CZĘŚĆ III A  - Moheli  - PART  THREE "A"

Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

 

 

   Moheli  (lokalna nazwa: Mwali) to najmniejsza, najdziksza i najsłabiej zagospodarowana wyspa Archipelagu Komorów. Leży między Grande Comore i Anjouanem, nieco na południe od linii łączącej te wyspy. Ma 30 kilometrów długości i 15 kilometrów szerokości w najszerszym miejscu. Oceniając teraz z pewnego dystansu mój pobyt na Komorach uważam, że Moheli to to najpiękniejsza wyspa całego archipelagu. Będąc na Komorach nie powinniście jej ominąć!

Wyspa Mwali była kiedyś udzielnym sułtanatem, dzisiaj niestety trudno na niej odnaleźć jakiekolwiek ślady dawnej monarchii. 

Lecąc na Moheli samolotem lepiej usiąść przy oknie z prawej strony kabiny. Z nadlatującej nad wyspę maszyny  otwiera się bowiem piękny widok wybrzeża, widać stolicę wyspy, długą groblę do której cumują stateczki przywożące zaopatrzenie, a przede wszystkim wody oceanu zmieniające kolor od głębokiego błękitu do jasnego szmaragdu na płyciznach.

 

Oglądana z lotu ptaka główna osada wyspy Moheli nie robi na przybyszu  wrażenia. Fomboni trudno nawet nazwać miasteczkiem - to raczej większa wieś rozciągnięta wzdłuż głównej ulicy, z wieloma zagrodami rozrzuconymi na  peryferiach. Z maleńkiego lotniska do  – stolicy wyspy jest około trzech kilometrów. Mikrobusy lokalnej komunikacji czekają na każdy samolot.  Wypełniam mały arkusik karty przyjazdowej, rekonfirmuję powrotny lot i wychodzę przed parterowy budyneczek terminalu. W mikrobusie czeka już kilka osób. Płacę kierowcy 100 franków i jedziemy.

Fomboni...  Rozciągnięte wzdłuż brzegu senna osada nie ma nic szczególnego do zaoferowania turyście poza niewielkim bazarem schowanym przy plaży pod rozłożystymi drzewami (na zdjęciu obok). Stąd zaczynają bieg taxi brousse czyli mikrobusy zmierzające do odległych zakątków wyspy. Przykładowe ceny przejazdów: Fomboni – Wanani – 350 KMF, Fomboni – Ouallah – 600.

Fomboni ma szeroką, ale niezbyt czystą plażę. Przy plaży poza rybackimi łódkami z bocznym pływakiem nie ma żadnych restauracyjek czy hosteli.  Baza hotelowa w stolicy wyspy jest skromna: naprzeciwko terminalu lotniska znalazłem mały, nieco zapyziały „Royal Ashley Hotel” gdzie za pokój z prysznicem żądają 6000 KMF. W ogrodzie na północnym krańcu Fomboni znajdziecie „Relais Singani”, gdzie trzeba zapłacić dwa razy tyle.   
Morze, a właściwie ocean jest tu jednak czysty i przy nadmiarze wolnego czasu można sobie zafundować kąpiel - pozostawiając kogoś na brzegu dla pilnowania ciuchów. Moheli to bardzo spokojna, ale biedna Afryka: każdy biały wciąż jest tu postrzegany jako Krezus, któremu dużo nie ubędzie jeśli go oskubać...  

Pomaszerowałem wzdłuż plaży w poszukiwaniu tematów do zdjęć. Lokator tej chatki bez większych ceregieli zgodził się, gdy zapytałem się, czy mogę sfotografować jego "petite jolie maison". Ale gdy sto metrów dalej podniosłem kamerę, by z dużej odległości  sfilmować rząd rybackich chat stojących wzdłuż plaży mężczyzna w muzułmańskiej czapeczce zaczął z daleka krzyczeć i wygrażać pięścią pod moim adresem... Rozsądniej było się wycofać.  
Taka nieco bezładna zabudowa i pozbawione nawierzchni boczne uliczki pozostały w Fomboni po Francuzach. A jednak miejscowi staruszkowie wspominają kolonialny okres z sentymentem. -Było lepiej!  W okresie niepodległości, w 1997 roku w chwili zamieszania wywołanego kolejnym zamachem stanu zarówno Moheli jak i Anjouan chciały oderwać się od Republiki Komorów. Moheli - z zamiarem ponownego przyłączenia się do Francji (choć wcale nie było oczywiste, że Francja zechce ponownie przyjąć  pod swoje skrzydła wyrodną córę). Mediacja Organizacji Państw Afrykańskich doprowadziła jednak do pozostania obu wysp w republice. Zmieniono jedynie status państewka - teraz jest to Unia Komorów.

Pomiędzy plażą a główną ulicą wciąż jeszcze stoi wiele tradycyjnych chat krytych strzechą.  

Takiej urody pewnie była ostatnia królowa Moheli  Ursule Salima Machamba I która zakochała się we francuskim żandarmie, wyszła za niego i abdykowała w 1902 roku decydując się na wyjazd ze swoim ukochanym na stałe do Francji. Mieszkała tam przez długie lata w Clery, urodziła troje dzieci: księżniczkę Luizę i księciów Ludwika i Fernanda de Mohéli. Zmarła mając 90 lat. Jak widać także Moheli ma swoją romantyczną historię... 

Mężczyźni mieszkający na Moheli ubierają się po europejsku, uzupełniając standardowy strój muzułmańską czapeczką. Kobiety okrywają się kolorowymi bawełnianymi chustami...

Moheli jest bodaj jedynym miejscem na globie, gdzie żółwie składają jaja przez okrągły rok – na pozostałych plażach pojawiają się tylko w niektórych miesiącach. Najlepszym miejscem na nocne oglądanie morskich żółwi jest wioska Itsamija na wschodnim krańcu wyspy. Nie jest łatwo tam dotrzeć.

Jedyny mikrobus kursujący regularnie na trasie do Itsamija wyjeżdża z Itsamiji wcześnie rano do stolicy wyspy – Fomboni i wraca po południu. Jeżeli na niego nie zdążycie pozostaje dojechać środkiem zbiorowego transportu do Wanani i dalej iść pieszo licząc na jakiś przypadkowy pojazd. Tak przydarzyło się właśnie i mnie. W Wanani na rozwidlaniu dróg stało wprawdzie puste "bache" z kierowcą drzemiącym na skrzyni, ale miało jechać do Fomboni - do Itsamiji nie było chętnych.
Zdecydowałem się iść pieszo. Z Wanani do Itsamiji jest tylko 7 kilometrów, ale w wilgotnym upale i przy pofałdowanym terenie był to spory wysiłek. Po drodze w kilku miejscach mijałem założone na skraju dżungli poletka wanilii a także karłowate drzewka ylang-ylang (na zdjęciu obok).   

Tak wyglądają jasnozielone kwiatostany drzewa ylang-ylang. To z nich właśnie drogą destylacji produkuje się olejek - ekstrakt używany następnie do wytwarzania najlepszych gatunków perfum...

Itsamija do której dotarłem po ponad dwóch godzinach okazała się bardzo autentyczna - mało w niej jeszcze betonu. Chaty pod strzechą stoją szeregami wzdłuż kilku krótkich uliczek. Elektryczność do nich jeszcze nie dotarła. W jednej z takich chat (na zdjęciu obok)  jest jedyny sklepik, gdzie można kupić coca-colę i sardynki. Pieczywo radzę przywieźć ze sobą. Słowem - prymitywnie, ale wokół same strzechy – co za folklor!

Palmy i bananowce dają owoce... Wraz ze złowionymi rybami i ryżem kupionym w sklepiku stanowią one podstawę wyżywienia mieszkających tu ludzi...  
Tych chłopców spotkałem przed meczetem, który jest wciąż w budowie. Nie bardzo mają tu co robić. W wiosce jest prymitywna szkoła, ale dobrych manier w niej widać nie uczą - nie byli zbyt przyjacielscy... No cóż, to trudny wiek i do tego brak jakichkolwiek perspektyw...

Gdzie spać? W Itsamiji  przy plaży jest domek z dwoma pokoikami przeznaczony dla turystów. Widzicie go na zdjęciu obok. Łóżka mają czystą pościel i moskitiery. Mała bateria słoneczna zainstalowana na dachu pozwala jedynie na zasilanie jednej wątłej świetlówki. Wodę do mycia donoszą wiadrami z wioskowej pompy - jej zapas zgromadzony w beczce stojącej w łazience musi zastąpić prysznic.
 

Szeroka i długa na blisko kilometr plaża w Itsamii zamknięta jest z obu stron skałami. Na jedną z nich - niższą wdrapałem się, by zrobić to zdjęcie. Za przeciwległą skałą tworząca rodzaj przylądka jest jeszcze jedna, odosobniona plaża - to do niej przypływa większość wielkich morskich żółwi. Ale o nich nieco dalej...

Naprzeciwko wioski leży skalista, pozbawiona roślinności wysepka z miniaturową plażą...
...a na horyzoncie widać wystająca z oceanu skałę, która do złudzenia przypomina górę lodową. Prawdopodobnie biały kolor jej wierzchołka bierze się od pokrywających go ptasich ekskrementów...

Warto przejść się wzdłuż wybrzeża w kierunku północnym. Przyroda stworzyła tu wiele malowniczych zakątków. Są skaliste półwyspy, baobaby rosnące w pobliżu morskiego brzegu i małe plaże...
Ciekawych drzew jest o okolicy więcej. Na pytanie o to drzewo miejscowy chłopak odpowiedział, że to baobab. Ale nie jestem o tym do końca przekonany... W każdym razie to drzewo warte było zdjęcia.

A jeśli rzeczywiście była to jakaś odmiana baobabu to po raz pierwszy w życiu miałem okazję oglądać białe kwiaty tego potężnego drzewa, które niemal zupełnie pozbawione jest liści. Popatrzcie...

 Pod drzewem leżał zwiędły kwiat i wrzecionowaty owoc...

W górnej części plaży jeszcze przy świetle dziennym oglądałem wielkie doły wykopane płetwami przez żółwie. Mają blisko dwa metry średnicy i około metra głębokości. Dopiero po wykopaniu takiego dołu samica składa w nim jaja, zasypując je następnie piaskiem...
Żółwie pojawiają się na plaży po 22.00. Na plaży przy wiosce było ich niewiele, ale za skałą zamykającą wioskowa plaże od południa jest druga plaża – znacznie bardziej odosobniona i cała poorana śladami płetw. Tam zaprowadzi was miejscowy przewodnik - Daun  i za półoficjalną opłatą 1500 franków oświetli latarką wychodzące z morza ponad metrowe żółwice. Ta latarka jest bardzo ważna, szczególnie w bezksiężycową noc. Mając dobrą latarkę można samemu wybrać się na plażę, choć nie wiem, czy miejscowi i tak nie będą próbowali wymusić opłaty...

Żółwie po wyjściu z oceanu pełzną one niezdarnie aż na górny skraj plaży i wykopują tam płetwami doły głębokie na blisko metr, by złożyć w nich jaja. Okres inkubacji jaj w piasku to 8 tygodni. Potem małe żółwiki wygrzebują się z piasku i kierowane instynktem pełzną do oceanu. Ciekawe, że mamy - żółwice w jednym sezonie pojawiają się na plaży kilkakrotnie, składając łącznie około 150 jaj. A potem przypływają dopiero po czterech latach.
Gdy czują się zagrożone syczą, stękają, a nawet używając płetwy potrafią sypnąć piaskiem w kierunku intruza. Tego wieczoru, gdy zjawiłem się na plaży w ciągu godziny widziałem tylko 7 żółwic, ale latem, gdy przypada szczyt sezonu co noc podobno przypływa ich ponad setka.

Rano wróciłem na "żółwią plażę" by popatrzeć na ślady nocnych wędrówek żółwich samic. Cała poorana była takimi ścieżkami, przypominającymi ślady małego traktorka. Po obu stronach ścieżki zawsze zwracały uwagę regularne, głębokie zagłębienia pochodzące od płetw ciągnących po piasku ciężką żółwią skorupę...
Nie było łatwo wydostać się z Itsamija w środku dnia. Jedyne taxi brousse obsługujące trasę odjechało do Fomboni wcześnie rano. Daun radził poczekać w cieniu przed sklepikiem. Czekałem... Godzinę, półtorej... W końcu usłyszałem zbawienne pyrkanie jakiegoś motoru. To pracownik miejscowej telekomunikacji przyjechał naprawić telefon. Za 1000 franków zawiózł mnie do Wanani, a tam złapałem bache do Fomboni...

  Satelitarne zdjęcie wyspy Moheli. Białe plamy na zieleni to oczywiście niewielkie obłoczki przesłaniające widoczność.

 

 

  >>>>>Przejście do drugiej części relacji z Moheli  

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory