Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część II A relacji z podróży do Rogu Afryki - HARGEISA  -    Horn of Africa - Part two A

Nagrodowy bilet z Europy do Erytrei, który dostałem z programu frequent flyer "Miles and more" dawał mi szansę dotarcia nie tylko do Erytrei, ale także do innych krajów Rogu Afryki. Przygotowanie podróży do Dżibuti było stosunkowo proste. Ale kusiło mnie jeszcze by zajrzeć do Somalii - kraju targanego przez  wiele lat przez wojnę domową i praktycznie rozbitego już na trzy dzielnice: właściwą Somalię wokół stolicy Mogadishu, Puntland i Somaliland. Ostatnie wieści z tamtego rejonu zapewniały o "w miarę stabilnej" sytuacji właśnie na terenie północnej dzielnicy - Somalilandu, którego granice pokrywają się z granicami dawnego Somali Brytyjskiego. Działał tam podobno legalnie wybrany parlament, a rząd kontrolował sytuację na swojej części terytorium.

Horn of Africa  Róg Afryki

Nikt ze znanych mi polskich podróżników tam jeszcze nie zaglądał. Zacząłem zbierać informacje... Zaraz na początku pojawił się problem wizy...  Istniejący od 1991 roku Somaliland to dopiero kandydat na samodzielne państwo - nie jest oficjalnie uznawany przez żadne inne państwo...  Ma jednak kilka przedstawicielstw za granicą. Korespondując z jednym z nich dowiedziałem się o możliwości uzyskania faksem promesy wizy - załatwia to za niewielką opłatą Mr Khader - przedsiębiorczy manager hotelu "Ambassador" w Hargeisa - stolicy republiki. Przesłałem swoje dane... Po kilku dniach wrzucił mi do skrzynki skan promesy wizy Somalilandu. W agencji w Polsce wykupiłem bilet Dżibuti - Hargeisa - Dżibuti. Droga do tajemniczego kraju była otwarta!

Wczesnym rankiem na płycie lotniska w Dżibuti czekał taki oto samolot. Młodzi polscy podróżnicy jeżeli go znają, to tylko z ilustracji. Ale ja latałem takimi hałaśliwymi turbośmigłowcami IŁ-18 wielokrotnie, gdy był sztandarową maszyną naszego LOTu na trasach europejskich, na Bliski Wschód i do Północnej Afryki. Tu zatrudniony był przez lokalne Dallo Airlines. Gdy maszerowaliśmy po nagrzanej płycie do samolotu myślałem, że będę jedynym białym na pokładzie. Ale mile się rozczarowałem: na trapie powitały mnie słowiańskie twarze: - Zdrawstwujtie!  Andriej i Walentyna - stewardessa skierowali mnie do kabiny za firanką, w której podróżowały miejscowe VIPy. Fotele były tam trochę mniej zdezelowane niż w głównym "salonie"... Dostałem nawet kubek herbaty.
Lot na małej wysokości nie trwał nawet godziny. Wkrótce już obniżaliśmy się na płową półpustynią. na zdjęciu obok widzicie mały, prowincjonalnie wyglądający terminal na lotnisku w Hargeisa. Wrzawa na sali odpraw. Najpierw wysyłają wszystkich cudzoziemców do okienka, gdzie trzeba wymienić 50 dolarów po oficjalnym kursie. Wiem, że uliczny kurs jest znacznie wyższy, ale bez kwitu wymiany nie dostanę od oficera imigracyjnego pieczątki do paszportu. Ta pieczątka kosztuje mnie dodatkowe 20 USD...
W końcu pakuję do torby otrzymane w bankowym okienku trzy cegły banknotów 500-szylingowych i mogę wyjść przed budynek.

Zawadiacki beret założony na tradycyjną chustę zakrywającą głowę i ramiona. A spod chusty wygląda elegancki, jasny uniform... Zaskoczyła mnie obecność tak umundurowanej celniczki na lotnisku Hargeisa. A jeszcze bardziej fakt, że zgodziła się pozować do zdjęcia...

Narysowała jakiś znaczek kredą na mojej torbie i to była cała odprawa celna...

Tak wygląda Hargeisa - stolica Somalilandu. Miasto leży na płaskowyżu, obramowane łagodnymi wzgórzami. Ponad niską zabudowę nie wyrastają żadne wieżowce. W kilku miejscach widać jedynie wieże minaretów.
Hotelowy mikrobus czekał na mnie przed terminalem. Byłem jedynym gościem, który tego dnia przyjechał do hotelu "Ambassador" - podobno najlepszego w całym Somalilandzie. Okazało się, że jazda nie będzie daleka - to tylko kilometr od lotniska w kierunku centrum miasta.

Sympatyczni recepcjoniści za pokwitowanie zabrali mój paszport do depozytu. Może i lepiej - pomyślałem - w ich sejfie będzie bezpieczniejszy!. Potwierdzili też cenę dwuosobowego pokoju z łazienką i satelitarną TV: 30 USD ze śniadaniem i dwoma butelkami softdrinków, które co rano pojawiały się w lodówce. To nie była wysoka cena jak na hotel takiej kategorii!   Obok recepcji było kilka stanowisk internetowych udostępnianych po 5 USD za godzinę...

Hotel Ambassador dzień i noc pilnowany jest przez uzbrojonych strażników. Zagranicznym gościom grzecznie ale stanowczo odradza się samotne wyjścia na miasto. Pewnego dnia udało mi się niepostrzeżenie przemknąć przez bramę i pomaszerować w kierunku "centrum". Po dwudziestu minutach w sklepiku przy głównej ulicy dopadł mnie hotelowy kierowca i złożył propozycję nie do odrzucenia: jeśli mam coś do załatwienia na mieście to on zawiezie mnie samochodem i będzie mi towarzyszyć.   Jakoś głupio mi było tłumaczyć, że ja, Europejczyk chciałbym się po prostu powłóczyć i popatrzeć na życie ulicy i że specjalnie się nie boję, bo samotnie zjechałem już niemal całą Afrykę...
Do miasta pojechałem samochodem następnego poranka. Mówiący po angielsku kierowca służył jednocześnie za eskortę i przewodnika, co było - nie ukrywam - wygodne, bo nie miałem ze sobą żadnej literatury traktującej o atrakcjach miasta. Na centralną ulicę od strony lotniska wprowadza taka oto brama.

Dalej znaleźć można większe i mniejsze sklepy z podstawowymi artykułami spożywczymi i przemysłowymi. Wszystko oczywiście pochodzi z importu... Można płacić dolarami, z zastosowaniem wolnorynkowego przelicznika: 1 USD= 6000 somalilandzkich szylingów. Na lotnisku byłem zmuszony wymienić dolary po kursie oficjalnym - 3500 szylingów.

Pierwsze kontakty ze zwykłymi Somalijczykami... Jestem zaskoczony, bo okazuje się, że znajomość języka angielskiego na terenie dawnego Somali Brytyjskiego jest bardzo słaba... Mówią po arabsku, młodzież duka po angielsku jedynie podstawowe słowa. Na ulicy nie widzi się wcale Europejczyków, wśród miejscowych kobiet nie widziałem ani jednej ubierającej się po europejsku.

Główne ulice kiedyś miały nawierzchnię... Dziś królują tu piasek i wyboje. Ale odnotowałem dwa skrzyżowania ze światłami - coś takiego na pewno nobilituje afrykańskie miasto.

 Kilka nowych budynków, będących własnością prywatną cechuje oryginalna architektura - miedzy innymi łączenie betonu z kamieniem i zaokrąglanie rogów budowli.

To naturalne, że cudzoziemiec przybywający tu po raz pierwszy szuka ciekawej architektury i zabytków . Najciekawsze w Hargeisa są bez wątpienia meczety.
   

Miasto ma też dwa oryginalne pomniki. Pierwszy z nich to nadnaturalnej wielkości gołąbek pokoju siedzący w koronie drzewa...
A to drugi pomnik - samolot - jeden z tych MIG-ów, które na rozkaz prezydenta Siada Barre bombardowały w maju 1988 stolicę zbuntowanej prowincji.  

Somaliland ma własne tablice rejestracyjne - nie uznawane poza jego granicami. Delegacje miejscowego rządu od dawna zabiegają w USA, Wielkiej Brytanii i ONZ o uznanie Somalilandu jako niepodległego państwa. Świat jednak odsuwają tą decyzję do czasu, aż kraj zostanie uznany przez OJA - Organizację Jedności Afrykańskiej.

Rząd Somalilandu ma oficjalna stronę w internecie: http://www.somalilandgov.com/

Na razie świat przysyła tu ekspertów i przedstawicieli organizacji pomocowych. Mieszkają w dobrze strzeżonym Mansoor Hotel (na zdjęciu obok). Mają przydzieloną osobistą ochronę, bo do nękanej wewnętrznymi konfliktami Somalii przenikają przedstawiciele Al-Khaidy organizujący zamachy na białych. Często na osoby przypadkowe i Bogu ducha winne. Z tego również powodu mile widziani w Somalii są eksperci wywodzący się z krajów azjatyckich - ci są mniej narażeni, bo nie są kojarzeni za światem Zachodu, przynajmniej teoretycznie.

Uliczna garkuchnia. Uliczny krajobraz Hargeisy niewiele różni się od widoków innych afrykańskich miast tej samej wielkości. Herbatę i skromne potrawy serwuje się gościom na świeżym powietrzu...

... a naczynia myje się na skraju chodnika.

Nie łatwo mi było znaleźć piekarnię. Jak widać na zdjęciu prymitywne bagietki formuje się tu ręcznie i układa na dużych blachach wsuwanych następnie do kopulastego pieca.
Tak wyglądają somalijskie bagietki po upieczeniu. Za równowartość dolara można dostać sześć takich bułek. nie udało mi się ustalić, czy od miejscowych pobierają tyle samo.  Gdy robiłem te zdjęcia w piekarni pojawił się jakiś brodaty mułła i gestykulując podniesionym głosem zażądał pieniędzy za zrobienie zdjęć. Nie wyglądało to na droczenie się czy żarty.  W potoku jego wymowy wyławiałem kilkakrotnie wykrzykiwane słowo "islami". Można było bez trudu domyślić się jak ten człowiek dzieli ludzi, kto dla niego jest dobry, a kto zły. Dobrze jest w takiej chwili mieć przy sobie faceta z kałasznikowem!   Nic nie zapłaciłem...
 

Tu widać, jak ubierają się przeciętne mieszkanki Somalilandu. Zdarzało mi się jednak widzieć grupki kobiet ubranych całkowicie na czarno i zasłaniających twarze. "Strong muslim" - mówił o nich zapytany mój kierowca. 
Najbardziej dla mnie egzotyczne miejsce Hargeisy to uliczne kramy (trudno to nazwać kantorami) wymiany walut. Działają pod parasolami na chodniku (popatrzcie na poprzednie zdjęcie) i nie mają żadnej widocznej ochrony. Somalijczycy, z którymi rozmawiałem z dumą podkreślali, że nie ma tu przypadków kradzieży wyłożonych pieniędzy, co ma świadczyć o uczciwości społeczeństwa.  Inna sprawa, że wskutek wysokiej inflacji każda z wyłożonych cegieł banknotów ma wartość zaledwie 150 dolarów USA.

Na jednej z głównych ulic miasta odnotowałem internet cafe. Sam jednak korzystałem z dość dobrego połączenia w hotelu. Ale na tym zdjęciu jest jeszcze coś ciekawszego - zaprzężony w osiołka wózek woziwody. Jako że w starej części miasta wodociągi są w stanie agonalnym po mieście krąży wiele takich pojazdów dostarczając cenny płyn wszystkim potrzebującym. Oczywiście odpłatnie.   
Trudno w Hargeisie odnaleźć jakiekolwiek instytucje kulturalne... W tym budynku w kształcie rotundy kiedyś było muzeum, dziś ma on zupełnie inną funkcję. Z kolei w budynku biblioteki mieści się dziś Nowa Komenda Policji. 

Przybywa za to meczetów. To Wielki Meczet - chyba najbardziej reprezentacyjna budowla miasta...
Na wzgórzach ponad miastem fotografowałem jeszcze jeden ładny meczet - ze względu na to usytuowanie jego białe minarety widać z daleka... Do środka biały raczej nie powinien zaglądać, bo może się spotkać z odruchami niechęci...

   

  

  Peryferie Hargeisy
Tuż za miastem natura uformowała dwa malownicze, bliźniacze wzgórza, które miejscowi nazywają Naasa Hablood  - co tłumaczy się podobno jako Piersi Kobiety. Podobno można się na nie wspiąć, ale w panującym tu skwarze to wielogodzinna wyprawa.

Szukając dogodnego miejsca do fotografowania Kobiecych Piersi trafiłem na nędzne kopulaste chaty uchodźców ze strefy walk przy granicy z Puntlandem. Na terytorium dawnego Somali Brytyjskiego jest tam pas zawierający jakieś złoża minerałów, które można eksploatować. Etnicznie jednak ten obszar związany jest z Puntlandem. I to jest powodem walk.
Konstrukcja z żerdzi jedynie częściowo pokryta jest słoma i matami. Reszta to folia i ohydnie wyglądające szmaty w różnych kolorach. I tu mieszkają ludzie! 

       

To była pierwsza widziana tam kobieta, która zamiast tradycyjnej szaty nosiła jakiś europejski strój - ciuchy przysłane najprawdopodobniej w ramach humanitarnej pomocy.
W ubogim i ciemnym wnętrzu prymitywny piecyk wykonany z dużej puszki. Czajnik stawia się na węglu drzewnym, ale węgiel też kosztuje.   
   
Bliżej miasta ludzie mieszkają w budach i komórkach skleconych z desek i blachy...

Dzieciaki bawią się we wraku autobusu.
A to podobno metoda na zmianę koloru fryzury na czerwono-rudy. Głowę delikwenta na kilka dni pokrywa się papką z henny, która po wyschnięciu tworzy rodzaj skorupy. 

 A to już bazar w centrum miasta na którym handluje się nie tylko żywnością... 
...ale także używaną odzieżą i chińską tandetą. Mnie najbardziej interesowały owoce. Za dolara można było dostać 8 pomarańcz, a kilogram słodkich daktyli kosztował 8000 miejscowych szylingów.

A to kram ze specjalnością regionu - zielem do żucia nazywanym qat.  Qat to używka - artykuł pierwszej potrzeby, rośnie w sąsiedniej Etiopii. Codziennie w środku dnia na bazar w Hasaheisa wpada z rykiem klaksonu pospieszna ciężarówka ze świeżym qatem. Taka wiązka, którą trzyma ten kramarz warta jest 20 dolarów. Ale na dzienne spożycie dla jednego mężczyzny wystarcza podobno połowa takiej porcji. Biedakom musi wystarczyć nawet taka za 5 dolarów. 
Kolejnego dnia w moim hotelu - mającym obszerną salę konferencyjną odbywało się spotkanie jakiejś kobiecej organizacji pokojowej. Uczestniczyły w nim edukowane panie z całego Somalilandu. Zamieniliśmy kilka słów, a potem chętnie pozowały do zdjęcia w swoich barwnych strojach.      

Uśmiechały się do mnie i patrzyły prosto w oczy. Ale to były wyjątkowe kobiety i wyjątkowa sytuacja. Kiedy przedstawiałem się i wyciągałem rękę na powitanie one pospiesznie cofały swoje... Dotykać ich może tylko ojciec i bracia!... Olbrzymia większość tutejszych kobiet przestrzega starych tradycji - karmią, zajmują się rodziną i rodzą dużo dzieci - jedna matka miewa ich nawet nawet dziesięć...
Trzeba jednak przyznać, że Somalijki wyróżniają się ciekawą urodą - jakże odmienną od tej, która cechuje Murzynki z nie tak przecież odległej Czarnej Afryki.  

Młode dziewczęta bywają piękne, niestety nie często stać je na zakup drogich szat, podkreślających na pewno ich egzotyczną urodę.   
   

Moje zakwaterowanie w hotelu "Ambassador" dało mi okazję do uczestniczenia w ciekawym wydarzeniu: córka jednego z miejscowych notabli urządzała coś w rodzaju ostatniego panieńskiego przyjęcia. Zgodnie z miejscową obyczajowością koszt takiego przyjęcia ponosi podobno narzeczony. Widziałem go na przyjęciu, ale nie uczestniczył w zabawie. To właśnie bohaterka wieczoru.    
Drogie stroje, makijaże.... jakże odmienny to świat od tego, co rano widziałem na peryferiach miasta...

Przyjaciółki i młode kobiety z rodziny także wystrojone...  tańczą w kółeczku podrygując w rytm monotonnej muzyki.
Jedyny mężczyzna w polu widzenia to mistrz ceremonii czy też wodzirej - podśpiewujący do mikrofonu i organizujący tańce. A ja siedziałem przy osobnym stoliku w kącie sali z kamerzystą, który filmował wydarzenie. Bo choć to miejscowa "upper class" to separacja płci i tak obowiązuje - nawet w tak eleganckim hotelu.

Niektóre miejscowe piękności miały przypięte twarzowe peruczki w stylu europejskim.
Panie jak mi się wydaje bawiły się dobrze... Tylko co to za zabawa - bez mężczyzn?!
   
Kolejnego dnia wyruszyłem na wycieczkę, której trasa prowadziła przez interior na wybrzeże Morza Czerwonego.
 

 

Przejście do kolejnej części relacji z Somalilandu

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory