Samotnie do Ameryki Południowej - Solo to South America

Część III - Carretera Austral 1    -    Part Three - Carretera Austral 1 

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


 

In December 2016 I successfully completed a fascinating, though not the easiest trip to the Patagonia.  Map the route you can see here. In Patagonia, I was already twice, but I visited mainly the East -  the Argentinean part. This time, I set off to the western part. I knew the Patagonia Chilena for bad roads, a maze of islands, rarely visited fabulous fjords and glaciers - it's much bigger challenge for the traveler. To many interesting places you can get there only by water, using irregular transport - and I was not sure if I was going to succeed... therefore once again a great adventure, improvisation, wiping a new trail.

In the first part of the report I described Puerto Montt and Chiloe Island. At the southern end of this large island - in Quellon I boarded the ferry to sail back to the mainland, and to admire on the way the scenery Chilean islands and fjords. Ferry is named "Queulat". In the second part of my report I described 34-hours long sail aboard "Queulat" to Puerto Chacabuco. Here I left the ship to begin the land stage of my trip: by the famous road Carretera Austral drawn through the sparsely populated areas of Southern Chile. I was going to get to the very end - place, where further south is no longer any road...

 

W grudniu 2016 roku pomyślnie zakończyłem fascynującą, choć wcale nie najłatwiejszą podróż do Patagonii!  Mapkę trasy możecie zobaczyć tutaj. W Patagonii byłem już wcześniej - nawet dwukrotnie, ale zwiedzałem głównie jej wschód - część argentyńską. Tym razem wyruszyłem do części zachodniej.  Wiedziałem, że Patagonia Chilena to kiepskie drogi, labirynt wysp, rzadko odwiedzanych fiordów i bajecznych lodowców - to znacznie większe wyzwanie dla podróżnika. Do wielu ciekawych miejsc można dotrzeć tam tylko drogą wodną, nieregularnym transportem - i wcale nie byłem pewien, czy mi się to uda... Zapowiadała się zatem po raz kolejny wielka przygoda, improwizacja, przecieranie nowego szlaku.

W pierwszej części relacji opisałem Puerto Montt i wyspę Chiloe. Na południowym krańcu tej dużej wyspy - w Quellon wsiadłem na prom, by popłynąć z powrotem na kontynent, a po drodze podziwiać krajobrazy chilijskich wysp i fiordów. Prom nazywał się "Queulat". W drugiej części relacji opisałem 34-godzinny rejs na jego pokładzie do Puerto Chacabuco. Tu, po zejściu ze statku rozpoczął się lądowy etap mojej podróży: słynną szosą Carretera Austral poprowadzoną przez słabo zaludnione tereny Południowego Chile zamierzałem dotrzeć do jej samego końca - miejsca. skąd dalej na południe nie prowadzi już żadna droga...

 

 

Puerto Chacabuco, gdzie wysiadłem z promu "Queulat" okazało się straszną dziurą. Portową karierę zawdzięcza ta miejscowość zamuleniu zatoki w rejonie leżącego w tej samej zatoce portu Puerto Aysen. Teraz statki obsługiwane są 16 kilometrów dalej - w Chacabuco, ale infrastruktura jest tu póki co, bardzo mizerna.

Na przypływający raz na tydzień prom Naviery Austral czekają mikrobusy - takie jak na zdjęciu obok. Zabierają chętnych do 20-tysięcznego miasteczka Aysen za 500 pesos lub nawet jeszcze dalej - do odległej o 78 kilometrów stolicy regionu Aysen - miasta Coihaique. Skorzystałem z tej drogiej możliwości płacąc 4000 pesos. Tu - na wyludnionym południu Chile ceny transportu są wyższe. Chyba, że jakaś kompania jest dotowana przez władze...

Kierowca chciał wrzucić mój plecak na dach, ale energicznie zaprotestowałem - pogoda wprawdzie była dobra i deszczu nie należało oczekiwać, ale bagaże na dachu nie były niczym nakryte i obawiałem się, że plecak w punkcie docelowym dostanę solidnie zakurzony.

 

 

 

 

 

Używany powszechnie w Chile termin "Carretera Austral" (po hiszpańsku "szosa południowa" lub "magistrala południowa") określa chilijską drogę krajową nr 7 na odcinku na południe od Puerto Montt. Ta unikalna szosa, budowana przez wiele lat w bardzo trudnym terenie jest główną arterią komunikacyjną słabo zasiedlonego południowego Chile. Przebiega przez regiony administracyjne Los Lagos i Aysen.  Ma długość 1242 km. Łączy stolicę regionu Los Lagos - Puerto Montt z osadą Villa O'Higgins nad jeziorem O'Higgins w Andach, przez które przebiega granica z Argentyną.

Budowę drogi rozpoczęto w roku 1976, w czasach prezydentury generała Augusto Pinocheta. Jej pierwszy fragment otwarty został w roku 1988. W 1966 doprowadzono ją do przeprawy promowej Puerto Yungay, a w cztery lata później - do obecnego punktu końcowego. Potem - w roku 2003 ukończono niewielkie boczne odgałęzienie do osady rybackiej Tortel.

Dokładną mapę "carretery" od Puerto Montt do jej krańca w Villa O'Higgins możecie znaleźć tutaj.

 

 

 

Zapłaciłem, upchnąłem jakoś moje długie nogi w ciasnej przestrzeni minibusu i... pojechaliśmy. Na początku jeszcze czas jakiś droga prowadziła wzdłuż brzegu fiordu:

     

 

 

 

  Potem otworzyły się przed nami widoki na szerokie, kwitnące łąki z górami w tle.  Jak na naszych tatrzańskich halach! - pomyślałem...

Jechaliśmy doliną w górę rzeki Rio Simpson. Trudno było mi fotografować przez szybę, siedząc w ścisku we wnętrzu. Postanowiłem odłożyć fotografowanie doliny na następny dzień...

Po 1,5 godziny jazdy wjechaliśmy w uliczki Coihaique [koj-ajke] - największego (i chyba jedynego) miasta na trasie "carretery":

     

     

Coihaique, capital of Aysen Region, Chile

 

Ta solidna i charakterystyczna skała dominująca nad miastem (zdjęcie powyżej) nazywa się Cerro McKay. W nieco większej odległości od centrum leżą inne szczyty otaczające miasto ze wszystkich stron. Czytałem, że śniegi na nich nie topnieją nawet latem i dlatego Coihaique (spotyka się także pisownię Coyhaique) nazywane jest poetycznie "city of the eternal snow" - "miasto wiecznych śniegów":

 

 

 

 

W Coihaique góry widać w perspektywie prawie każdej ulicy - ta ulica poniżej zamieniona jest na miejski deptak - strefę dla pieszych. Coihaique jest stolicą regionu Aysen i stolicą prowincji Coihaique. Nie mogą zatem dziwić wielkomiejskie ambicje miasta.  Mieszkałem tu w małym, przytulnym pensjonacie "Patagonia Live" plącąc 50 USD (korzystniej jest płacić w dewizach) za pokój z łazienką i śniadaniem. Dosyć drogo, zważywszy, że w pokoju nie było a/c i lodówki. Pokój był zlokalizowany na pięterku.  W środku dnia słońce tak skutecznie nagrzewało dach, że mój pokoik zamieniał się w piekarnik. Ale za to pranie schło tu błyskawicznie!   :)

     
     

 

 

Na pewno nie dodają miastu uroku całe wiązki kabli telekomunikacyjnych i energetycznych zwieszające się nad ulicami. Ale w tych samych ulicach znaleźć można ciekawe przykłady "alpejskiej" architektury: 

     

     
   

W głównej ulicy Pratt znalazłem także przykłady starego budownictwa z czasów, gdy "Carretera Austral" nie została jeszcze dociągnięta do Coihaique - to niewielkie drewniane domy. Mieszczą teraz kameralne sklepiki. Wydaje mi się, że mają swój urok:

     
     
   

Coihaique ma 53 tysiące mieszkańców i dwa supermarkety. Tu zaopatrywałem się w żywność: kilo bananów kosztowało 800 pesos, pomidory i jabłka były po 1000, bułeczki sprzedawane na wagę - po 1200 za kilo. Dwulitrowy karton czerwonego wina Santa Helena kosztował tyle samo, co butla coca-coli - 2300. Uznałem, że czerwone wytrawne jest zdrowsze od koki!  :) 

     

     
   

Mimo moich siwych skroni miejscowi zwracali się do mnie per "caballero" - nie protestowałem...   :) Przyszedł czas na zwiedzanie najbliższych okolic. Poniżej miasta w wąwozie płynie wartko rzeka Simpson. Aż się prosi, aby w tym miejscu wybudować hotel czy chociaż motel z widokiem. Ale turystyka tu dopiero raczkuje. Głównym problemem jest wielka odległość od reszty świata:

     
     
   

Na razie w pobliżu kościoła funkcjonuje biuro informacji turystycznej. Oferują mapy i broszury (prawie wszystkie zredagowane w języku hiszpańskim). Jeden z pracowników duka trochę po angielsku. Przekonałem się jednak, że w sprawie rozkładu jazdy autobusów nie można na nich polegać - przekazali mi niesprawdzoną informację, że autobus z Cochrane do Villa odjeżdża codziennie, co na miejscu okazało się nieprawdą...

     
     
   

Na planie miasta zaznaczony jest punkt widokowy "Mirador Rio Simpson". Poszedłem tam. Widok ze skałki zawieszonej na urwisku nad rzeką był piękny (zdjęcie poniżej) ale przy okazji zostałem tu niespodziewanie ugryziony przez psa. Watahy bezpańskich psów są plagą Chile. Na szczęście grube dżinsy ochroniły skórę.

Warto zwrócić uwagę na ten mały mostek na rzece na zdjęciu poniżej - poszedłem tam potem dla widoku...

     

     

 

 

Zejście do wąskiego mostu jest bardzo strome, potem przychodzi się wspinać ponownie na górę. Choć nocą temperatura spada do 5 stopni Celsiusa, to w dzień sięga trzydziestu i podczas tej powrotnej wspinaczki pot ścieka z czoła. Ale warto! Popatrzcie jaki pocztówkowy widok otwiera się z mostu na górę Cerro McKay:

     

 

W przeciwnym kierunku - w dół rzeki otwiera sie widok na piętrzącą się nad rzeką pionową skałkę, którą miejscowi nazywają Piedra del Indio - Kamienny Indianin. Przyznacie, ze nazwa jest trafna, bo rzeczywiście z tej strony kształt skały przypomina profil Indianina. Stojąc tam na górze - na punkcie widokowym nie zdawałem sobie sprawy i robiąc zdjęcia rzeki nie zdawałem sobie sprawy, że stoję na głowie tego "Indio".  

 

 

 

Piękne i puste góry wokół, wspaniała pogoda (musiałem chronić moją łysinę pod czapką przed operującym ostro słońcem) - miałbym bardzo miłe wspomnienia z pobytu w Coihaique, gdyby nie ten pies...

A    
     

Mój gospodarz poradził mi, aby wybrać się publicznym autobusem do wodospadów i kaskad przy szosie prowadzącej do Puerto Aysen. W ciągu dnia odjeżdżają one mniej więcej co godzinę z małego podwórka przy głównej ulicy. Bilet do Aysen kosztuje 2200 pesos, ale do Salto la Virgen można dojechać za 1200.

Ten pierwszy wodospad widać z szosy - zwróciłem na niego uwagę jadąc z promu do Coihaique. Teraz mogę go spokojnie obejrzeć i sfotografować. Salto la Virgen - Wodospad Dziewicy (w domyśle - Matki Bożej) ma dwa stopnie. Górny ma jakieś 15 metrów, a dolny  - około 12. Nie jest łatwo go fotografować, bo słońce świeci akurat z naprzeciwka.

Ten wodospad wydaje się być główną atrakcją przyrodniczą trasy Aysen- Coihaique. To tutaj taksówkarze przywożą pasażerów z pasażerskich statków zawijających do Puerto Chacabuco - akurat gdy tam byłem do portu przypłynął na jeden dzień "Norwegian Sun"

 

 

Obok wodospadu jest mała, naturalna grota z figurką "Virgen de la Cascada"  (Matki Bożej Wodospadu), ozdobiona sztucznymi kwiatami.

 

 

 

Kilka kilometrów dalej w górę  przepływającej obok Rio Simpson znajdziecie bystrza na tej rzece, nazywane przez miejscowych Las Pizarras. Pomaszerowałem tam dziarsko (ruch na szosie jest niewielki, a te nieliczne samochody, które przejeżdżały ignorowały autostopowicza) po to by na miejscu stwierdzić, że najciekawszy odcinek rzeki to rezerwat, że ścieżką edukacyjną, gdzie za wstęp miejscowi płacą 1000 pesos, a cudzoziemcy to nawet 3000 pesos. Oburzony taką dyskryminacją poszedłem dalej w górę rzeki, gdzie może bystrza są mniej efektowne, ale za to można je oglądać bez opłaty:

 

     

     

 

 

Gdyby to była Europa, to na pewno już dawno przy takich bystrzach ktoś przedsiębiorczy postawiłby kioski z napojami i małą gastronomią. Ale tu jest Patagonia i nic takiego nie znajdziecie. Może to i lepiej, bo nic nie psuje krajobrazu, ale trzeba pamiętać, aby zabrać ze sobą z miasta odpowiedni zapas napojów i kanapki. Ja zajadałem moje w samotności ciesząc oczy widokiem tej rwącej rzeki:

     
     

 

Przy tej samej szosie do Aysen, odsunięty od niej zaledwie na jakieś 50 metrów znajdziecie wodospad Velo de la Novia - Welon Panny Młodej. Rozproszona w rodzaj woalki woda spada tu z wysokości około 40 metrów. Jednak gdy tam dotarłem wody było niewiele, więc i wrażenia też były niezbyt silne -  popatrzcie na zdjęcie obok...

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Autobusem wróciłem do Coihaique, by przygotować się na następny dzień - zamierzałem wyruszyć dalej na południe - do kolejnego etapowego miasta - do Cochrane. Autobus tą trasą jedzie co drugi dzień - bilety (14000 pesos) radzę kupować jak najwcześniej, bo w chwili odjazdu pojazd był pełen. Ruszyliśmy wśród pięknych krajobrazów - asfaltową szosą, na której ruch był raczej śladowy:

   

 

     
   

Te fioletowe kwiaty przy drodze to miejscowa odmiana dziko rosnącego łubinu. Widziałem takie fioletowe łany w wielu miejscach. Po wyjechaniu z miasta nie było już przystanków. Góry chwilowo oddaliły się, ale wciąż w dali widać było ich ośnieżone wierzchołki:

     

     

 

 

Wkrótce krajobraz stał się bardziej urozmaicony. Pojawiły się odsłonięte zbocza skalistych gór.  Na nich widać było wyraźnie kolorowe pasy poszczególnych warstw skomponowane przez naturę. Niestety ta seria zdjęć robiona była przez przyciemnione na brąz boczne szyby autobusu. Przepraszam za ich zmienione barwy. Innego wyjścia nie było. W większości chilijskich busów z przodu wozu jest zamknięta kabina kierowcy i pomocnika skutecznie uniemożliwiająca fotografowanie i filmowanie w przód.

     
   

 

Po godzinie jazdy w polu widzenia pojawiły się strome, malownicze szczyty, ale to była dopiero uwertura do dalszych widoków:

     

     
   

Było lato. Śniegi w górach topniały, zasilając mniejsze i większe strumienie. A te z kolei wpadały do górskiej rzeki - na razie jeszcze niezbyt szerokiej:

     
     
   

Po dwóch godzinach jazdy krajobraz stał sie jeszcze bardziej surowy. Poniżej zboczy pojawiły sie rozległe osypiska. Zieleń przestała dominować w krajobrazie: 

     

     
   

Patrząc na mapę prowincji Aysen (tu przygotowałem dla was dokładniejszą mapę, zacieniony jej fragment to Patagonia Argentyńska) trudno było przed podróżą wyobrazić sobie krajobrazy, które będą mi towarzyszyć. Rzeczywistość - uroda tych gór - przerosła moje oczekiwania.

     
     
   

 

Na razie cały czas jechaliśmy całkiem niezłym, choć wąskim asfaltem. A każdy zakręt szosy ( a było ich wiele) odsłaniał nową panoramę:

     

     
   

Na całej trasie do Cochrane odnotowałem tylko jeden oznaczony i zagospodarowany punkt widokowy z małym parkingiem i barierkami zabezpieczającymi - otwierał się z niego widok na szeroką dolinę, zamkniętą po drugiej stronie łańcuchem górskim. To były Andy. A po ich drugiej stronie - Argentyna:

     
     
   

Za punktem widokowym szosa wijąc się jak wstążka opadała w dół w dolinę. Nie wszyscy w naszym autobusie dobrze znosili te liczne zakręty, pewnie dlatego, ze kierowca brał je z dość dużą prędkością - do końca trasy w Cochrane wciąż było daleko:

     

A    
   

Kiedy zbliżyliśmy się potem do tych gór widocznych na horyzoncie można było przyjrzeć się im z bliska i raz jeszcze zachwycić się pięknem patagońskiej przyrody: 

     

     

 

 

Wreszcie zamajaczyła przed nami ta słynna góra, o której jeszcze przed wyjazdem z Polski czytałem w przewodnikach: Carro Castillo czyli Góra Zamkowa ma 2675 m npm. Wyrasta ponad 2000 m ponad poziom doliny. Rzeczywiście szeroki, rozczłonkowany szczyt przypomina wieże i baszty wysokiego zamku: 

 

 

U stóp tej charakterystycznej góry rozłożyła się niewielka osada Villa Cerro Castillo. Do niedawna stało tu zaledwie kilkanaście zaniedbanych zabudowań. Ale rząd docenił turystyczne walory okolicy i dzięki temu powstało osiedle bliźniaczych domków o czerwonych dachach::

A przed tymi nowiutkimi domkami przy szosie wciąż stoi coś bardzo oryginalnego: przydrożna garkuchnia urządzona w dwóch zdezelowanych autobusach. Nasz kierowca funduje nam tutaj krótki, 5-minutowy postów, tak naprawdę wystarczający tylko dla wysadzenia pasażerów i wydania bagażu: 

     

 

 

Wyskakuję na chwilę na zewnątrz wozu, nie tyle po to, by rozprostować nogi, ale by nareszcie mieć możliwość zrobienia kilku zdjęć bez tej ciemnej szyby. Zoom mojej kamery pozwala przybliżyć najbardziej efektowny fragment Cerro Castillo: 

 

 

 

 

 

 

   

Inne szczyty wyrastające wokół kotliny, w której leży "Villa" też prezentują się bardzo efektownie:

     
     
   

 

Klakson autobusu nawołuje nas nieubłaganie. Szybko wracamy na swoje miejsca i ruszamy dalej wśród dziewiczych krajobrazów: 

     
     
   

Za kolejnym zakrętem pojawia się rozlewisko górskiej rzeki. Czyżby to było Rio Baker - główna rzeka tego regionu?  Niestety nie mogę dogadać się z moją sąsiadką - po pierwsze mówi tylko po hiszpańsku, a po drugie "rio" to "rio" - i nic wiecej o tym "rio" nie wie...

     

     
   

Najgorsze, że już w Cerro Castillo na dobre pożegnaliśmy asfalt. Pędzimy teraz szutrową drogą, podnoszą tumany kurzu. A że w nawierzchni zdarzają ję dziury i wyboje to komfort podróżowania znacznie się pogorszył...

     

     
   

Mija czwarta godzina podróży. Po pasażerach widać już znużenie. Prawie wszyscy to miejscowi. Dla nich te krajobrazy są codziennością. Tylko ja z zainteresowaniem wyglądam przez okno i odnotowuję, że rzeka prowadzi nas w kierunku tych ośnieżonych szczytów: 

     

     
   

Wybaczcie mi proszę przesadną być może ilość tych zdjęć, ale przygotowując tę podróż nie znalazłem w sieci żadnej porządnej relacji z Carretery Austral. Ta zatem będzie pierwsza. I chcę, aby była wyczerpująca... 

     
     
    Porządny most na rzece... Przypuszczam, że zanim powstała Carretera pojazdy pokonywały tę rzekę w bród:
     
     
   

Wreszcie jezioro!  I to jakie jezioro!  Patrzę na mapę - to musi być Lago General Carrera - drugie co do wielkości (po Titicaca) jezioro Ameryki Południowej. Ma 1850 kilometrów kwadratowych powierzchni. Lustro jeziora znajduje się na wysokości 217 m nad poziomem morza..

     
     
   

Przez środek jeziora przebiega granica między Chile i Argentyną. A że te dwa kraje nie bardzo się kochają, to Argentyńczycy używają zupełnie innej nazwy tego samego jeziora - dla nich jest to Lago Buenos Aires. Widocznie nie szło się dogadać...

     
     
   

W małej osadzie nad jeziorem - Puerto Tranquilo mamy postój na lunch. Jest tu mała restauracja, biuro informacji turystycznej i agencja organizująca wycieczki do ciekawych, zalanych wodą grot na brzegu jeziora nazywanych Cathedral de Marmol. To jest centrum osady, której właściwa, pełna nazwa brzmi Puerto Rio Tranquilo:

     
     
   

Mnie oczywiście szkoda było marnować te 20 minut na jedzenie - pomaszerowałem nad jezioro podziwiać krajobraz i szukać ciekawych tematów do zdjęć. Jezioro jest naprawdę bardzo malownicze: woda o kolorze atramentu, liczne wyspy, no i ta wysoka ściana Andów po drugiej stronie:

     
     
   

Na brzegu kwitły na żółto jakieś nieznane mi krzewy. Popołudniowe słońce operowało silnie, ale od jeziora wiał wiatr, więc nie czułem upału. Tylko głowę trzeba było nakryć - już poprzedniego dnia dostała przesadną porcję ultrafioletu  :) 

     
     
   

Szary piasek na plaży nad jeziorem był gruby i przypominał raczej żwir. Temperatura wody (spływa do jeziora z lodowców) nie zachęcała do kąpieli. Ale miejsce było piękne i żałowałem, że nie mogę tutaj dłużej zostać:

     
     
   

Zapowiedziane przez kierowcę 20 minut postoju przeciągnęło się do 30 minut, ale i tak zleciało mi bardzo szybko. Wkrótce trzeba było na powrót zająć swoje miejsce. Ruszyliśmy dalej szutrową szosą - tym razem lekko pod górkę. Ze wzniesienia na brzegu dobrze było widać mniejsze i większe wyspy na jeziorze:

     
     
   

Dopiero kiedy porównać rozmiary tego domu na brzegu z rozmiarami wysp i gór można z pełni zdać sobie sprawę z rozmiarów jeziora General Carrera czyli Lago Buenos Aires:

     
     
   

Nasza wąska szutrówka (widać ją na zdjęciu poniżej) wiła się wzdłuż brzegów, wspinała się na kolejne wzniesienia... Na tym odcinku trasy zdecydowanie lepiej siedzieć przy oknie po lewej stronie autobusu:

     
     
   

Autobus ryczał silnikiem na stromiznach i miotał nami na zakrętach. Kierowcy wyraźnie się spieszyło.  Jezioro znikało i na powrót pojawiało się w krajobrazie jeszcze wiele razy:

     
     
   

Kiedy w końcu wjechaliśmy miedzy dość wysokie góry i sądziłem, że to już pożegnanie z tym wielkim zbiornikiem wodnym płaszczyzna atramentowej wody pojawiła się ponownie - tym razem po prawej - to była jakaś odnoga:

     
     
   

Trudno opisać te niezliczone zakręty, które pokonywaliśmy. Carretera Austral jest na tym odcinku słabo oznakowana - brak znaków i tabliczek z odległością do najbliższego osiedla, nie mówiąc już o czymś takim jak słupki kilometrowe. Po sześciu godzinach jazdy podziwiałem bajeczny kolor towarzyszącej nam górskiej rzeki: 

     
     
   

Musieliśmy jechać wzdłuż tej rzeki wiele kilometrów, aby dotrzeć do samotnego mostu, wybudowanego w zupełnym pustkowiu. Jego budowa tak daleko od cywilizacji musiała być nie lada wyzwaniem! Nie zdążyłem go niestety sfotografować. Rzeka nie była tutaj już taka wartka, ale rozlewała się szerzej i wciąż była malownicza:

     
     
   

W godzinę później, po 7,5 godzinach od wyruszenia z Coihaique dotarliśmy do małego miasteczka Cochrane. To nie był jeszcze koniec Carretery Austral. Ale o tym już w następnej części mojej relacji...

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net 

 

To the next part of this report  

 

 

  Przejście do czwartej części relacji  

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory