Część II -  -   Part two

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


On the list of the largest islands in the world, Madagascar is only fourth, but few people realize that this island has an area almost twice as large as Poland. Geographically, it is classified as Africa, but its inhabitants are surprisingly Malay-Polynesian origin. Isolation of Madagascar meant that its nature is also different from African. All this determines the great tourist attraction of Madagascar. It is no wonder that this country always occupied a high position in my tourist plans. I was able to complete the solo trip to Madagascar and neighboring Comoros only in 2005.

Sorry, my international readers are kindly requested to use internet tools to translate this page to English or other languages...

 

Na liście największych wysp świata Madagaskar zajmuje dopiero czwartą pozycję, ale mało kto zdaje sobie sprawę, że wyspa ta ma powierzchnię prawie dwukrotnie większą od Polski. Geograficznie zaliczana jest do Afryki, ale jej mieszkańcy mają o dziwo pochodzenie malajsko - polinezyjskie. Izolacja Madagaskaru sprawiła, ze także jego przyroda różni się od afrykańskiej. Wszystko to decyduje o dużej turystycznej atrakcyjności Madagaskaru. Nic dziwnego, że kraj ten zawsze zajmował wysoką pozycję w moich turystycznych planach. Na przeszkodzie stała duża odległość od Polski i wysoki koszt biletów lotniczych. Samotną wyprawę na Madagaskar i sąsiednie Komory udało mi się zrealizować dopiero w 2005 roku, lecąc tam przez Nairobi.

 

Pierwszą część mojej relacji umieściłem tutaj.  Ta część mojej opowieści o Madagaskarze rozpoczyna się na trasie z Fianarantsoa (nie jest łatwo zapamiętać tutejsze długie nazwy miejscowości!) do Ranohira. Za miejsce w minibusie zapłaciłem 12000 ariary. Kierowca obiecywał, że nie będziemy jechać dłużej niż 6 godzin. No tak, ale zanim nazbierał pasażerów do full i zdecydował się ruszyć w trasę minęły prawie dwie godziny! Na wyboistym placu odjazdowym dumnie nazywanym "Gare Routiere" (tłumaczy się to jako "Stacja Autobusów") kręciła się cała horda sprzedawców. U jednego z nich kupiłem kiść 20 dorodnych bananów za 2000 ariary, czyli za mniej niż dolara. Tańsze banany były tylko w Ugandzie! 

 

     

   

Wśród sprzedawców są zazwyczaj sprzedawcy pamiątek - to przede wszystkim wyroby z drewna: rzeźby i intarsjowane obrazki. Jak się potargować, to już za równowartość 5 dolarów można sobie coś takiego kupić. Ale ja jakąś skromną pamiątkę kupuję zazwyczaj dopiero ostatniego dnia - gdy zostaną jakieś pieniądze... 

   

Aby uzmysłowić wam w jakich warunkach podróżuje się wciąż w Afryce pokazuję poniżej biuro sprzedaży biletów w dużym bądź co bądź mieście. Te wielkie kosze i pakunki podróżują zwykle na dachu minibusu, ale czasem także w środku: 

   

Ten dzień, był to dzień dobrej pogody i wspaniałych krajobrazów. Jechaliśmy wśród malowniczych, skalistych wzgórz, u stóp których rozłożyły się typowe malgaskie wioski z małymi lecz wysokimi ceglanymi domkami: 

   

Wokół wiosek zawsze widać grupy bananowców, ale przede wszystkim zalane wodą ryżowe poletka, na których często można zobaczyć pracujących Malgaszy:

   

Lubię fotografować dzieci, bo są radosne, otwarte i sztucznie nie pozują. Na przystankach (a było ich tego dnia wiele) miałem okazje do wielu takich spotkań. Te afrykańskie dzieci, choć obdarte i często niedomyte są ogromnie sympatyczne: 

   

Poniżej widzicie nasz wyładowany mikrobus na jednym z takich przystanków. Zwracam uwagę na stertę pakunków na dachu pojazdu. Gdzieś tam między nimi upchnięty był także i mój plecak. Mikrobus stoi przed "Hotely"   Hotely nie ma nic wspólnego z hotelem. To malgaska specjalność - rodzaj ubogiej gospody, gdzie można dostać coś do jedzenia. Przyznam się jednak, że nigdy nie jadałem w "hotely" ze względu na panujące tam fatalne warunki sanitarne: 

   

Krajobraz przypominał mi na początku Jurę Krakowsko - Częstochowską. Nie muszę dodawać, że zdjęcia robiłem z okna jadącego mikrobusu, więc może nie zawsze ich jakość jest akceptowalna. Ale chodzi przede wszystkim o to, by pokazać, jak wyglada ten kraj. Czy warto tu przyjechać?

   

Pod koniec trasy jechaliśmy wzdłuż pasma górskiego Isalo. Ciągnie się ono podobno na długości około 180 km, a przez to, że zaczyna się stromym klifem od razy skojarzyło mi się za słynnym Uskokiem Bandiagara w Mali. Tylko kolorystyka skał była tutaj inna.

   

Patrząc z daleka na klif spowity w niebieskiej mgiełce nie wiedziałem jeszcze, że następnego dnia zagłębię się w szczelinę jednego z widocznych na zdjęciu kanionów:

   

Ranohira okazała się niewielkim miasteczkiem o niskiej zabudowie żyjącym z turystyki. Bez trudu znalazłem zakwaterowanie w hoteliku "Orchidea". Początkowo zaproponowano mi pokój w nowym skrzydle za 40 tys. ariary. -Nie macie czegoś tańszego?  No i znalazło się - pokój w pawilonie na zapleczu za 16.600. Woda tylko zimna, światła nie będzie od 4.00 w nocy do 10.00 rano - uprzedzili.

   

Poranek. Biuro Parku Narodowego Isalo, gdzie trzeba zapłacić 25000 ariary za wstęp na jeden dzień (lub 37 tys. za dwa) mieści się w miasteczku. Znalazłem je bez trudu i zapłaciłem, decydując się na jeden pełny dzień i zakładając, że będę na szlaku aż do wieczora. Ale to nie koniec kosztów! Dodatkowo trzeba zapłacić za samochód, który dowiezie was na trailhead u stóp górskiego pasma.

   

Przewodnik znalazł się sam. Miał na imię Albert III (było tu jeszcze dwóch innych przewodników o tym imieniu) i od razu zaoferował także usługi swojego kumpla - kierowcy. Ten gotów był za 40000 ariary dowieźć nas na początek szlaku pod klifem i czekać w innym punkcie wieczorem, aby nas zabrać do Ranohiry. Ruszyliśmy bez zwłoki ku górom, droga była szutrowa:

   

Albert III za cały dzień prowadzenia mnie po górach miał dostać 56000 ariary i nie było targów, bo taka cena wywieszona była w biurze parku. -Zabrałeś kąpielówki, bo tam będą miejsca do kąpieli?! Zabrałem! Zabrałem także dwie butle wody, które miały mi wystarczyć na cały dzień, bo w górskich strumieniach woda może wydawać się czysta, ale to tropik i lepiej nie pić jej bez uprzedniego przegotowania.

   

W miarę zbliżania się do klifu coraz dokładniej widać było wejścia do szczelin w jego czole. W jedną z nich - Canyon des Maki mieliśmy się wkrótce zagłębić. Na razie jednak mijaliśmy rozrzucone chaty ludzi z plemienia Barra. Hodują oni bydło zebu. Chaty sa oddalone, by bydło jednej rodziny miało wokół domu dostatecznie duże pastwisko. Barra czasem podkradają sobie bydło, bo za przyszłą żonę trzeba dać 2-3 sztuki bydła, a nie zawsze się ma:

   

Zanim weszliśmy do Canyon des Maki (zwanego również Canyon des Singes) mogłem jeszcze sfotografować czoło klifu - z profilu prezentowało się bardzo efektownie:

   

Po dojściu pod klif zaczął się marsz przez zielony gąszcz w którym hałasowały cykady. Tylko w nielicznych miejscach przez "okna" w roślinności otwierał się widok na malownicze szczyty, wyrastające do 900 m ponad poziom morza. Niektóre miały formę iglic lub ostrych piramid:

 

 

Kanion Maki jest bardzo wąski, a w dodatku w wielu miejscach zawalony wielkimi głazami. Idąc wzdłuż strumienia płynącego jego dnem dotarliśmy do niewielkiego stawu zwanego królewską łaźnią - to tu zażywał kąpieli król ludu Barra. Po kilkuset metrach kanion kończy się ślepo - trzeba zawrócić, a następnie zaczyna się wspinaczka na klif...

Osiągamy punkt widokowy 1000 m nad poziomem morza i znowu schodzimy w następny wąski kanion, którego dnem płynie potok. Na szczęście wzdłuż tego potoku poprowadzona jest wygodna ścieżka. Wkrótce osiągamy mały staw, do którego spada wodospad (na zdjęciu obok). Woda w niewielkim zbiorniku jest krystaliczna, a ja spocony po kilkugodzinnym marszu więc decyduję się na kąpiel. W tym czasie Albert III odpoczywa, leżąc na nagrzanych przez słońce głazach. Ten staw nazywa się La Piscine Bleu. Spędziliśmy tu dobre pół godziny zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę.

Kilkadziesiąt metrów wyżej, jakieś pół godziny górską ścieżką jest La Piscine Noir, do której spadają trzy warkocze wodospadu (zdjęcie poniżej). Ale woda jest tu raczej mętna i koloru kawy z mlekiem, a nie czarna, więc nie zachęca do kąpieli. Zresztą czasu było już coraz mniej:

     
   

Barra maja zwyczaj wypalania swoich poletek, a ogień z tych pół przenosi się łatwo na drzewa. Kikuty spalonych drzew widziałem w kilku miejscach po drodze. Mój przewodnik twierdził, że te drzewa się odradzają. Dla mnie brzmiało to mało wiarygodnie, ale może tu, w Afryce jest to możliwe: 

   

 

 

Okazało się, że cały masyw Isalo pocięty jest małymi kanionami i rozpadlinami, w których gromadzi się opadowa woda. Pewnie właśnie dlatego rośnie w nich bujna roślinność; na zdjęciu obok nieznane mi wcześniej, wiotkie bambusowe palmy.

 

 

 

 

Gdy wyszliśmy w końcu na kulminację klifu zadziwiły mnie formacje skalne. Na tle błękitnego nieba usianego cumulusami wyglądały fantastycznie:

   

Okazało się, że po drugiej stronie krawędzi klifu rozpościera się tutaj niewielki trawiasty płaskowyż usiany drzewami i krzewami. Kusił ten szczyt po jego drugiej stronie, ale przewodnik stwierdził, że nie starczy nam czasu, aby go "zaliczyć": 

   

Zaczęliśmy znów schodzić w ścieżką w dół. Nie było tu żadnych drogowskazów. Bez przewodnika trudno eksplorować ten park narodowy. A może to celowe działanie władz, dzięki któremu miejscowi mają pracę?

   

W przewodniku dla trampów autor porównywał ten Park Narodowy do Wielkiego Kanionu Colorado. Na pewno nie jest to ta skala, ale jeśli widzieliście Grand Canyon i popatrzycie na zdjęcie poniżej to być może zgodzicie się, że kształty tych zerodowanych szczytów przypominają te w Arizonie. Tylko ich kolorystyka jest inna:

   

A zdjęcie tej skalnej wieży z pewnością można by zakwalifikować na pocztówkę. Tylko trzeba tu przyjść z dobrym aparatem o odpowiedniej porze dnia: 

   

My tymczasem zaczęliśmy zagłębiać się w kolejny wąwóz wypełniony głazami i wodą strumienia. Nie jest łatwo skakać po tych głazach - trzeba patrzeć pod nogi, a nie na malownicze ściany, które się ponad nami piętrzą:     :)

 

 

Na szczęście kanion się nieco rozszerza i głazy znikają z naszej trasy. Teraz z kolei trzeba uważać, aby nie zsunąć się do wody po gliniastym brzegu strumienia.   

 

 

 

 

 

 

A potem niespodzianka: cała rodzinka lemurów baraszkuje na ścieżce powiewając długimi, pasiastymi ogonami. Lemury to jeden z symboli Madagaskaru, spopularyzowany przez filmy animowane, które pojawiły się w kinach i telewizji kilka lat temu. Te młode są wyraźnie zainteresowane człowiekiem i nie uciekają - można zrobić zdjęcia. Nigdy nie oglądałem ich z tak niewielkiej odległości:

     

   

 

 

 

 

Ten imponujący, pasiasty ogon wydaje się być ważniejszy od całej reszty...

 

 

 

 

 

 

 

 

Tata-lemur skubie zielone liście, zawieszony na gałęziach niewysokich drzew. Tymczasem wyrośnięty już młody lemur skacze na grzbiet swojej mamy - uważa widać, że to jego stały przywilej:

     

 

     

Lemury znikają w gęstwinie. Krajobraz się zmienia. Ponownie maszerujemy u stóp wysokich, skalnych ścian. Jest popołudnie i trzeba przyznać, że czuję w nogach kilometry pokonane w poziomie i setki metrów w pionie. Ale pejzaże wciąż zachwycają:

 

Albert III zwraca mi uwagę na karłowate drzewko zwane nogą słonia. W grubym "pniu" przy ziemi podczas pory deszczowej gromadzi ono wodę, by skorzystać z tego zapasu podczas pory suchej:

     

Albert III też był wyraźnie zmęczony. Normalnie ambitną trasę którą sobie zaplanowaliśmy "robi" w ciągu dwóch kolejnych dni. Ale mnie chodziło o zaoszczędzenie pieniędzy na opłaty no i czasu, bo chciałem zobaczyć w tym kraju jak najwięcej.

 

 

 

 

 

Tymczasem przed nami była jeszcze jedna atrakcja - Piscine Naturelle czyli Naturalne Kąpielisko.  Z daleka zobaczyłem rosnące nad wodą pandanusy - to było coś nowego! Takiej roślinności po drodze nie było:

 

     
   

Miejsce rzeczywiście było niezwykłe i przypominało piękną oazę. Górski potok szumiąc wpadał do naturalnej niecki tuż obok dużej groty, w której można się było schronić przed słońcem czy przed deszczem:

   

Ozdobą tej oazy był bez wątpienia niewielki wodospad. Nie trzeba mnie było zachęcać do drugiej już kąpieli tego dnia. Popłynąłem aż do wodospadów, z przyjemnością wsadzając głowę pod naturalny prysznic. To było jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie zarejestrowałem w tej podróży:

 

 

   

 

Ostatni etap wędrówki to było zejście w dół - pod klif, gdzie w umówionym miejscu miał czekać na nas samochód. Po drodze mogłem jeszcze popatrzeć na grobowce ludzi Barra. Chowają oni swoich zmarłych nie w ziemi, ale w utworzonych przez naturę grotach w czole klifu. Po pogrzebowych uroczystościach w wiosce, podczas których zjada się duże ilości mięsa zebu zwłoki spuszcza się na linach ze szczytu klifu i umieszcza w jednej z takich grot, zasłaniając potem wejście murkiem z drobnych kamieni.

 

 

 

Kobiet nie chowa się w tych samych pomieszczeniach co mężczyzn. Takie groty grzebalne dobrze widać na zdjęciu poniżej:

     
   

Samochód czekał. Wróciliśmy nim do Ranohira już po zachodzie słońca. Po całym dniu scedzonym na szlaku spałem w hoteliku w Ranohira jak kamień. Rano przyszło mi pożegnać to sympatyczne miasteczko. Na zdjęciu poniżej ostatnie spojrzenie na bazar w Ranohira. Jak widać wielu tubylców chodzi boso.

   

Jeszcze tego samego dnia zamierzałem dotrzeć do Toliary na zachodnim wybrzeżu Madagaskaru. okazało się jednak, że bezpośredniego minibusu nie ma. Poradzono mi, aby najpierw dotrzeć do Ilakaka i tam szukać kolejnego minibusu. Przez ponad godzinę jechaliśmy wzdłuż głównego masywu Isalo, zatrzymując się tylko raz - przy charakterystycznej skałce pokazywanej nawet na pocztówkach. To La Reine de Isalo - Królowa Isalo. Natura dała jej nawet koronę:

   

Gdy dotarliśmy do Ilakaka przekonałem się, że to madagaskarski Dziki Zachód. W okolicy tego miasteczka miejscowi poszukują szafirów. I znajdują je! W głównej ulicy jest wiele ponumerowanych punktów skupu kamieni, prowadzonych przeważnie przez Libańczyków. Są specami w ocenie kamieni:

   

Widziałem w jednej z takich instytucji garść szafirów. Okazuje się, że są nie tylko szafirowe, ale także różowe, zielonkawe, a nawet brązowe. Poszukiwacze to ludzie biedni. Przynoszą znalezione kamienie, dostają pieniądze a potem idą do jednego z wielu barów. Miasto ma złą opinię. -Przesuń torbę na brzuch i uważaj na kieszenie! - radził mi ktoś z miejscowych.

   

Miałem szczęście. Mniej więcej po dwóch godzinach doczekałem się mikrobusu jadącego do Toliary. Wlókł się strasznie i często stawał. Ale każdy taki postój był dla mnie kolejną okazją do podglądania codziennego życia w mijanych wioskach, w których na dachach domów dominowały strzechy: 

   

Pisałem już o deforestacji Madagaskaru. Także na tej trasie przy drodze wystawione były na sprzedaż tysiące worków wypełnionych węglem drzewnym: 

   

Do Toliary dotarłem dopiero pod wieczór. Znowu byłem nad morzem! Ale o tym, co sie tam wydarzyło napisałem już w trzeciej części mojej relacji...

     
To the third part of the report from Madagascar   Przejście do trzeciej części relacji z Madagaskaru

 

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory