Część 2 - Mochis & Baja California - Part two

This was  my third travel to Mexico. After exciting trip down the famous Barranca del Cobre Canyon I reached Mexican Pacific Coast. Los Mochis where I spent the night is located just 24 kms from the port of Topolobampo. 

 

To była moja trzecia podróż do Meksyku. Po przejechaniu  słynnego kanionu Barranca del Cobre znalazłem się w miasteczku Los Mochis - o przysłowiowy rzut kamieniem od wybrzeża Pacyfiku.

 

 

Pierwsze wrażenia z Los Mochis nie były miłe: poszedłem do banku wymienić niewielką sumę w euro, która została mi po wydatkach w Niemczech. Wiedziałem z doświadczeń poprzednich podróży, że w Ameryce Łacińskiej niepodzielnie króluje dolar. Ale narodowy bank powinien także wymieniać drugą walutę świata. Seniorita w okienku nie mówiła po angielsku. Była zdziwiona oglądając banknoty, ale po konsultacji z koleżankami napisała mi na kartce kurs: 19,04. Kiwnąłem głową, ona zrobiła sobie kopię paszportu i wydrukowała na wąskim pasku papieru dowód wymiany. Sprawdziłem końcową sumę - zgadzała się z ilością  otrzymanych pieniędzy. Dopiero wieczorem zorientowałem się, że na pasku wydrukowano nie kurs euro: 19,04 ale dolara: 12.56 i otrzymałem odpowiednio mniej pesos. Jestem zawsze ostrożny przy wymianie pieniędzy, ale czy mogłem podejrzewać, że taki "numer" mogą mi zrobić w BANKU?  Następnym razem pójdę tam z własnym kalkulatorem! 

Los Mochis - Sagrado Corazon Church

 

Po umiarkowanych temperaturach w górach Sierra Madre tu nagle już rankiem poczułem wilgotny upał. Spacer po mieście nie trwał długo, bo w Los Mochis niewiele jest zabytków - należy do nich zapewne biały kościół Sagrado Corazon, w pobliżu którego mieszkałem (na zdjęciu po prawej).

 

 

Mochis oznacza żółwie. Miasto ma blisko 200 tysięcy mieszkańców, ale wcale na tak duże nie wygląda. Wysoka zabudowa wciąż jest rzadkością. Naprzeciwko mojego hoteliku "Fenix" stał za szpalerem palm drugi - znacznie starszy Hotel Montecarlo. Warto tam zajrzeć już choćby po to, by zobaczyć jak kiedyś budowano hotele - z dużym, krytym patio. Ceny pokojów były jednak takie same jak w "Feniksie" - 300 pesos, przy znacznie niższym standardzie...

 

Samples of colonial architecture in Los Mochis.

 

Promy na Półwysep Kalifornijski odpływają z nie z Los Mochis, bo miasto odsunięte jest od oceanu, ale z odległego o 24 km portu Topolobampo. Aby kupić bilet na prom nie trzeba jednak jechać do portu - w Mochis odnalazłem nowo otwarte biuro armatora Baja Ferries (Plaza Encuentro, Centenario y Blv.Rosales) gdzie sprzedają bilety. 760 pesos za one way w fotelu lotniczym. Można zapłacić kartą płatniczą. Rozkłady rejsów zamieszczają w internecie na www.bajaferries.com

 

 I was heading from Mochis to the Californian Peninsula. There is a new office of the ferry line in Mochis where you can buy a ticket without going to the distant harbor. Ferry departs late in the evening so I decided to make an afternoon excursion to the old city of Alamos - built in the mountains north of Mochis.
 

   

Prom na Półwysep Kalifornijski - do La Paz odchodził dopiero późnym wieczorem miałem więc czas na popołudniową wycieczkę. Wybrałem jako jej cel kolonialne miasto Alamos położone w górach na północ od Mochis. Dojeżdża się tam autobusem z przesiadką w Navojoa. Koszt to 95 + 26 pesos.

 

 

Z okna jadącego autobusu sfotografować można prozaiczne obrazki z życia meksykańskiej wsi, która wcale nie jest zamożna. Na przykład na tym podwórku produkuje się domowym sposobem nie wypalaną cegłę adobe... To tradycyjny meksykański budulec.

Po drodze (a jechałem w kierunku granicy USA) mieliśmy dwie kontrole bagażu. Wysadzono nas z autobusu, a brygada z wiertarkami i wkrętakami sprawdzała, czy nie ukryto czegoś pod obiciami pojazdu...

A to już Alamos - kilkutysięczne miasteczko mające status Narodowego Pomnika Historycznego.  W 1683 roku w okolicach miasta odkryto pokłady srebra. Wkrótce Hiszpanie zbudowali tu kopalnie. Miasto bogaciło się, wznoszono wille pałace i kościoły w andaluzyjskim stylu. Królewska Droga - El Camino Real połączyła Alamos z innymi ośrodkami kolonii. Podążające nią karawany mułów wywoziły srebro na okręty zmierzające do metropolii... Srebro wydobywa się tutaj także i dziś...

Alamos

 

 

Potem przyszła niepodległość, a następnie rewolucja, podczas której miasto przechodząc z rąk do rąk było wiele razy niszczone.

Dziś Alamos to leżący na uboczu kolonialny skansen, w którym - jak się może wydać - czas zatrzymał się przed wiekiem. W starych, stylowych domostwach mieszczą się hoteliki i restauracyjki. Znalazłem także hostel - pokazałem go na zdjęciu obok. Mieszka tu spora kolonia emerytowanych Kanadyjczyków i Amerykanów, którzy kupili tanio zrujnowane domy, odrestaurowali je i spędzają tu teraz ostatnie lata...

 

 

Alamos' cathedral:

 

Najciekawszą budowlą w miasteczku jest katedra (na zdjęciu poniżej) stojąca przy Plaza de Armas. Warto też wspiąć się na wzgórze za katedrą dla pięknego widoku miasta... 

 

 

Powrót autobusami do Los Mochis zabrał mi 3 godziny. Odebrałem z hoteliku mój plecak i żwawo pomaszerowałem do podmiejskiego autobusu - bo skorzystanie z niego było najtańszą opcją dotarcia do promu.

Warto pamiętać, że ostatni publiczny autobus z La Paz do Topolobampo odjeżdża o godzinie 20.00. Płaci się 16 pesos. Od końcowego przystanku do przystani promowej trzeba przejść jeszcze pieszo około 2 kilometrów. Tym którzy chcą jechać do przystani po 20.00 pozostają tylko drogie taksówki, kosztujące 10 razy więcej.

"California Star" okazał się dużym promem, na pokładzie którego pasażerowie bez trudu znajdują miejsce by ułożyć się do snu na kilku sąsiadujących ze sobą fotelach. Funkcjonuje samoobsługowa jadłodajnia. Grają głośno telewizory. W gniazdkach na promie mają napiecie 220 V.

Big ferry boat "California Star" sailing from Los Mochis (Topolobampo) to La Paz (Pichilingue). OW ticket cost 760 pesos...

 

Do celu dotarliśmy o świcie. Na pasażerów przybywających promem czekał autobus (opłata 20 pesos). Bo z przystani w Pichilingue do centrum La Paz jest aż 23 km. Jeszcze zanim odjechałem odbyła się szczegółowa kontrola bagażu... Tędy widać też płyną narkotyki do USA...    

La Paz ("Pokój") jest stolicą meksykańskiego stanu Baja California Sur. Jako pierwszy trafił tu Hernan Cortes. Próbował bez powodzenia założyć kolonię Santa Cruz... W 1596 Sebastian Vizcaino nadał temu miejscu obecną nazwę. Jest jeszcze inne, bardzie znane La Paz, które odwiedziłem wiele lat temu. Tamto La Paz leży wysoko, w Boliwii.

 

On May 3, 1535, Hernan Cortes named this place Santa Cruz; he attempted to start here a colony but abandoned his efforts after several years due to logistical problems. In 1596 Sebastian Vizcaino arrived, giving the area its modern name: La Paz. Years ago I visited another La Paz - in Bolivia - completely different place - I hope you know it.

 

 

Baja California czyli Półwysep Kalifornijski leży w bok od szlaków uczęszczanych przez zagranicznych turystów. Ja sam wcale nie widziałem tam wcale takich jak ja wędrowców podążających przez świat z plecakiem. Pewnie dlatego i baza hotelowa, a właściwie hostelowa jest tu skromna. To właściwie tylko dwie noclegownie: Pension California i Hosteria del Convento. Bez trudu odnalazłem tą drugą instytucję (na zdjęciu obok) urządzoną za wysokim murem, w zabudowaniach dawnego klasztoru. Polecam - z małego dziedzińca wchodzi się tu do pokoików przypominających cele. Czysty pokój z małżeńskim łożem i łazienką kosztuje 200 pesos... Na wszelki wypadek lepiej założyć na drzwiach własną kłódkę... W równoległej uliczce jest internet cafe, gdzie za godzinę buszowania w sieci płaci się 13 pesos.

W mieście jest muzeum i kilka historycznych budowli, pokazywanych w przewodnikach. Restaurowany właśnie Palacio Municipal (na zdjęciu po prawej) pamięta zapewne te czasy, kiedy zatoka La Paz była miejscem, gdzie wyławiano perły.

Poniżej - fragment Plaza de Armas:

 

Old La Paz - Palacio Municipal (right column) and Plaza de Armas (below).

 

 

La Paz żyje z turystyki. Na szczęście zbudowane w La Paz nowoczesne hotele i apartamentowce wzniesiono na brzegu zatoki, ale poza centrum miasta. Dzięki temu zachowało ono swój pierwotny klimat ciasnego meksykańskiego miasteczka o wąskich, zatłoczonych ulicach zabudowanych domami nie wyższymi niż dwa piętra.

  Wzdłuż brzegu zatoki zaprojektowano tu za to wielokilometrową promenadę wysadzaną palmami. Od strony starego miasta zabudowana jest jednym długim ciągiem kawiarń, barów i klubów muzycznych. Byłem tam poza sezonem i wszystko to stało puste. Ale można sobie wyobrazić jak ta część miasta tętni życiem, gdy przyjeżdżają tu tłumy gringos z zimnej północy...

     

La Paz - Malecon.

 

 It is hard to believe but Californian Peninsula is very long: it is 1700 kms from Tijuana to the southern tip - Cabo San Lucas. I wanted to visit Cabo on a day excursion from La Paz - it is 2,5 hours drive each way...

 

 Trudno sobie to z perspektywy Europy uświadomić, ale Półwysep Kalifornijski jest olbrzymi: od jego nasady na północy do krańcowego Przylądka Cabo San Lucas ma jakieś 1700 kilometrów!  Postanowiłem pojechać zobaczyć ten przylądek na krańcu półwyspu - to 2,5 godziny jazdy z La Paz.

 

Do Cabo San Lucas jedzie się z La Paz autobusem. W centrum miasta jest mała stacja - camionera Autotransporte de La Paz. Co dwie godziny odjeżdżają stąd autobusy drugiej klasy ("segunda clase") do San Jose del Cabo przez Cabo San Lucas. Bilet do tej drugiej miejscowości kosztuje tylko 120 pesos. Trasa prowadzi wśród łagodnych gór porośniętych kaktusami.  

Every two hours there is a bus departing from Autotransporte office in La Paz to San Jose del Cabo via Cabo San Lucas. Ticket to San Lucas cost 120 pesos - 2nd class. Paved road pass the mountains doted by cacti. 

 

 

Dzięki malowniczemu położeniu na krańcu półwyspu Cabo San Lucas stało się jakieś 15 lat temu międzynarodowym ośrodkiem turystycznym. Zawijają tu wielkie statki wycieczkowe. Większość turystów przylatuje jednak samolotami z USA - wysiadają na pobliskim lotnisku.

I disembarked the bus in Cabo San Lucas - now it is fashionable resort for beach- fishing- and golf lovers. It is visited by cruise ships, but most vacationers come by air - from the US and Canada to the nearby airport. 

 

 

Mexicans built here a lot of restaurants, cafes, duty-free shops. All for tourists!

 

Turystyczne instytucje Cabo skupione są wokół niewielkiej zatoki mieszczącej jachtową marinę. Nabrzeżem przebiega spacerowa promenada, a wzdłuż niej rozłożyły się restauracje i kawiarnie, hotele i sklepiki nie tyle z pamiątkami, ile z luksusowymi artykułami po "wyjątkowo korzystnych, wolnocłowych cenach".

   

Cabo ma niewiele ponad 25 tysięcy mieszkańców, ale bez przerwy przebywa to co najmniej drugie tyle turystów.

  Cabo San Lucas' marina.

 

Marina Cabo pełna jest jachtów. Przeważają jednostki motorowe. Już stad w tle widać charakterystyczne stożkowe wzgórza cypla Przylądka Św. Łukasza.

Postanowiłem popłynąć łodzią na przylądek. Podobno najtańsze łodzie można wynająć na plaży. Ale aby na nią się dostać musiałem przejść obok tych hotelowo-sklepowych pałaców ozdobionych palmami...

 

 

... i kawiarń, w których od stolika do stolika chodzą wędrowni muzykanci oferując piosenki na zamówienie. Trzeba przyznać, że grają i śpiewają bardzo ładnie. A meksykańskie piosenki, szczególnie te miłosne nie wymagają reklamy...

   

Plaża zaczyna się tam, gdzie kończy się nabrzeże mariny. Plaża jest ładna, ale koszmarnie obudowana kilkoma kondygnacjami apartamentowców i hoteli...

Cabo San Lucas - Municipal Beach

 

 

 

Okazało się, że za 10-12 dolarów można w Cabo wynająć sobie taką małą, prywatną motorową łódź i popłynąć wzdłuż plaż na cyplu do skał na krańcu przylądka - to tam - po lewej stronie poniższego zdjęcia. Jak widać oczekujące łodzie okupowane są przez pelikany i inne okazy wodnego ptactwa. 

 

Pelican's Beach:

 

Słońce tego dnia z trudnością przebijało się przez chmury, stąd być może zdjęciom z Cabo  trochę brak tropikalnego światła i kolorów. Popłynęliśmy najpierw na Plażę Pelikanów schowaną pod wysokimi skałami cypla: 

 

Cabo San Lucas - Love Beach:

 

 

Następna plaża na cyplu - już znacznie większa i dzięki przesmykowi w skałach rozciągająca się także na stronę oceaniczną nazywa sie Love Beach czyli Plaża Miłości:

     

 

Jeszcze dalej w coraz węższej skalnej ścianie cypla, (będącej naturalną przegrodą rozdzielającą Pacyfik i zatokę) woda wypłukała niewielkie Okno Pacyfiku, przez które przelewają się spienione fale.

Na stromych skałkach wystających z morza suszą skrzydła pelikany. Pelikany  

 

Jeszcze dalej w kierunku otwartego oceanu spotyka mnie wielkie zaskoczenie - na skałach wygrzewają się dwie rodziny morskich lwów. Widziałem już kiedyś te sympatyczne zwierzęta na wyspach Archipelagu Galapagos, w sąsiedztwie równika. Nie sądziłem, że można je także spotkać tak daleko na północy!

Cabo San Lucas - picturesque rocks form the proper cape:  

Podpływamy wreszcie do ostatnich, najbardziej wysuniętych skał przylądka. Otwiera się widok na słynny skalny most - pokazywany na niemal wszystkich pocztówkach wysyłanych z Cabo. Jest to rzeczywiście bardzo malownicze miejsce, przypominające mi nieco australijskich Dwunastu Apostołów - oczywiście w mniejszej skali. Tyle tylko, że tamte skały ogląda się z lądu, a te - z morza...

   

Tak wygląda Cabo San Lucas od strony oceanu. Mój przewoźnik po powrocie zostawił mnie na przystani przy akwarium - jest tu taka instytucja, gdzie nie tylko ogląda się kolorowe ryby pływające za szybą, ale także popisy delfinów w otwartym basenie otoczonym ławkami amfiteatru. 

 

Wokół kwitnie turystyczny biznes. Już za 12 dolarów można kupić sobie prawdziwe meksykańskie sombrero - takie jakie noszą tu niemal wszyscy mężczyźni. Takie z pamiątkową wstążką jest oczywiście droższe...

Na T-shirts (od 8 dolarów za sztukę) dla tradycjonalistów nadrukowano skalny most. Dla piwoszów - butelkę miejscowego piwa corona (od 1 dolara podczas happy hour w barze do 2 dolarów w restauracji)

 

Cabo San Lucas

 

Warto może wspomnieć, że między Cabo San Lucas i sąsiednim miasteczkiem San Jose del Cabo ciągnie się tzw. corridor - kilkanaście kilometrów ośrodków wypoczynkowych, plażowych hoteli, kortów, pól golfowych i podobnych instytucji. Ale mnie to zupełnie nie pociągało...

   

Pożegnałem więc Los Cabos, wróciłem do La Paz i następnego dnia rano zjawiłem się z plecakiem na terminalu autobusowym przy Maleconie. Autobus przyjechał o czasie. Bilet do Rosario kosztował aż 430 pesos, ale to daleka trasa.  1 USD to 12-13 pesos

In the late afternoon I returned from Cabo San Lucas to La Paz. On the next morning I departed by bus to Rosario - the ticket cost me 430 pesos.

Such a multi-hour travel always gives me a chance to meet local people. Men often wear sombreros: 

 

 

  Znowu byłem jedynym cudzoziemcem w autobusie. Taka wielogodzinna podróż to oczywiście okazja do pogadania z miejscowymi. Często oni sami zaczynają rozmowę. Zaczynają oczywiście po hiszpańsku. Wtedy przywoływałem z pamięci cały mój hiszpański słownik, a oni z uśmiechem i wspaniałomyślnie wybaczali mi błędy. Przy dobrych chęciach obu stron można było się dogadać! 

 

Road to Rosario:

  Szosa do Rosario przebiega przez wyjątkowo malownicze tereny:

     
There are a lot of cacti in the landscape:   W krajobrazie dominują kaktusy, niektóre z nich osiągają wysokość nawet do 5-6 metrów:
Going north you will see more and more high, eroded mountains...  

W miarę, jak przemieszczaliśmy się na północ towarzyszące nam niewysokie wzgórza zmieniły się w wysokie góry o czerwonawych, silnie zerodowanych ścianach:

Traffic on the only transpeninsular road is weak. This make hitchhiking difficult.  

Ruch na szosie był znikomy. Wstążka dobrze utrzymanego asfaltu w dolinach prowadziła długimi, prostymi odcinkami. Kierowca pozwolił mi usiąść na służbowym fotelu obok siebie i dzięki temu mogłem bez ograniczeń filmować i fotografować te wspaniałe krajobrazy. Niestety frontowa szyba była przyciemniona i miejscami brudna, co widać na zdjęciach.

 

After four hours drive we reached little pass. Then there were step descent to the coast of the sea...

 

 

 W końcu po blisko 4 godzinach jazdy szosa wspięła się na niewielką przełęcz i zaraz potem zaczął się karkołomny zjazd ku brzegowi niewidocznego dotąd morza.

 

Soon I saw the massive range of Sierra Giganta:

   

W perspektywie kolejnego odcinka szosy zobaczyłem masyw Sierra Giganta - potężnego pasma górskiego o stromych ścianach. To było kolejne zaskoczenie. Na gigantyczne kaktusy byłem przygotowany, ale kto by pomyślał, że na Półwyspie Kalifornijskim zobaczę także tak wyniosłe góry?

 

View of Loreto Bay:    

Wkrótce potem z prawej strony szosy pojawiła się malownicza Zatoka Loreto. Część wybrzeża i wysepek tej zatoki to teren parku narodowego, ale to, co widać na zdjęciu to luksusowe osiedle Nopolo z basenami i polami golfowymi - położone jest w odległości kilku kilometrów od starego miasta Loreto. Ghetto dla białych - pomyślałem...

     

In 1697 Spanish Jesuit Juan Maria Salvatierra established here first catholic mission in Baja California. Mission church (on the picture below) is the main attraction of the town. In the former convent attached to the church there is historic museum (they charge 37 pesos entry fee).

 

W 1697 roku hiszpański Jezuita  Juan Maria Salvatierra założył tu pierwszą katolicką misję na Półwyspie Kalifornijskim. Wokół misji powstało potem miasto Loreto. Misyjny kościół (na zdjęciu poniżej) do dziś jest główną atrakcją turystyczną ośmiotysięcznego miasteczka. W klasztornych zabudowaniach po lewej urządzono muzeum historyczne (wstęp 37 pesos), w którym zgromadzono pamiątki z czasów kolonialnych.

     

     
   

Całe Loreto można obejść w godzinę. Poza kościołem najładniej prezentuje się tu nadmorski bulwar wysadzany podgolonymi palmami. 

   

 

Turystów z plecakami zagląda tu niewielu, trudno więc znaleźć tani nocleg. Znalazłem w końcu zakwaterowanie w jednym z dwóch moteli - Salvatierra. Za dwuosobowy pokój z łazienką zażądali 300 pesos. W takich sytuacjach wyraźnie widać korzyść jaką daje podróżowanie we dwójkę... Koszt pokoju rozkłada się wtedy na dwie osoby...

Przed motelem ta pani piekła na blasze małe placuszki gorditas. Jeden kosztuje 12 pesos czyli dolara...  W takich ulicznych kramach przygotowują także inne specjały meksykańskiej kuchni: burritos i tacos.

Trzy kilometry przed Loreto od głównej szosy odchodzi boczna doga do misji San Javier. Misja jest tak odosobniona, że nie kursuje do niej żaden publiczny transport. Wynajęcie samochodu kosztowało zbyt drogo. jak się tam dostać? Rano przyszedłem na skrzyżowanie z nadzieją na złapanie autostopu.

 

Three kms before Loreto main road meets the secondary road to Javier Mission. There is no public transport - I decided to hitchhike...  

Czekałem dwadzieścia minut, pół godziny. Nie przejechał ani jeden pojazd... Zdecydowałem się iść pieszo w kierunku San Javier, z nadzieją, że po drodze będzie jakaś osada, a w niej bodaj motocykl, który podwiezie mnie do misji...

No cars on the road, but the landscape is great!

 

 

Ta samotna wędrówka w niesamowitej ciszy była jednocześnie świetną okazją do podziwiania wspaniałych krajobrazów. Dominowały w nich tak charakterystyczne dla Baja California kandelabrowe kaktusy...

     

Najwyższe z nich mają wysokość nawet do 6 metrów. Kolekcjonerzy kaktusów zapewne nie mają ich w swoich kolekcjach, bo jak umieścić takiego giganta w domu?

 

     

A w tle - malownicze góry. I poza tą drogą biegnącą przez pustkowie ani śladu innej działalności człowieka.

 

     

Minęła już ponad godzina od czasu gdy rozpocząłem marsz ze skrzyżowania, gdy w końcu usłyszałem warkot motoru. Z naprzeciwka jechał pick-up. Pomachałem na niego z nadzieją w sercu, ale gdy stanął okazało się, że za kurs do misji (już tylko 27 kilometrów) chce dużo więcej, niż ja mogę zapłacić. Pojechał...

     

Pomógł mi Święty Javier... :)) Kilka minut później siedziałem na trzeciego w szoferce załadowanej po dach furgonetki. Dwaj handlarze jechali na odpust, który miał się rozpocząć za trzy dni. Chcieli sobie zająć dobre miejsce na kram - tuż przy kościele...  Zabrali mnie bez żadnej opłaty...

Paved road ends after 15 kilometers, then there is only bumpy gravel... 

 

 

Wkrótce, na piętnastym kilometrze okazało się, że asfalt się skończył - dalej była już tylko wyboista szutrowa droga, której jeszcze nie wyrównano po ostatniej porze deszczowej trwającej tu zazwyczaj od marca do czerwca. Ale krajobrazy oglądane przez okno były rewelacyjne:

 

The mission is located on the other side of the mountain range.  

 

Okazało się, że misja leży po drugiej stronie górskiego pasma, w dolinie. Wokół starego kościoła rozłożyła się mała osada - mieszka tu podobno tylko około 200 ludzi

 

Misja San Francisco Javier de Vigge-Biaundo powstała w roku 1699 i jest jedną z najlepiej zachowanych na Półwyspie Kalifornijskim. Niestety fasada kościoła pozostawała w cieniu. 

Wnętrze kościoła zastałem puste. Świątynia jest bardzo skromna. Jedyna jej ozdobą są pozłacane ołtarze - przydźwigane tu dawno temu przez muły. 

 
     
Poor but well preserved San Francisco Javier mission church is located in the beautiful scenery...   Znaczne lepsze oświetlenie kościół miał z boku, a jego urodę podkreśla niezwykła górska sceneria:.
     

Surroundings of the mission:

 

 

... nie może w tej scenerii zabraknąć kaktusów:

 

s    

W drodze powrotnej miałem więcej szczęścia -  na wylocie z osady czekałem na transport tylko kwadrans.

 

Kierowca terenowego wozu - pracownik miejscowej administracji był tak miły, że specjalnie dla mnie zboczył nieco z trasy, by pokazać mi miejscowe osobliwości. Pierwszą z nich był mały wodospad. To w porze suchej właściwie  tylko mała kaskada. Ale mimo to bardzo malownicze miejsce, do którego miejscowe rodziny przyjeżdżają na pikniki...

 

 

 

 

 

 

 

Drugą ciekawostką jest drzewo, którego korzenie rozsadziły skałę oplatając pracowicie to, co zostało:

Po powrocie do Loreto pospieszyłem z plecakiem na maleńki terminal autobusowy. Zdążę na autobus o 12.30 i dotrę do celu przed zmrokiem! Kupiłem bilet do Santa Rosalia za 240 pesos. Przelotowy autobus przyjechał o czasie... Wsiedliśmy. Potem oświadczono, że bus jest uszkodzony i że będziemy czekać na następny - za 2 godziny.  Pech! Myślę, że to kompania doszła do wniosku, że nie warto wysyłać w daleką trasę wozu z sześcioma pasażerami...

 

After return from the mission to Loreto I took a bus heading to Santa Rosalia. There were many military checkpoints on the route:

 

 

W końcu odjechaliśmy. Plagą autobusowej komunikacji w tej części Meksyku są posterunki kontrolne (jak na zdjęciu obok) bardzo opóźniające jazdę. Na takim posterunku najczęściej wypraszają wszystkich z autobusu i przeglądają wnętrze. Sprawdzają też na ladzie bagaże wyjęte ze schowków. Kontrole są bardzo szczegółowe na kierunku do granicy USA, na drugim kierunku kontrole są mniej rygorystyczne. Planujcie zatem kierunek z północy na południe!

Ja jechałem na tym odcinku na północ. Po drodze znowu podziwiałem kandelabrowe kaktusy, ale góry nie były już tak wyniosłe jak poprzedniego dnia...

 

 

 

 

 

Po raz pierwszy ta jedyna szosa prowadząca wzdłuż półwyspu wybiegła na morski brzeg (na poprzednich odcinkach morze widziałem tylko momentami). Jechaliśmy przez wiele kilometrów zboczami wzgórz zbiegających do zatok. Były to nowe, wspaniałe widoki.

 

 

Niestety słońce chyliło się już powoli ku zachodowi. W kolorycie krajobrazu było coraz więcej czerwieni. W długiej Zatoce Concepcion  leżą malownicze skaliste wysepki... Są tu dobre tereny do uprawiania divingu - nurkowania z butlą.

     

 

 

Na trasie są także odcinki malowniczego klifowego brzegu. Osiedla ludzkie pojawiają się niezwykle rzadko i są maleńkie. Turysta wybierający się w te piękne okolice powinien przywieźć ze sobą całe zaopatrzenie, bo jeśli nawet w takim przysiółku będzie sklepik, nie towar będzie raczej drogi. 

Czasami w ustronnych zatokach z piaszczystymi plażami widzi się tu ustawione na brzegu wielkie przyczepy campingowe i motorhomy - to Amerykanie przyjeżdżają tu, by spedzić urlop z daleka od zabieganego świata - przywożąc ze sobą wszystko, co im trzeba... Inni przypływają własnymi jachtami: 

     

     

 

Do Santa Rosalia dotarłem zgodnie z przewidywaniem już po zmroku. To małe, sympatyczne miasteczko zabudowane jest parterowymi, kolorowymi domkami. Przypomina trochę francuskie kolonie - pewnie dlatego, że przez wiele lat rządziła tu francuska spółka górnicza El Boleo (w okolicy wydobywa się rudy miedzi). I to właśnie ta spółka sprowadziła do Santa Rosalia żelazny kościół.  Zaprojektował go znany wszystkim Gustaw Eiffel z przeznaczeniem na wystawę światową w Paryżu. Po wystawie kościół zdemontowano, przewieziono przez ocean i zmontowano ponownie w Meksyku. Jest on dziś główną atrakcją miasteczka. Trudno mi było ze względu na ciemności fotografować kościół z zewnątrz. Ale popatrzcie chociaż jak wygląda wnętrze kościoła Santa Barbara:

Santa Rosalia, interior of the Eiffel's iron church:    

     

 

 

Z Santa Rosalia kilka razy w tygodniu odpływa mały, stary prom do Guaymas po drugiej stronie Zatoki Kalifornijskiej.  Znajdzieci ich tutaj: www.ferrysantarosalia.com/ Bilet kosztuje 605 pesos (fotel lotniczy). Dopłacając 220 pesos można spać na koi w kilku małych zbiorowych kabinach udostępnionych przez załogę.  Zdążyłem na ten prom i po całonocnym rejsie znalazłem się ponownie na meksykańskim "kontynencie" z zamiarem podążania dalej wzdłuż wybrzeża na południe - aż do legendarnego Acapulco... Ale o tej części mojej podróży napisałem już na kolejnej stronie.

     

 

From Santa Rosalia I took a junk ferry boat to Guaymas on the other side of Sea of Cortez. More on the next page...    
 

 

   
     
To the next page of my  Mexico report  

Przejście do kolejnej części relacji z Meksyku

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory