystarczy po prostu wczesnym rankiem dołączyć do sznura ludzi ciągnących w tamta stronę. Lepiej wstać wcześnie - upał, który staje się bardzo uciążliwy koło południa sprawia, że o tej porze ludzie zaczynają już uciekać z targowiska. 

Okazało się, że targ podzielony jest na dwie części. W prawo - przez bramę wchodzi się na duży, otoczony murem plac, na którym handluje się osłami i wielbłądami.  A ta piaszczysta droga w górę prowadzi na drugi plac na lekko nachylonym stoku, gdzie sprzedaje się bydło, kozy i drobny inwentarz...
Na początek poszedłem oczywiście do wielbłądów. 

 

Świecące nisko poranne słońce ostro rysowało kontury ludzi i zwierząt kładąc na piasku ich długie cienie. 

 

 

 

 

Czy nie sądzicie, że ten współczesny przecież widok jest jak ilustracja do "Baśni z tysiąca i jednej nocy"?

 

Takich widoków mój obiektyw odnotował tam znacznie więcej... Nie spiesząc się, bo przecież nie czekał na mnie wycieczkowy autobus krążyłem jako jedyny "białas" w tym tłumie chłonąc atmosferę tego niezwykłego miejsca: porykiwanie osłów i wielbłądów, nawoływania i rozmowy w nieznanym mi języku, zapachy zwierzęcego potu i (nie zawsze przyjemny) ekskrementów. Byłem w swoim żywiole, bo takie miejsca zawsze fascynowały mnie bardziej od architektury nawet najsłynniejszych europejskich miast...

Tu się naprawdę coś działo... Przed zakupem zwierzęcia trzeba było obejrzeć je dokładnie - nie tylko nogi i kopyta, ale także zęby - bo od tego jak wielbłąd może żuć pokarm zależy jego siła i żywotność...

Niezwykłym elementem tej naturalnej scenografii były stroje miejscowych mężczyzn. Mężczyzn, bo o ile pamiętam na tym placu nie było ani jednej kobiety...

Byli przyjacielscy wobec kogoś, kto wobec nich zachowywał się jak przyjaciel. Sami zaproponowali mi wspólne zdjęcie... Znalazł się ktoś, kto nacisnął guzik aparatu...

Rzadko w czasie podróży fotografuję siebie, ale była to jedna z tych niepowtarzalnych okazji. Wielbłąd pozował spokojnie... No i została taka pamiątka z Kerenu... 

 

 

Europejska kurtka na tradycyjnym stroju to na pewno dowód pewnej zamożności i otwarcia na ten jakże inny  - świat białych.  

 W miarę jak upływały kwadranse wielbłądów i ludzi na placu przybywało. Odnosiłem wrażenie, że miejscowi mężczyźni traktują ten poniedziałkowy targ jako okazję do towarzyskich i rodzinnych spotkań. 

Krążyli wśród stojących cierpliwie zwierząt szukając widać okazji. Zapytałem o zwyczajowe ceny. Okazało się, że za młodego wielbłąda trzeba zapłacić około 5000 nakfa. Silne, dorosłe zwierzę kosztuje dwa razy tyle.  

Trwały niekończące się dyskusje, targi i wzajemne przekonywanie się...

... w końcu pieniądze i wielbłądy zmieniają właściciela. Wszystko odbywa się czywiście przy udziale licznych kibiców...
W innej części tego samego placu targowego cierpliwie czekają osiołki. Poczciwego kłapoucha można nabyć już za 600 nakfa. Tu przed nabyciem nie tylko sprawdza się stan uzębienia, ale urządza się przejażdżkę wierzchem po placu, sprawdzając czy wierzchowiec jest rączy...

Słońce wspina się coraz wyżej, robi się upalnie. Czuję zmęczenie, oni zapewne też - no to można na czas jakiś przykucnąć... Jak długo potraficie wytrwać w takiej pozycji? Bo oni mogą tak trwać kilka godzin...     

Kije w ręku, plastykowe sandały na bosych nogach...

 

Nie, ja wcale nie prosiłem, aby tak fotogenicznie ustawić te wielbłądy - one samorzutnie i nieświadomie stworzyły taką malowniczą grupę - trudno było tego nie uwiecznić...

Ta pozująca grupa jest również ciekawa, choć może już nie tak efektowna. Tylko ten jeden niesubordynowany osobnik z prawej wyłamał się z szeregu...

Wygięta wielbłądzia szyja może być naturalną ramą dla takiego widoczku. Szkoda tylko, że ci panowie wewnątrz ramki stali tyłem do obiektywu...
   

 

  Jako jedyny tego ranka zagraniczny turysta nie rzucałem się w oczy w tym tłumie ludzi i zwierząt - mogłem spokojnie wszystko fotografować...

  ... a okazji do uchwycenia ciekawych sytuacji, jak sami widzicie - nie brakowało!

Potem przeniosłem się na górne targowisko, gdzie zwierzęta były być może mniej egzotyczne, ale za to ludzi było jeszcze więcej. 
Kozy nie tylko dobrze znoszą upał, ale i nie wybrzydzają jeśli chodzi o pożywienie. Widziałem nawet takie, które skubały papier...  Pewnie stąd ich popularność...

I tu także dzieje się wielkie teatrum na świeżym powietrzu....
Trwają narady, dyskusje, transakcje. Wśród zwierząt zauważyłem  w końcu także i chude owce, ale stanowiły wyraźnie mniejszość... może dlatego, że niezbyt dobrze czują się w tutejszym gorącym klimacie?...

Widziałem podobny targ zwierząt w Kaszgarze, w Zachodnich Chinach i inny - w Agadez, w Nigrze,  ale ten w Kerenie okazał się o wiele bardziej autentyczny i ciekawszy jeśli wziąć pod uwagę lokalny koloryt.
Kozy przez zakupem są obmacywane. Sprawdza się tuszę, bo mogą być przeznaczone także na mięso..

Morze białych i niebieskich zawojów... Ale w tej części targu widziałem także kilka kobiet...
Kupioną kozę szczęśliwy nabywca ciągnie do domu za rogi, a jeszcze częściej za uszy...

Właściciel takiego stadka jest już kimś... A zdjęcie z inwentarzem będzie przecież potwierdzeniem jego społecznej pozycji... Chciał potem, abym przysłał mu zdjęcie. Przeprosiłem, tłumacząc, że to zdjęcie będzie tylko do oglądania w moim telewizorze... Nie obraził się...
Ze względu na bliskość sudańskiej granicy nie dziwi ciemniejsza niż na wschodzie karnacja skóry tych ludzi i ich nieco odmienna od stołecznej uroda. Przypuszczam, że przez setki lat nomadzi bez przeszkód przekraczali ta granicę w obu kierunkach. Dziś, ku utrapieniu trampów jest zamknięta, obsadzona wojskiem i obserwatorami ONZ-tu.

Po czterech godzinach na targu żar lał się z nieba, czułem pył w oczach i w gardle. Pora była wracać do miasteczka...
Ale po doprowadzeniu się do porządku i wymianie filmu w aparacie (ze zrozumiałych względów wypstrykałem na targu znacznie więcej klatek niż było zaplanowane) wróciłem jeszcze na tzw. Straw Market - Słomiany Rynek w obrębie miasteczka, gdzie handluje się nie tyle słomą i sitowiem co produktami, które można z niej zrobić...
Maty, plecionki, koszyki, pęki mioteł, a także snopki surowca dla tych kobiet z miasteczka, które chcą same zrobić coś na własny użytek.
Kolorowo tu i wyraźnie dominują kobiety... Niestety większość z nich to muzułmanki. Zakrywanie twarzy nie jest wprawdzie regułą, ale na widok obiektywu i te odsłonięte odwracają się i zasłaniają.

Czasem przystawałem na dłużej i moja cierpliwość bywała nagrodzona szansą na zrobienie zdjęcia przechodzących osób...
Panowie też robili zakupy na tym targu, ale niezwykle rzadko się zdarzało, abym widział wspólnie idących - mężczyznę i kobietę...

Na obrzeżach Słomianego Rynku można zobaczyć nieliczne kramy z rękodziełem...
Te czarne kółka, to "patelnie" do pieczenia wielkich i cienkich placków yndżery (pokazywałem jak przebiega taki wypiek w Massawie). Patelnię kładzie się zazwyczaj na starą beczkę, w której pali się ogień. Te ceglaste "kolby" służą do gotowania na węglu drzewnym prawdziwej kawy - kosztuje to grosze, a jest czymś bardzo charakterystycznym dla Erytrei. Przywiozłem taką "dżabanę" jako pamiątkę.

Wokół Słomianego Rynku znajdziecie kwartał wąskich i często wyboistych uliczek mieszczących warsztaty rzemieślników i drobne sklepiki...
Ileż ja się tu nachodziłem, aby kupić coś do na chleb.... Masła, sera - nie było. Trudno się było dogadać i wytłumaczyć o co mi chodzi, bo oni sami tego nie jedzą... W końcu sprzedali mi coś w plastykowym kubeczku z arabską etykietą. Coś, co miało się według nich nadawać do posmarowania bułki. Po otwarciu tego specjału w hoteliku okazało się że to... chałwa... Jeszcze jedno doświadczenie: przywieźcie swoje delikatesy ze sobą z Asmary! 

Nigdy bym nie przypuszczał, że w oddalonym od świata Kerenie odnajdę taki polski akcent. Mała rzecz, a cieszy!  U nas, w dobie elektronicznych wag zintegrowanych z fiskalną kasą rzadko już można zobaczyć taki zabytkowy model. 

W bazarowych uliczkach odwiedzić można warsztaty srebrników. Trudno uwierzyć, ale te przedmioty powstają na małym kowadełku ustawionym wprost na posadzce warsztatu. 
W niektórych warsztatach obok wyrobów ze srebra wyłożone sa na sprzedaż jakieś skromne pamiątki - na przykład takie sakiewki ozdobione paciorkami i muszelkami kaori.
Srebrne ozdoby wydają się być specjalnością Kerenu. Ale czasem w sąsiedztwie srebrnych wisiorków eksponowane były duże i wzorzyste złote kolczyki.
O właśnie - tu widać je lepiej...
Fakt, że kobiety szczelnie zakrywają głowy i szyje uniemożliwiał sprawdzenie, czy te misterne i często kosztowne ozdoby noszone są na co dzień.
Oho- odkryta kobieca głowa! - ale ten wyjatek tylo potwierdza regułę.

W wielu krajach arabskich na ulicach jest czarno od kobiecych ubiorów - tu jest kolorowo... 

  Młoda elegantka

Ta pani zobaczyła aparat - właśnie odwraca głowę. Ale do żadnych wrogich odruchów przy takiej okazji nie dochodzi.
Te kolorowe damskie szatki i szmatki o dziwo sprzedają w kereńskich sklepikach mężczyźni.

 

Okazało się, że te kolorowe damskie ubiory też szyją panowie. Poprosiłem tego mistrza, aby naszył kolejną łatę na moim pokrowcu na plecak. Właśnie to robi... Zapłaciłem jakieś grosze...

 

A to w zasadzie sklep spożywczy. Ale sprzedają w nim także zdobione haftem muzułmańskie czapeczki. Wprawdzie to maszynowy haft, ale taka czapeczka kosztuje 20 nakfa - mniej niż dolara i może być ciekawą pamiątką z podróży.

         Miejscowi mężczyźni chętniej noszą zawoje
Keren
Dzieci wracające ze szkoły. Niebieskie mundurki. Dziewczynki pod fartuszkiem noszą szarawary lub zwykłe spodnie...
   

To jedno z moich ulubionych zdjęć z tej podróży. ma swój specyficzny nastrój. Mam nadzieję,  że i wam się spodoba.

   
Kolejnego poranka pomaszerowałem z plecakiem na stację... Ściślej: na dawną stację. Gdy Erytrea była kolonią Włosi zbudowali kolej do Kerenu. Dziś po torach nie ma już śladu. Ale budynek stacyjny został... Pełni funkcje terminalu autobusowego... Podróżni ustawiają się w karne kolejki, podjeżdża autobus - grzecznie wsiadają, aż wóz się wypełni. Bilety sprzedaje konduktor - tylko na miejsca siedzace. Kto się nie zmieści czeka dalej...
Na stacyjnym budynku pozostała włoska nazwa miasta.
Tabor tamtejszego PKSu to niesamowita zbieranina nie najnowszych pojazdów. Ale bilet kosztował tylko 16,50 nakfa (za 1 dolara na wolnym rynku dawali 24 nakfa).  Wkrótce byłem w drodze powrotnej do Asmary...
To była ta sama malownicza szosa przez góry, oferująca wspaniałe widoki...
...biegnąca zboczami wśród płowego krajobrazu

...wspinająca się w górę licznymi zygzakami wśród głazów i porastających zbocza euforbii.
Wspinaliśmy się pracowicie na wyżynę - podróż w kierunku stolicy z tego właśnie powodu trwała dłużej niż zjazd do Kerenu...

Gdy nasz zasapany, sędziwy fiat przystanął odpocząć w jakiejś wiosce byliśmy tam świadkami zgromadzenia okolicznych mieszkańców. Przychodzili ścieżkami z dolin, dźwigając kawałki opałowego drewna. Składali je na łące obok przewodniczącego. Zrozumiałem z tego tyle, że to rodzaj składki - drewno zostanie sprzedane do stolicy, a pieniądze przeznaczone na wspólny cel.
   
   

Mój pobyt w Erytrei - kraju sympatycznych i gościnnych ludzi dobiegał końca. Wróciłem do Asmary, rekonfirmowałem w biurze Lufthansy mój powrotny lot do Gdańska z przesiadką we Frankfurcie.

Pod wieczór publicznym autobusem za 1 nakfa pojechałem na lotnisko. Tam zarejestrowali mój bagaż i wydali boarding pass. Czekaliśmy w poczekalni, gdy na lotnisko razem ze zmrokiem zaczęła powoli spływać gęsta, biała mgła. Niedobrze... po godzinie oczekiwania poinformowano nas, że samolot, którym mieliśmy odlecieć zawrócił do Rijadu w Arabii Saudyjskiej. Miejscowych pasażerów odesłano do domów. Cudzoziemców linia skierowała na swój koszt do hotelu (choć przy odwołaniu lotu ze względu na złą pogodę nie ma takiego obowiązku). Z Asmary odleciałem dopiero następnego dnia w południe, tracąc oczywiście wszystkie połączenia... Do domu trafiłem z trzydziestogodzinnym opóźnieniem... Koniec podróży był równie pechowy jak jej początek - ale i na takie przygody powinien być przygotowany samotny podróżnik..
Poprzednie fragmenty podróży do Rogu Afryki:

 

 

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory