Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część II B relacji z podróży do Rogu Afryki - BERBERA  -  Horn of Africa - Part two B

Jak już wspomniałem ze względu na wciąż niestabilną sytuację w Somalii możliwości mojego poruszania się po kraju były bardzo ograniczone.  Praktycznie jedyną opcją była całodzienna wycieczka wynajętym samochodem do portu na wybrzeżu Morza Czerwonego - Berbery. Eskapadę organizował manager z hotelu "Ambassador".  Słono to miało mnie kosztować - bo ponad sto dolarów, ale organizator wziął wszystko na siebie - także załatwienie niezbędnego pozwolenia wydawanego przez policję. Nie chciałem stracić szansy zobaczenia somalijskiego interioru - to było 160 kilometrów jazdy w każdą stronę i możliwość zwiedzania drugiego co do wielkości miasta Somalilandu.  

Tak wygląda fragment terytorium Somalilandu na satelitarnym zdjęciu. Z położonej w górach - na wysokości ponad tysiąca metrów nad poziomem morza Hargeisy miałem zjechać do prawdziwego klimatycznego piekarnika - do jednego z najgorętszych miejsc w tym rejonie świata. Ale czego się nie robi, by zobaczyć coś nowego, nieznanego i tajemniczego,  czego nie widział nikt z kręgu przyjaciół.

Wczesnym rankiem do toyoty landcruisera zapakowaliśmy zapas wody i kanapki, przezornie wszystko spoczęło w termoskrzyni. Na tylnym siedzeniu siedzieli dwaj żołnierze z karabinkami Kałasznikowa. Wyglądało na to, że bardzo serio traktują swoją rolę. Przy szlabanie na rogatkach Hargeisy obudziliśmy zaspanych wartowników. Dalej było już tylko pustkowie i ta droga - zupełnie niezła - podobno zbudowana kilka lat wcześniej przez Niemców. W wielu miejscach nawiało na nią piasek, ale z tym nasz napędzany na 4 koła samochód dawał sobie świetnie radę. Na drodze nie ma mostów. Tam, gdzie krzyżuje się ona z korytami okresowych rzek zbudowano na ich dnie odcinki betonowe, po których da się sforsować wodę.    

Tymczasem trwała pora sucha i wody trudno było się dopatrzyć. Uroku krajobrazowi dodawały osypujące się wzgórza. 
Przystanęliśmy na papierosa i była to dobra okazja, aby sfotografować się z moją eskortą. Butów jak widać starczyło tylko dla jednego... Ale karabinki mieli sprawne i wyczyszczone!

Normalnym widokiem przy pustynnych szlakach są bezimienne grobowce wyznawców islamu. Wydłużony kamień wkopuje się sztorcem nad głową nieboszczyka.
Oglądane po raz pierwszy peryferie Berbery nie zrobiły na mnie korzystnego wrażenia: ulice pozbawione nawierzchni, niska zabudowa bez ładu i składu sklecona ze zbieraniny różnych desek, kawałków falistej blachy i plecionych mat. Dopiero gdy wjechaliśmy do centrum przylegającego do portu pojawiła się ciekawsza architektura - w tym domy z podcieniami i otwartym galeriami na piętrach...

Niestety te stylowe budynki, pamiętające zapewne czasy kolonialne są w większości zniszczone i zaniedbane. 

Bardziej zadbane są meczety. Ten niestety był na głucho zamknięty. 

Znacznie rzadziej widzi się w Berberze takie budowle z kamienia. Z ciekawością zajrzałem do środka:  zmurszałe, na wpół zarwane schody, resztki drewnianych mebli - smutny obraz zaniedbania i zapomnienia.     

A to zaniedbany muzułmański cmentarz w centrum miasta - z daleka wygląda jak kamienne rumowisko. Nie ma na nim nagrobków w naszym rozumieniu tego słowa.

 

 

Ludzie niechętnie patrzyli na aparat fotograficzny. Ciężko się porozumieć po angielsku. Bo to, że jesteśmy na terenie dawnego Brytyjskiego Somali nie oznacza wcale, że ludzie znają tu język angielski. Nigdy nie zaczynam kontaktów z tubylcami od podnoszenia aparatu do twarzy... Najpierw słowo powitania, uśmiech i żart przetłumaczony przez żołnierza z ochrony, potem podziw dla kolorowych szat i wreszcie zapytanie o zdjęcie. Kobiety krygują się trochę - to przecież muzułmanki! Ale w końcu pozwalają na zdjęcia. Być może dlatego, że w polu widzenia nie ma miejscowych mężczyzn...

Potem jest już łatwiej - ktoś przełamał pierwsze lody, poza tym mam wrażenie, że zainteresowanie ze strony cudzoziemca w jakiś sposób nobilituje - one czują się dowartościowane. Tym bardziej, że zdjęciom towarzyszą pytania o ich życie, o rodzinę...

Młoda generacja pozuje oczywiście ze znacznie większą ochotą - one chodzą do żeńskiej szkoły i wiedzą znacznie więcej o świecie.  
A ta młoda kobieta nie chciała pozować po nasłonecznionej stronie muru - prawdopodobne z obawy, że ktoś z daleka ją zobaczy. 

Port w Berberze to zaledwie około dwustu metrów nabrzeża. Stały przy nim dwa niewielkie, stare frachtowce, a obok nich pękate drewniane krypy na które samochodowy żuraw ład0wał jakieś worki...   
Arabowie nazywają te drewniane okręty dhows - widziałem kiedyś w Omanie i Kuwejcie stocznie, w których wciąż buduje się te jednostki stosując tradycyjną technikę polegającą między innymi na tym, że do łączenia drewnianych elementów nie używa się metalowych gwoździ tylko drewniane kołki. Stateczki są zazwyczaj pięknie zdobione...

Jest to ostatni chyba region świata, gdzie można jeszcze zobaczyć drewniane łajby tej wielkości zatrudnione do przewozu towarów...  Przy odrobinie szczęścia można się taką krypą zabrać do Jemenu, ale w paszporcie trzeba mieć jemeńską wizę.

 W centrum Berbery jest nawet kilka ulic posiadających nawierzchnię.

Na rogu głównej ulicy kantor wymiany walut - niestety na głucho zamknięty... i żadnej wywieszki o godzinach otwarcia...
Małe wózki zaprzężone w cierpliwe osiołki wożą towary w obrębie miasta.

Podążając ich śladem można trafić na mizerny bazar.
Worek ryżu, kostki mydła, a w butelkach po napojach sprzedaje się... benzynę... 

       

   

Przekupki wypełniają sobie czas wykonując plecionki.

   
A tu pachnidła, fiolki z lekarstwami, woreczki z ziołami i nasionami... 

Garnek z nierdzewnej stali.  Tandetne sandały obok kory o leczniczych właściwościach i pęczków jakiegoś korzenia.  Zawartość wielu kramów jest zaskakująca...
I spojrzenia zawierające zaskoczenie, zdumienie i nieufność: Co ten samotny biały tutaj robi?  Skąd się tu wziął?  Aż nadto dobitne świadczą o tym, że dotąd rzadko widywano tu takich podróżników - ryzykantów zapuszczających się między bazarowe kramy. 

    Sklep, którego wnętrze z trudnością mieści towar i właściciela...   
A to już bazarowa arystokracja - sprzedawca artykułu pierwszej potrzeby jakim jest zielsko do żucia - qat (wymawiają to [czat] ) sprowadzane z ościennej Etiopii.

Żuje się świeże listki, które mają działanie lekko narkotyzujące.   O cenach qatu napisałem w relacji z Hargeisy.

   
Jeszcze jeden sklepik - trzeba przyznać, że szyld jest bardzo sugestywny:  już z daleka widać, że to branża spożywczo- przemysłowa.    

 

Te dziewczęta zachowywały się tak, jakby nigdy w życiu nie widziały z bliska kamery...   Uśmiechając się mówiłem po angielsku coś, czego one nie rozumiały. I tak powstało to zdjęcie...
Kozy-wszystkojadki szukające pożywienia wśród wyrzuconych na ulicę odpadków. Ludzie odpoczywający w cieniu, zaniedbany dom pamiętający być może Turków. Dwudziesty pierwszy wiek?... Trudno uwierzyć!     

To nie żebraczka... To uliczny warsztat produkcji mioteł. Produkcję można od ręki tanio kupić - bez marży pośredników...  
Niedostatek słodkiej wody, opłakane warunki higieniczne w których żyją tu ludzie sprawiają, że naturalna uroda tutejszych kobiet często skażona jest wadami będącymi następstwem chorób skóry...

Obiektywnie muszę stwierdzić, że w Berberze znaleźć można znacznie więcej zabytkowych budowli niż z stolicy Somalilandu - dlatego warto było poświęcić trochę grosza na wycieczkę do tego portowego miasta.       
A to uliczna pralnia...

Kolejny meczet - widać, że stare budowle sakralne odnawiane są tu w pierwszej kolejności. 
Niestety większość zabytków jest bardzo zaniedbanych... Aż się prosi aby taką budowlę wyremontować i urządzić tu tani hotelik... Może kiedyś tak właśnie będzie...

Gdy słońce znajdzie się w zenicie w Berberze robi się tak gorąco, że ulice niemal zupełnie się wyludniają. 
Uczennica średniej szkoły wracająca do domu. Dziwnie wyglądał jej plecak na tradycyjnej, czarnej szacie. Ale pozwoliła się sfotografować - to dowód na to, że i tam następują obyczajowe zmiany...

Jedną z atrakcji mojej wycieczki miał być pobyt na plaży. Plaża w Berberze jest szeroka, ale póki co brak tu jakiejkolwiek infrastruktury. Perspektywa kąpieli w ciepłym morzu była kusząca, ale gdzie zmyć potem z siebie tą sól?

Wolałem wykorzystać czas na robienie kolejnych zdjęć w miasteczku...

Na niektórych odcinkach plaży obok piasku występują koralowe skały. Brodziło w nich wodne ptactwo...  O ewentualnych atrakcjach snorkelingu nikt nie był w stanie nic powiedzieć...
   
A to jedna z ładniejszych budowli Berbery  
Podczas niedawnej wojny domowej miasto podobnie jak Hargeisa przeżyło bombardowania... Jednak takich ruin widziałem tam niewiele...

Miasto ma swój koloryt... Można sobie wyobrazić jak wyglądały te ulice sto lat temu, gdy kroczyły nimi wielbłądy. Dziś wałęsają się tu tylko kozy. Wielbłądy zobaczycie jeszcze dalej - na pustkowiach za miastem...
   

Jeszcze jeden zatrzymany w czasie uśmiech. Ta urocza dziewczyna znała angielski i pewnie dlatego
   
Minaret stareńkiego meczetu...  
W rybnej restauracji przy porcie zjedliśmy spóźniony lunch, wliczony w cenę wycieczki. Pieczona ryba wzbudzała zaufanie, ale surówka z marchwi, która przy niej położono na talerzu wyprodukowana była z brudnej marchwi. Zachowajcie czujność :) - o biegunkę nie trudno...

Gdy przyszła pora pożegnać Berberę tuż przy bramie wyjazdowej z miasta "strzeliła" nam opona. Ale moi towarzysze w trójkę szybko uporali się z problemem.

Miałem czas, by sfotografować propagandowe hasło na murze obok bramy. To po somalijsku, choć napis na fladze wydaje się arabski, a data - angielska...
Droga powrotna do Hargeisy też obfitowała w atrakcje, a fakt opłacenia indywidualnej wycieczki dawał możliwość przystawania w dowolnym miejscu, po to by na przykład podziwiać wielbłądy skubiące (niewiarygodne!) kolczaste gałęzie...

Pasło się ich tam spore stadko, pastuch ao dziwo nie zauważyłem...
Ponownie przecinaliśmy koryta wyschniętych rzek. W takim korycie nie było widać ani kropli wody... A jednak...

Kiedy podszedłem do tej kobiety okazało się, że przyszła tu z pobliskiej wioski... do mycia.  W wygrzebanym w piasku dołku gromadzi się woda - nabierając ja miską można polać sobie ręce, nogi czy twarz...
Nieco dalej wśród niskich krzaków pasło się spore stadko kóz...

Pilnowała go stara kobieta, która na widok mojego aparatu groźnie podniosła w górę swój kij. Przeprosiłem, ale ona i tak nie zrozumiała. Zdjęcie zostało...
Gdzie indziej przy drodze spotkałem jegomościa ze snopkiem gałęzi na ramieniu. Nie, to nie qat do żucia!   Te gałęzie zostaną pocięte na patyczki o długości 20 cm i sprzedane jako... szczoteczki do czyszczenia zębów...

Słońce pięknie oświetlało kolejne szczyty. Gdyby tak mieć więcej czasu to można się tam wdrapać dla widoku. Tylko czy eskorta chciał aby wspinać się ze mną? Przez cały czas nie odstępowali mnie ani na krok - ja wysiadałem dla zdjęcia - oni też - ze swoimi kałachami...
A to pamiątka po domowej wojnie - widać tego uszkodzonego czołgu nie dało się wywieźć w całości - więc nomadzi rozbierali go po kawałku... Przypomniałem sobie podobne wraki stojące na przedmieściach Bissau...

Gdy fotografowałem tą przydrożną termitierę (zobaczycie ich tam sporo) słońce chyliło się już ku zachodowi. To był ciekawy, ale bardzo męczący dzień. Następnego poranka miałem opuścić schowany w Rogu Afryki Somaliland...

W rok po mnie odwiedził ten kraj inny polski podróżnik-pasjonat - Janusz Tichoniuk, wjeżdżając lądem z Dżibuti. Jego krótką, ale treściwą i ciekawą relację znajdziecie tutaj:

www.yahodeville.com/wyprawy/2005horn/index.html

Polecam!

 

Szosa do Berbery

Po powrocie do Hargeisy odleciałem tym samym zdezelowanym IŁ-em 18 do Dżibuti gdzie na szczęście czekał już mój zagubiony przez linie lotnicze plecak. Mogłem w końcu ubrać lekką odzież i ciężkie buty zamienić na stosowniejsze w tropiku sandały. Skończyło się ostre limitowanie zdjęć i nagrań video... Potem był kolejny lot - do stolicy Erytrei - Asmary...    Ale o tym kraju napisałem już na kolejnej stronie mojego serwisu.

Wojtek Dąbrowski ©

 

Powrót na początek relacji z tej podróży

Przejście do relacji z Erytrei

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory