Wyprawa do norweskiej Arktyki - 2014 - Expedition to Nowegian Arctic

Część IA - droga na północ - do Lofotów      -        Part one "A" - northbound route to the Lofoten  

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


I watched the famous Norwegian fjords  years ago from the land side, driving a rented car from Oslo through the rock Preikestolen up to Geiranger Fjord. Even then I wondered how these fjords present themselves when you look at them from the deck of the ship. I knew that large cruise ships visiting the fjords, but those are very short visits. Much greater opportunities gives the Norwegian  cabotage ships, which sails from Bergen through the polar circle - to the place where at the Russian border " Norway ends" - overlapping on the way to shorter or longer for all ports. Founded in 1893 Hurtigruten line transports between ports goods and passengers, as well as tourists. Hurtigruten ships have their strictly observed, fixed timetable. For the benefit of tourists is conceived in such a way that these ports, which on the way north are visited at night, on the way back are visited during the day. Ships sail from Bergen every day, and because the return journey takes 11 days  there must be at least 11 ships used in their fleet. Today, the old steamers were replaced by modern, luxury motor boats. With two exceptions. On the route from Bergen to Kirkenes still are in service: 50-year-old (but renovated and rebuilt) motor vessel "Lofoten" and 30-year-old "Vesteralen".  Here is their detailed route:

 

Słynne norweskie fiordy oglądałem przed laty od strony lądu, jadąc wypożyczonym samochodem z Oslo przez skałę Preikestolen aż do Geiranger Fiordu. Już wtedy zastanawiałem się, jak te fiordy prezentują się, gdy patrzy się na nie z pokładu statku. Wiedziałem, że duże statki wycieczkowe odwiedzają fiordy, ale są to bardzo krótkie wizyty. Znacznie większe możliwości daje rejs norweskim statkiem kabotażowym, który płynie z Bergen aż za krąg polarny - do miejsca, gdzie przy rosyjskiej granicy "kończy się Norwegia" - zachodząc po drodze na krócej lub dłużej do wszystkich portów. Założona w 1893 roku linia Hurtigruten przewozi między portami towary i pasażerów, a także turystów. Statki Hurtigruten mają swój ściśle przestrzegany, stały rozkład jazdy. Z korzyścią dla turystów jest on pomyślany w ten sposób, że te porty, które w drodze na północ odwiedzane są nocą, w powrotnej drodze na południe statek odwiedza w dzień. Statki wychodzą z Bergen codziennie, a ponieważ powrotna podróż trwa 11 dni  to we flocie musi ich być co najmniej 11. Kiedyś były to parowce. Dziś zastąpiły je nowoczesne, luksusowe jednostki. Z dwoma wyjątkami. Na trasie z Bergen do Kirkenes wciąż pływają: 50-letni (ale wyremontowany i przebudowany) motorowiec "Lofoten" i 30-letni "Vesteralen".    

 

Płynąc z Bergen do Kirkenes statki Hurtiruten zachodzą po drodze do 34 portów.  Długość trasy, którą pokonują w każdą stronę wynosi około 2500 mil morskich czyli około 4000 kilometrów. 

W dawnych czasach statki Hurtigruten pływały jako statki pocztowe, wożąc wzdłuż całego norweskiego wybrzeża listy i paczki. Dziś w dalszym ciągu wożą pocztę, ale większość drobnych przesyłek z większych miast wędruje do adresata samolotami. Statki pozostają natomiast niezastąpione jeśli chodzi o transport większych ładunków umieszczonych na przykład na paletach.

Przewożą także pasażerów między dowolnymi portami odwiedzanymi na swoim  szlaku. Teoretycznie, mając rozkład rejsów można przyjść prosto na statek, wykupić w statkowej recepcji bilet i popłynąć. Sytuacje, takie, że pasażer przychodzi i nie ma dla niego miejsca zdarzają się niesłychanie rzadko. Gorzej jest jednak, gdy do podstawowego biletu pasażer chce wykupić jeszcze miejsca w kabinie - tu w sezonie letnim może być problem. Aby go uniknąć warto zrobić z wyprzedzeniem internetową rezerwację na stronie linii.  Dla orientacji napiszę jeszcze, że najnowsze statki Hurtigruten mają po tysiąc pasażerskich miejsc, z tego dla 600 pasażerów mają koje w kabinach, a te najstarsze we flocie - jak "Lofoten", którym płynąłem - tylko 340 miejsc i 153 koje dla pasażerów. Można oczywiście popłynąć wykupując sam transport i noce spędzać w fotelu lub na sofie w salonie. Ale  podróż w takim wariancie nie jest już tak przyjemna...       

 

Dzień 1 - Bergen

Day one -

 

Rejs okrężny zaczyna się i kończy w Bergen. Z Gdańska i innych miast w Polsce do Bergen można dolecieć linią SAS lub tanią linią Wizzair. Z przystanku przed terminalem lotniska Bergen co pól godziny odjeżdżają autobusy Flybussen do centrum miasta z przystankami m.in. przy stacji autobusów międzymiastowych. Bilet powrotny dla seniora kosztuje 130 koron.

 

 

W mieście najbliżej nabrzeża Hurtigruten zlokalizowany jest przystanek "Festplassen" (następny za stacją busów). Od niego trzeba iść w kierunku szarego budynku teatru i dalej lekko w lewo - w sumie to jakieś 20 minut spaceru. Bergen to ciekawe i ładnie położone miasto. Jego stara dzielnica - Brygge, rozłożona wokół najstarszej części portu znalazła się na liście World Heritage UNESCO:

 

   

Nasz statek (na zdjęciu poniżej) czekał jednak przy innym nabrzeżu, położonym o kwadrans marszu od starego portowego basenu. Na parterze budynku terminalu trzeba  było zarejestrować się i oddać większy bagaż - jak na lotnisku. Otrzymaliśmy klucze do kabin. Potem na piętrze terminalu wyświetlono nam krótki film o zasadach bezpieczeństwa, sposobie ubierania kamizelek ratunkowych itd.

 

 

 

     

 

W końcu, poinstruowani jak należy pomaszerowaliśmy na pokład naszego staruszka. Robiąc rezerwację kabiny, po długich studiach i porównywaniu planu statku i jego zewnętrznych zdjęć wybrałem kabinę 303 - wydawało mi się, że to jedyna kabina niższej kategorii, która ma duże okno, a nie okrągły bulaj. Okazało się, że ten wybór był przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Kabina miała dwie dolne koje, biureczko, szafę i umywalkę. Łazienkę mieliśmy w korytarzu w odległości trzech kroków. Podczas żeglugi nie słychać było pracy maszyny, a odczuwane wibracje były minimalne. I była to jedyna taka kabina na statku! Polecam ją Wam! "Lofoten" to mały i przytulny statek (mówią o takich statkach, że mają duszę) - zachował wiele uroku starych frachtowców. Tak wygląda jego główna klatka schodowa:

     
     

Okazało się, że w tym przedsezonowym rejsie było nas zaledwie 75 pasażerów - zajmowaliśmy tylko połowę ogólnej ilości kabin. Do dyspozycji pasażerów były trzy sale klubowe ("lounges") z dużymi oknami umożliwiającymi obserwowanie krajobrazu. W rufowej sali po kolacji codziennie uruchamiane są automaty do samoobsługowego przyrządzania kawy i herbaty. Z podobnych automatów w jadalni można korzystać podczas śniadania i lunchu. To jedna z sal klubowych:

     

 

Po zaokrętowaniu był jeszcze czas, aby wyjść na miasto - jego najstarsza część nie jest zbyt rozległa i przylega do portu. Tego dnia pochmurna pogoda nie sprzyjała jednak robieniu zdjęć. Dlatego fotki z tego miasta pokażę na końcu relacji. Wychodziliśmy z Bergen już po zmroku. Mimo późnej pory i zmęczenia dojazdem na statek wszyscy chyba pasażerowie wylegli na pokład. Bo przecież zaczynała się nasza wielka przygoda! U wyjścia z fiordu przepłynęliśmy pod iluminowanym wysokim mostem Askoy. Ma on ponad kilometr długości! Potem wokół zaległy ciemności... 

     
Dzień 2 - Maloy, Torvik, Alesund, Molde

Day two -

 

Maloy

Pierwszą rzeczą, którą odnotowałem następnego poranka był wysoki na 42 metry Most Maloy. Przepłynęliśmy pod nim kierując się do portu Maloy.

     
     
   

W Maloy - jak się okazało - mieszka tylko 3000 ludzi. Miasteczko położone jest u stóp całkiem wysokich gór, których szczytowe partie - jak to widać na zdjęciu poniżej - w maju były jeszcze pobielone śniegiem:

     
     
   

Dopiero na kolejnym zdjęciu (poniżej) widać, że miasto jest całkiem spore, a na samym brzegu fiordu ma nawet jakieś budowle wyglądające na przemysłowe. Statystyki mówią, że Maloy to jeden z największych w Norwegii portów rybackich. Co roku kutry dostarczają tu do 200 tysięcy ton ryby do zamrożenia i przetworzenia. 

     
     
   

Nasz postój w Maloy trwał zaledwie 15 minut - ktoś wysiadł, ktoś wsiadł, sprawnie wyładowano dźwigiem dwie skrzynie i... popłynęliśmy dalej.

Wejścia do fiordów bardzo często osłonięte są łańcuchami szkierów - skalistych wysepek różnej wielkości. Dla bezpieczeństwa żeglugi na wielu z nich wybudowano latarnie morskie. Mijaliśmy takie latarnie wielokrotnie. Prawie każda z nich jest inna. Często te budowle mają ciekawą architekturę  jak np. ta - gdzieś na wyspie Vagsoy:

 

 

 

     
Torvik  

Już po kilku godzinach żeglugi zawinęliśmy do kolejnego fiordu, cumując przez dwa kwadranse w przystani Torvik. Celowo używam tu słowa "przystań", bo trudno nazwać miastem 20 czy 30 domów rozrzuconych u stóp zielonego zbocza. Świeciło tego dnia piękne słońce, a w gładkim lustrze wody przeglądały się i domy i jedyny rybacki stateczek cumujący w przystani:

   

 

     
Alesund  

Jeszcze tego samego dnia w południe "Lofoten" zacumował na trzy godziny w porcie Alesund.  Już z podejścia do portu otworzyła się bardzo piękna panorama miasta. Wyróżniały się w niej: kamienna wieża kościoła i żółty budynek z wieżyczką, który ja wziąłem za klasztor, a który potem okazał się szkołą: 

   

mapa rejsu

     
   

Alesund ma dziś około 40 000 mieszkańców. W 1904 roku miasto niemal doszczętnie strawił pożar. Odbudowano je potem w stylu art nouveau. Centralna część Alesundu leży na półwyspie, między dwoma ramionami fiordu. Półwysep zaś przecięty jest malowniczym kanałem, w którym znajdują schronienie jachty i motorówki:

     

 

Miasto jest malownicze, ma w dodatku lotnisko, na które przylatują samoloty tanich linii, więc może być samo w sobie celem weekendowego wyjazdu. Można tu tanio dolecieć, przepłynąć statkiem do Bergen lub Trondheim i stamtąd wrócić kolejnym tanim lotem do Polski.  

Tak wygląda z bliska ten kamienny kościół, który widać było już ze statku. Wnętrza nie widziałem. Jak większość kościołów  w Norwegii należy do protestanckiego kościoła narodowego. Obok kościoła  jest niewielki cmentarz, a na jego skraju ciekawy pomnik cywilnych ofiar II wojny światowej. Podczas wojny zajęta przez Niemców Norwegia bombardowana była przez aliantów, podczas nalotów cierpiała także miejscowa ludność.

 Z tyłu za cmentarnym murem widać fragment budynku szkoły:

 

     
     

 

Ponad Alesundem wznosi się Aksla - stroma i niemal naga od zachodniej strony skała. Pokazuję ją na zdjęciu obok. Wybudowano na niej restaurację  z widokiem "Fjellstua", do której można dojechać drogą poprowadzoną okrężną trasą po północnym zboczu.

Ale na górę można się także wspiąć zadbaną ścieżką zaczynającą się w miejskim parku. Drogowskaz informuje, że aby dojść na górę trzeba pokonać 418 stopni.  Warto! Bo widok, który otwiera się z tarasu restauracji niewiele ma sobie równych na trasie Hurtigruten. Trzeba tylko - jak my - mieć szczęście do pogody. To widok w kierunku zachodnim - tam daleko widać otwarte morze:

 

     

     
   

Za wejście na taras restauracji właściciele pobierają w sezonie opłatę 10 koron (ok. 5 zł). Przed sezonem jednak nikt tego nie pilnował. Gdyby w sezonie zabrakło dla was miejsca na tarasie to równie ciekawe zdjęcia można zrobić ze ścieżki. Jak już pisałem półwysep na którym rozłożyło się centrum miasta przecięty jest kanałem, w którym przeglądają się malowane na pastelowe kolory kamieniczki - widać to dobrze ze wzgórza:

     
     
   

Widok w kierunku wschodnim jest równie atrakcyjny, choć rano trudno jest zrobić dobre zdjęcie - jest to fotografowanie pod światło. W tamtą stronę płynie się do słynącego z urody Geiranger Fiordu. Statki Hutigruten zbaczają z trasy, by pokazać pasażerom to miejsce, ale dopiero od 1 czerwca (podwyższając jednocześnie cenę rejsów). Warto zdawać sobie z tego sprawę przy planowaniu podróży i wyborze terminu rejsu.

     
     
Molde  

Trzy godziny wystarczyły mi na spacer po Alesundzie i obejrzenie najciekawszych budowli miasta. Potem pożeglowaliśmy dalej ku coraz bardziej ośnieżonym górom:

     
     
   

Przeciwległe brzegi wielu norweskich fiordów połączone są liniami promowymi. W tak górzystym terenie jak na zdjęciu poniżej trudno jest budować drogi - eksploatacja promu jest na pewno tańsza, tym bardziej, że za przeprawę pobierane są opłaty.  Widok niskich jednostek zabierających na pokład po kilkadziesiąt samochodów przesuwających się w tym surowym pejzażu jest w tej krainie czymś normalnym.

     
     
   

W połowie maja, kiedy płynąłem przez fiordy dni w północnej Norwegii są bardzo długie. Gdy  około 18.00 dotarliśmy do Molde wciąż jeszcze świeciło słońce. U wejścia do niewielkiego portu zwrócił moją uwagę ciekawy oszklony budynek - okazało się, że to hotel, którego bryła w zamyśle architekta miała kształtem przypominać żagiel:

     

     
   

Molde, gdzie mieszka 24 000 ludzi znane jest w Norwegii jako Miasto Róż. W maju, gdy tam byłem róże jeszcze nie kwitły. Miasto rozłożyło się na łagodnym stoku wystawionym na promienie południowego słońca. Przy dłuższym pobycie na pewno warto wjechać dla widoku na punkt widokowy na szczycie Varden (407 m) ponad miastem. Ale my mieliśmy tu tylko 45 minut postoju - wystarczyło to zaledwie na spacer do widocznej na zdjęciu katedry.

     

     
   

Mieszkańcy Molde mają ładny widok ze swoich okien - po drugiej stronie fiordu ciągnie się górski łańcuch Alp Romsdalskich, w którym naliczono aż 87 szczytów. W mieście regularnie odbywają się festiwale jazzowe. Nie dziwi zatem ustawiony na nadbrzeżnym deptaku pomnik saksofonisty:

     

     
   

Po wypłynięciu z Molde nasz statek skierował się do wyjścia z fiordu - w nocy czekała nas żegluga przez fragment trasy biegnący nie jak dotąd - pomiędzy wyspami, ale po otwartym morzu. Na takich nieosłoniętych odcinkach jednostką zawsze bardziej huśta. No i trochę pohuśtało...  :)    Ale nie było to zbyt dokuczliwe!

     
     

mapa rejsu

Dzień 3 - Trondheim

Day three -

 

Trondheim to pierwsza stolica Norwegii. Gdy miasto było niegdyś najważniejszym ośrodkiem kraju nosiło nazwę Nidaros. To stąd wyruszały wyprawy wikingów. Trondheim położone jest w głębi dużego,  szerokiego fiordu.

     
   

Zbliżając się do portu Trondheim najpierw zobaczycie niewielką płaską wyspę Munkholmen, a na niej mury obronne i zabudowania fortu. W średniowieczu na tej wysepce Benedyktyni założyli klasztor, zniszczony później przez pożar. W XVII wieku na wysepce zbudowano fort, który nie tylko bronił dostępu do miasta, ale był także miejscem egzekucji skazańców.

     
     
   

Z portu, gdzie cumują statki Hurtigruten do centrum miasta można dojść pieszo, ale jest to dość długi spacer - zabierze Wam około pół godziny. Po  drodze mija się ulokowany w jednym z kanałów malowniczy port rybacki, gdzie wciąż cumują burta w burtę stare drewniane kutry:

     

     
   

Najstarsza część Trondheim leży na gruszkowatym półwyspie, oblana dookoła kanałami i zakolem rzeki Nidelvy. Po przejściu przez most na kanale Vestre zobaczycie taki oto pomnik norweskich marynarzy. W budynku obok niego mieści się niewielkie muzeum.

     

     
   

Najbardziej fotogeniczne w tym mieście są chyba jednak stare, drewniane składy, których cały ciąg zobaczycie na brzegu Nidelvy:

     
   

Ponad rzeką przerzucony jest ciekawy most, którego środkowa część w dawnych czasach była podnoszona, gdy trzeba było przepuścić statek. Przez ten most przechodzi się dzisiaj do dzielnicy Singsaker, by jej stromymi uliczkami wspinać się dalej na wzgórze Kristiansten. Na wzgórzu dobrze zachowały się wały i mury fortu. 

     

     

 

Wspinaczka do bramy warowni zabiera około kwadransa. Wstęp na teren fortu jest bezpłatny.  Najciekawszym obiektem za murami jest ta biała wieża, która pełniła także funkcję więzienia. Podobno wieża dwukrotnie była oblegana przez Szwedów, ale pozostała niezdobyta.

Na murach fortu wciąż stoją rzędy armat z różnych okresów, przy których chętnie fotografują się turyści .

 

Ale dla mnie najważniejszy był widok na rzekę i miasto, który otworzył się z murów fortu. W prawej części zdjęcia widać strzelistą wieżę katedry Nidaros. Ta budowla stała się dla mnie największym architektonicznym zaskoczeniem tej podróży...

 

Oglądałem i podziwiałem w przeszłości wielkie gotyckie katedry Francji, Włoch, Hiszpanii. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że równie imponujący gotycki kościół można zobaczyć w Norwegii. Ale przecież dzisiejsze Trondheim było do roku 1217 stolicą kraju!  Aż do czasów reformacji (1533)  do grobu świętego Olafa w tej właśnie katedrze ciągnęli pielgrzymi z całej Europy.

 

Wielka katedra "Nidaros Cathedral", wzniesiona nad grobem świętego Olafa należy dziś do kościoła protestanckiego. Jest udostępniona do zwiedzania, ale za wstęp trzeba płacić. Na naszym statku oferują wycieczkę w programie której jest zwiedzanie katedry. Nie wykupiłem tej wycieczki, bo po pierwsze była droga, a po drugie preferuję zwiedzanie indywidualne.

 

Przed podobnymi katedrami w Paryżu czy Mediolanie widzi się tłum turystów. A tu?  Popatrzcie na zdjęcie obok!   Tu w spokoju i samotności można kontemplować wielkość i urodę gotyckiej budowli.

 

 

 

Nidaros Cathedral in Trondheim

 

 

Fasada katedry jest bardzo bogato dekorowana, między innymi figurami przedstawiającymi królów i świętych.

 

 

 

Tuż obok katedry jeszcze w średniowieczu zbudowano biskupi pałac:

 

 

 

     
     
   

Ja nazwałbym ten pałac raczej zamkiem - ze względu na jego rozległy dziedziniec i kamienny mur obronny, który otacza go ze wszystkich stron. Nidaros było siedzibą arcybiskupa od roku 1152. W średniowieczu takie budowle musiały mieć także charakter obronny.

     
     
   

Na terenie dawnego pałacu urządzono współcześnie trzy muzea. W jednym z nich eksponują norweskie regalia.  Natomiast w tej części znajduje się muzeum wojskowe i ruchu oporu:

     
     

 

Zupełnie niespodziewanie na pustym pałacowym dziedzińcu spotkałem młodzieżowy zespół muzyczny grający... dixieland. I wychodziło im to całkiem nieźle!

Na placyku przed katedrą stoi przeszklony pawilon, w którym można kupić  wydawnictwa i pamiątki oraz wypić kawę. A naprzeciw świątyni w czerwonych, starych domach mieści się zarząd obiektu - jak mi się wydaje jest to rodzaj przykościelnej plebani.

 

 

 

 

Trondheim ma ładne Stare Miasto - kilka kwartałów wąskich uliczek wypełnionych piętrowymi, kolorowymi domkami.

 

W przewodnikach jako drugą czy trzecią po katedrze atrakcję miasta wymienia się pałac Stiftsgarden - oficjalną rezydencję rodziny królewskiej. W tej rezydencji mieszka król, gdy przyjeżdża do Trondheim. Latem, gdy nikt z rodziny królewskiej tu nie mieszka pałac można zwiedzać. Słowo "pałac" nie bardzo mi pasuje do tego obiektu. Budowla stoi przy jednej z głównych ulic miasta, nie jest odgrodzona od niej żadnym płotem i cała zbudowana jest z drewna. Piszą, że jest to druga co do wielkości drewniana budowla całej Skandynawii.

 

 

 

Stiftsgarden:

     
     
   

W wielu zabytkowych, drewnianych domach Trondheim funkcjonują sklepy i różne instytucje użytku publicznego. Na zdjęciu poniżej mamy pocztę sąsiadującą z Burger Kingiem. Ale ja chciałbym zwrócić waszą uwagę na żebraczkę siedzącą na chodniku. W bogatej Norwegii taki widok zrazu zaskakuje. Ale po kilku dniach pobytu okazuje się, że w Norwegii mieszka wielu uchodźców z różnych krajów świata - i to właśnie oni wyciągają ręce po jałmużnę na ulicach miast.

     
     

 

Wkrótce po wyjściu z Trondheim przepływaliśmy obok latarni morskiej wzniesionej na miniaturowej skalistej wysepce. Norwegowie piszą w przewodnikach, że to najładniejsza latarnia w ich kraju. Sami oceńcie...

 

Wkrótce znaleźliśmy się u wejścia do Przesmyku Stokksund:

     
     

Rozpoczynający się za tym wysokim mostem Przesmyk Stokksund to jedno z najwęższych i najniebezpieczniejszych miejsc na szlaku naszej żeglugi. Utrudnienia polegają na tym, że między skalistymi brzegami jest tu wąsko, a w dodatku gdzieś w połowie przesmyku kanał zakręca pod kątem prostym. Płynący tędy kiedyś jachtem  niemiecki cesarz Wilhelm chciał odsunąć pilota od steru i samemu kierować jednostką, na co ten odmówił cesarzowi, twierdząc, że w takich trudnych miejscach to on odpowiada za bezpieczną żeglugę.

 

     
     
   

Po 15 minutach emocjonującej żeglugi (saksofonista na pokładzie urozmaicał nam to przejście swoją muzyką) wyszliśmy z przesmyku. Bogaty we wrażenia dzień miał się ku końcowi.

 
     
   

mapa rejsu

Dzień 4 - Ornes, Bodo, Stamsund, Svolvaer

Day four -

 
 

Następnego poranka o szóstej rano przez okno naszej kabiny zobaczyłem jak zwykle ośnieżone szczyty:

     
     
   

Zbliżała się połowa maja, a tu śniegu w krajobrazie było z każdym dniem coraz więcej! 

     

 

 

Czy jesteśmy już za kręgiem polarnym? Pobiegłem do monitora w hollu, na którym można było o każdej porze dnia i nocy sprawdzić pozycję statku. Płynęliśmy między wyspami, zbliżając się powoli wyznaczonej na mapie zębatej linii.

     

 

   
   

Wyspy po lewej były wprawdzie niemal płaskie, ale za to po prawej piętrzyły się wysokie góry kontynentu: 

     

 

Zastanawiałem się, dlaczego Norwegowie zakładają tu osady, nie na stałym lądzie, ale właśnie na tych wyspach... Może dlatego, że ich brzegi są bardziej przystępne? A swoją drogą to musi być zabawne - móc powiedzieć, że mieszka się na kręgu polarnym... A tak właśnie mogą mówić o sobie właściciele domów pokazanych na zdjęciu poniżej. Ta wyspa o charakterystycznym kształcie przesłaniająca horyzont -  Hestmann  leży już w Arktyce:

Okazało się, że na naszej trasie krąg polarny jest zaznaczony niewielkim pomnikiem w kształcie globusa ustawionym na skraju bezludnej, skalistej wysepki. Gdy przepływaliśmy obok niego zawyła statkowa syrena. Była godzina  7.13. Poprzedniego dnia wieczorem ogłoszono zgadywankę - mieliśmy odgadnąć godzinę, o której przetniemy krąg. Ja wytypowałem 7.06. Różnica była niewielka, ale byli wśród pasażerów tacy, którzy pomylili się tylko o minutę!

Zaraz potem okrętowa syrena zawyła ponownie, bo pozdrawialiśmy płynący z przeciwnego kierunku inny statek linii Hurtigruten - nowoczesny "Polarys":

Wokół pustka, zdarza się często, że na brzegu na odcinku wielu mil nie widać domostw ani innych śladów działalności człowieka. Stwarza to doskonałe warunki do kontemplowania   surowej przyrody Arktyki.

Wydaje mi się, że pobielone śniegiem szczyty nadbrzeżnych gór wyglądają na takim zdjęciu efektowniej niż latem, gdy są szaro-zielone. Planując ten wyjazd na maj przypuszczałem, że na górach będzie jeszcze sporo śniegu i - jak widać - nie pomyliłem się!

Gdzieś tam, w sąsiedztwie tych zębatych szczytów leży kolejny mały port, do którego mieliśmy zawinąć. W skromnym przewodniku, który  otrzymaliśmy na początku podróży napisano tylko że Ornes ma 1700 mieszkańców, plażę (w Arktyce!) i że jest węzłem, w którym spotykają się szybkie motorówki kursujące do różnych części fiordu:

Ornes

Woda jak lustro, żadnego falowania,  przeglądają się w niej wysokie szczyty w tle, a domy widoczne w głębi fiordu - to już Ornes:

Dopiero z bliska widać, że w Ornes poza domkami rozrzuconymi na zboczu są także przy przystani i większe budowle komunalne, hotel, szkoła:

Na nabrzeżu w Ornes czekało na nasz statek tylko dwóch ludzi. Wyładunek, do którego zawsze używany był statkowy dźwig potrwał tylko 15 minut i zaraz potem szybko odpłynęliśmy. Ale nawet podczas tak krótkiego postoju można z pokładu statku coś zobaczyć i zrobić jakieś zdjęcia. I w ten sposób powstawał powoli obraz tego kraju...

Gdy tylko znaleźliśmy się poza fiordem  kapitan (na zdjęciu obok stoi w środku) przez głośniki zaprosił pasażerów na rufę zapowiadając wizytę Króla Mórz. Neptun przybył na pokład z pewnym opóźnieniem, ale nowicjuszom nie przepuścił.

Arktyczny chrzest polegał na wlaniu za kołnierz delikwenta wody nabranej chochlą z wazy, w której pływały kawałki lodu. Wydaje mi się, że neofici na zdjęciu poniżej nie są wcale rozbawieni sytuacją...

Ja na szczęście nie musiałem poddawać się nieprzyjemnej procedurze, bo wielokrotnie wcześniej przekraczałem krąg polarny, także na pokładzie statku.

Po ochrzczeniu delikwenci dostali po małym kieliszku ponczu. (moim zdaniem zdecydowanie za słaby trunek, bo rozgrzać człowieka po takiej lodowatej przygodzie :) ) oraz ozdobny dyplom.  A statek płynął dalej...

 Pogoda się poprawiła, po lewej burcie znów pojawiły się wysokie, malownicze wyspy. Jedna z nich Fugleoy jest nazywana Ptasią Wyspą - zamieszkuje na niej podobno 20 tys ptaków - głównie puffinów czyli po polsku - maskonurów.

Ptasia Wyspa sama w sobie jest ciekawa, ma sporo zieleni i nietuzinkowy krajobraz. Stałem ze dwa kwadranse z kamerą, gdy wolno sunęliśmy wzdłuż jej brzegu:

Ale wystarczyło przejść na prawą burtę statku, by sfotografować zupełnie inny pejzaż:

Bodo

Bodo (miejscowi wymawiają [bode] ) to drugie co do wielkości po Tromso miasto norweskiej Arktyki. Ma 48 tysięcy mieszkańców.

Gdy "Lofoten" cumował w porcie i pasażerowie mogli zejść na ląd przy trapie wywieszano zawsze tablicę z godziną wyjścia w morze. Na pięć minut przed podniesieniem trapu oficer na mostku ponaglał spóźnialskich gwizdkiem okrętowej syreny. Przyznaję ze skruchą, że trąbiono na mnie dwa razy, ale zawsze byłem już blisko i zdążyłem jeszcze dojść do trapu przed wyznaczoną porą wyjścia. Każde zejście pasażera na ląd i jego powrót było rejestrowane w komputerze przez skanowanie kodu kreskowego umieszczonego na elektronicznym kluczu do kabiny. Umożliwia to ustalenie w prosty sposób, kto jeszcze nie wrócił na pokład...

W Bodo mieliśmy na zwiedzanie miasta 2,5 godziny. Oto główna ulica tego miasta, przebiegająca równolegle do morskiego brzegu:

Najbardziej okazałą budowlą miasta jest, jak mi się wydaje  wzniesiona współcześnie katedra (macie ją na zdjęciu obok). Ażurowa dzwonnica w rzeczywistości odsunięta jest od głównej hali o kilka metrów (czego nie widać na zdjęciu obok).

Przy katedralnym placu stoi niewielki żółty dom z ciekawymi oknami w starym stylu. Okazało się, że to muzeum. Niestety tego dnia było zamknięte.

 

Poza centrum zabudowa ulic Bodo podobna jest do tej, jaką widzi się w całej północnej Norwegii: to jednopiętrowe, kolorowo malowane domki z drewna:

Na dalekich peryferiach  miasta (około 3 km od portu) znajdziecie najstarszą budowlę miasta - Bodin Kerke, którego metryka sięga roku 1200. Niestety jak to tutaj zwykle bywa kościół był na głucho zamknięty:

Idąc w kierunku starego kościoła mija się w pewnej odległości hangar Norweskiego Muzeum Lotnictwa, w którym obejrzeć można między innymi szpiegowski samolot U2 - takie startowały kiedyś z baz na terytorium Norwegii.

Było piękne, słoneczne popołudnie. Wkrótce po wyjściu z Bodo na naszym kursie ukazał się w błękitnej mgiełce długi łańcuch ośnieżonych gór. Przegradzał naszą drogę.  To już były legendarne, słynące z urody  LOFOTY!

Wyrastały przed nami z błękitnego morza majestatyczne i niedostępne. Razem z grupą innych wysp - Vesteralen tworzą jakby zbudowany przez naturę kamienny pirs, wysunięty w morze prawie prostopadle do norweskiego wybrzeża.  Na archipelag Lofotów składa sie pięć dużych wysp i cała masa "drobiazgu". Najwyższy szczyt ma 1161 metrów.

Stamsund 

Poszczególne wyspy Lofotów oddzielone są od siebie tylko wąskimi przesmykami, przez które współcześnie przerzucono mosty. Są tu także tunele. Pierwszym portem, który odwiedziliśmy na Lofotach był Stamsund:

Stamsund jest niewielkim, sennym porcikiem. Zaludnia się dopiero w okresie od stycznia do kwietnia, gdy trwają żniwa największego bogactwa Lofotów: arktycznego dorsza. Płynący wzdłuż brzegów ciepły Prąd Zatokowy sprawia że dorsze przypływają tu w tym okresie na tarło. Gdyby nie te dorsze nikt by pewnie na surowych Lofotach nie mieszkał :)  Odławiają ich w każdym sezonie około 25 000 ton i nie słyszałem, aby mieli jakieś limity.

Zbliżała się pora wieczornego posiłku, gdy wróciliśmy na statek i popłynęliśmy dalej - do Svolvaer - kolejnego małego portu na Lofotach.

Jadalnia na "Lofoten" ma duże okna z obu stron, więc nawet podczas konsumpcji posiłków jest możliwość podziwiania niezwykłego krajobrazu. A tego wieczoru było co podziwiać:

Svolvaer

W statkowym hollu mieliśmy zainstalowany monitor wyświetlający mapę i aktualne położenie statku. To był dopiero komfort! O każdej porze dnia i nocy można było sprawdzić gdzie jesteśmy, jak daleko do... i jak nazywa się wyspa obok której przepływamy. Na moich pierwszych ekspedycjach o takich udogodnieniach nikt nawet nie marzył.

Na monitorze widać Lofoty i wąskie przesmyki między wyspami oraz zaznaczoną trasę naszego przejścia ze Stamsundu do Svolvaer. Widać też liczne drobne wysepki, które mijaliśmy. Niektóre z nich były bardzo malownicze - tak jak ta: 

Trudno było na linii wybrzeża dostrzec kolejny port. Ginął zupełnie w krajobrazie u stóp wysokiej góry gdzieś po lewej stronie tego zdjęcia:

Na końcu falochronu osłaniającego niewielki porcik w Svolvaer (oryginalna pisownia norweska: Svolvær)   ustawiono na kolumnie pomnik żony rybaka.

Kobieta powiewa ręką za wychodzącym w morze kutrem. A u jej stóp zamocowane jest zielone światło nawigacyjne wyznaczające nocą wejście do portu. Wysoko nad miasteczkiem piętrzą się skały. Jedną z nich - o rozdwojonym wierzchołku nazywają Kozią skałą (bo przypomina rogi). Najodważniejsi miejscowi mężczyźni potrafią skakać z jednego "rogu" na drugi.

Jeszcze zanim statek zacumuje przy nabrzeżu przepływa on koło suszarni dorszy. To duże drewniane stojaki, gdzie na poziomych żerdziach wiesza się oprawione płaty ryby. To norweski stokfisz. Okazuje się, że obecnie największym importerem tej suszonej ryby jest... Nigeria. Sporo też kupują Włosi i Portugalczycy, którzy używają jej do przyrządzania tradycyjnej potrawy - bacalhau.

Svolvaer zbudowany na wyspie Austvågøy to stolica archipelagu - ma około 5000 mieszkańców. W pobliżu portu zbudowano tu nawet jeden wysoki, nowoczesny budynek. Miasteczko ma nawet swoją własną stronę internetową: www.svolvaer.net 

Wszystkie ważniejsze sklepy i instytucje mieszczą się tu w tej jednej, głównej ulicy biegnącej w kierunku górskiego masywu wyrastającego tuż za miejscowością:.    
     

     

 

W miasteczku jest także kościół. O 21.15 (taką godzinę wskazuje zegar na wieży) był oczywiście zamknięty.

 

 

 

Ale najbardziej malownicza część Svolvaer schowana jest na niewielkiej wyspie za tym oto mostkiem:

     

     

 

Te czerwono malowane drewniane domki to dawne kwatery rybaków, których tysiące przybywały na Lofoty z Południowej Norwegii w okresie "dorszowych żniw". Dziś, w przy wysokim stopniu mechanizacji  prac i znacznie większych, nowoczesnych jednostkach połowowych tą samą ilość ryby odławia znacznie mniejsza grupa ludzi. Dawne kwatery sezonowych rybaków zamieniono na pomieszczenia noclegowe dla turystów. Są one administrowane przez recepcję hotelu.

     

     
   

Nasz postój w malowniczym Svolvaer trwał godzinę - od 21.00 do 22.00. Jak widzicie słońce, choć zawieszone nisko nad horyzontem w maju wciąż jeszcze o tej późnej porze świeciło, wspaniale barwiąc krajobraz.

     

   

 

   

W drodze powrotnej - płynąc na południe mieliśmy tu zawinąć o nieco wcześniejszej porze, by skorzystać z oferowanej (za dopłatą) wycieczki. Teraz jednak bez zwłoki wyruszaliśmy dalej na północ... To był w tej części podróży ostatni uchwycony kamerą wspaniały krajobraz Lofotów:

     
     
   

Kolejnego dnia mieliśmy dotrzeć do Tromso - stolicy Norweskiej Arktyki, ale o tym już na kolejnej stronie.

mapa rejsu

 

     
     

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

To the next part of this report

 

Przejście do kolejnej części relacji  

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory